Patrick Deville Taba-Taba Przełożył Jan Maria Kłoczowski Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2020 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 4/5 Ruchawka na małą skalę? Historia przeciętnej drobnomieszczańskiej (ale z aspiracjami) prowincjonalnej rodziny francuskiej w ciągu ostatnich – powiedzmy – stu pięćdziesięciu lat, to zapis udziału w aktach powszechnego tumultu, zmieszany z manifestacjami potrzeby dobrobytu i pragnienia stabilizacji. Z jednej strony historia gwałtem swoje, z drugiej – Francuz wbrew wszystkiemu w poszukiwaniu świętego spokoju… Historia przeciętnej drobnomieszczańskiej rodziny francuskiej to patchworkowa mozaika obowiązków, potrzeby przetrwania i pragnienia przyjemnej egzystencji. Patrick Deville doskonale o tym wie. Ten francuski pisarz, podróżnik (bodajże otarł się też o zawodową dyplomację) i domorosły antropolog – badacz cywilizacji, był (i chyba nadal jest, mimo dojrzałego – jakieś 63 lata – wieku) maniakalnym wędrowcem. Na zasadzie odreagowania; w dzieciństwie po ciężkiej operacji biodra leżał rok w gipsie, więc potem MUSIAŁ się ruszać. A ruch od razu zyskał wymiar globalny, pod wpływem lektur zresztą. Inny nie wchodził w grę. Ta obsesyjna ruchliwość zaowocowała kilkunastoma książkami (Deville ma bowiem niepośledni talent pisarski, dysponuje dociekliwością iście detektywistyczną i fenomenalną erudycją) najróżniejszej konduity. Dość powiedzieć, że jego debiut książkowy miał tytuł: „Enologie et crus des vins”, czyli mniej więcej: Enologia (to nauka uzurpująca sobie…
Mary L. Trump Zbyt wiele i nigdy dość Przełożył Janusz Ochab Wydawnictwo Agora, Warszawa 2020 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 2/5 Czy wreszcie powiecie mu – you’re fired!? „Jak moja rodzina stworzyła najniebezpieczniejszego człowieka na świecie” – tak brzmi podtytuł, objaśniający zawartość książki, którą Mary Lea Trump w całości poświęciła swemu stryjowi, młodszemu bratu jej ojca Fredericka Christa Trumpa Juniora – Donaldowi Johnowi Trumpowi – czterdziestemu piątemu (daj Boże, jeszcze tylko przez parę tygodni, ale to oczywiście nadal nic pewnego; na dwoje babka wróżyła…) prezydentowi Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Wybór tej osobliwej kreatury był pierwszym w dziejach ponaddwustuletniej tamtejszej demokracji ustrojowym „wypadkiem przy pracy”, który się zdarzyć żadną miarą nie powinien. Ale jednak się zdarzył… Obywatele wybrali idiotę, psycho- i socjopatę, zakłamanego megalomana, narcyza niezdolnego do jakichkolwiek uczuć, osobnika niezbornego intelektualnie, niewyznającego żadnych wartości – poza pragnieniem wielkiej forsy i jeszcze większej forsy, mitomana, oszusta, demagoga i w zasadzie paranoicznego nieudacznika. Coś takiego stało się pierwszy raz w historii USA, ale wciąż przecież niewiele trzeba, by mogło się powtórzyć. Dlaczego tak się stało? To dobre pytanie. I nie ma na nie jednej dobrej odpowiedzi. Nadal. Może niebawem się do takowej zbliżymy… Na razie godzi się jednak zauważyć, że Donald Trump nie…
Antonio Scurati M. Syn stuleciaPrzełożyła Alina Pawłowska-Zampino Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2020 Rekomendacja: 5/7Ocena okładki: 4/5 Pięść jest syntezą teorii, czyli krzepkie narodziny faszyzmu… Gdy 29 kwietnia 1945 roku grupa specjalna włoskiego ruchu oporu (włoski ruch oporu – wydaje się wam, że to oksymoron, ale w tym przypadku na pewno nie; to była masowa i zdeterminowana akcja ludowa…) o zabarwieniu raczej komunistycznym przywiozła do Mediolanu z nieodległej wioski Giulino di Mezzegra zwłoki rozstrzelanego dzień wcześniej Benita Mussoliniego i towarzyszącej mu w nieudanej ucieczce do Szwajcarii kochanki Claretty Petacci – postanowiono definitywnie i spektakularnie zakończyć epokę faszystowską, wystawiając ciała na widok publiczny, by dać obywatelom czytelny i widoczny sygnał kierunku i siły nadchodzącej zmiany. Zwłoki powieszono – za nogi – na ażurowym zadaszeniu stacji benzynowej (bodajże koncernu Esso) na Piazzale Loreto. Mediolańczycy, którzy kilka dni przedtem owacyjnie oklaskiwali swego wodza podczas histerycznego przemówienia (ostatniego w karierze i życiu…) w Teatro Lirico, szukając nadziei i otuchy w jego „ojcowskich” patriotycznych sloganach, teraz dawali wyraz swemu słusznemu oburzeniu i niekontrolowanej radości z powodu końca epoki – niekontrolowanej do tego stopnia, że powieszone na pokaz zwłoki prędko trzeba było usunąć w obawie przed dzikimi ekscesami profanacyjnymi, niegodnymi w tak cywilizowanym mieście… No cóż –…
Andrzej Werblan Polska Ludowa. Postscriptum Rozmawia Robert Walenciak Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2019 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 4/5 Na tropie prawdy… Po tym, jak Robert Walenciak spisał wiernie przyjacielsko-konfrontacyjno-nostalgiczny dialog (przy herbacie albo i czymś więcej…) pierwszorzędnego opozycjonisty PRL z nieco może mniej pierwszorzędnym, ale też ważnym prominentem partyjnego establishmentu tejże PRL (Karol Modzelewski, Andrzej Werblan „Polska Ludowa”, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2017; rekomendowany w tym blogu 8 lipca 2017 roku…), ten drugi i ten trzeci uznali, że jest jeszcze nieco miejsca (i nieco czasu, choć tego akurat coraz mniej), by na osobności pogawędzić o sprawach, które główny nurt współczesnej myśli historycznej i inne nurciki mniejszego kalibru skrzętnie i ostrożnie (jakby bały się pokalać…) pomijają i na niebyt skazują. A konkretnie – o Polsce Ludowej, oficjalnie nieistniejącej, opisywanej jako mordercza smuta, od początku (1947-48) do końca (1989) stalinowska czarna dziura, prostacka jak decha nabijana gwoździami. Trzeba świadectw – prawdomównych i bezkompromisowych, głębokich i szczerych (nawet jeśli będą nieco emocjonalne i niewyważone…). Prawda gdzieś tam jest. Bardziej tam niż w marnych ipeenowskich referatach, donosach i proskrypcyjnych denuncjacjach… Bo Polski Ludowej tak zwyczajnie zapomnieć się nie da, wygumkować i spuścić do śmieci. To pamięć dwóch, może nawet trzech pokoleń, to data i miejsce urodzenia…
Jerzy Chociłowski Najpierw Polska. Rzecz o Józefie Becku Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2019 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 3/5 Nonszalancja na równoważni… Mission impossible – w latach 30. ubiegłego wieku ustrzec Polskę od wojny, załatwić żelazne, niewzruszalne sojusze, gwarancje i pokój. Opozycja endecka mniemała, że ma na to sposób – niech no tylko dorwie się ona do władzy, to dogada się z Sowietami i utrzyma na dystans Hitlera (albo odwrotnie…). Jak to zrobi? Siłą woli zapewne… Sanacyjni piłsudczycy zaś żyli w przeświadczeniu, że Marszałek przed śmiercią pozałatwiał polskie ważne sprawy, a ich bieg codzienny powierzył wiernym, fachowym rękom następców i uczniów. Wszyscy zaś pokładali nadzieję w czymś lub kimś: a to w niezwyciężonej polskiej armii i jej marszałku Śmigłym arcydzielnym, a to we Francji (choć przecież ci, co znali język – a było ich niemało – dokładnie słyszeli i rozumieli, co wygadywali politycy i publicyści nad Sekwaną…), a to w Anglii (to już zupełnie nie wiadomo, dlaczego…). W tej sytuacji posada ministra spraw zagranicznych w polskim rządzie (łącznie z reprezentacyjnym gabinetem w pałacu Brühla na Wierzbowej i możliwością egzotycznych podróży) była atrakcyjna tylko dla zdesperowanego amatora, który uważał, że dylemat kwadratury koła rozwiązać może… szarża baterii artylerii konnej – „prawosławnych” armat 75…
Walter Isaacson Leonardo da Vinci Przełożył Michał Strąkow Wydawnictwo Insignis, Kraków 2019 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 4/5 Gen geniuszu nie istnieje… Od kiedy przeważać jęło przekonanie, że zestaw ponadprzeciętnych cech kreatywnych ludzkiego umysłu, zwany dla uproszczenia talentem, nie jest rezultatem ingerencji metafizycznej w jestestwo jednostki – czyli nie jest dotknięciem palcem bożym lub inną częścią domniemanej anatomii istoty nadprzyrodzonej wyższego rzędu ani iluminacją umysłu (lub tzw. duszy) przez tchnienie osobliwego bytu czy konstruktu eterycznego bądź tylko wyobrażonego, zwanego duchem świętym – trwa poszukiwanie źródła, praprzyczyny tej różnicy między jednostkami gatunku homo sapiens. Różnicy sprawiającej, że jedni (dodajmy, że nieliczni…) są ponad – w sensie genialni umysłem, twórczy i niosący postęp – a inni nie: ledwie średni, odtwórczy, przeciętni (że o idiotach litościwie zmilczymy…). Większość badaczy i poszukiwaczy zdaje się skłaniać ku przyrodniczym poletkom naukowej penetracji, obserwacji procesów fizykochemicznych i biologicznych, sterujących człowiekiem, osobliwe znaczenie przypisując genetyce i socjobiologii. Ale może dałoby się znaleźć i takich, którzy wciąż w dynamice stosunków i procesów społecznych (z uwzględnieniem roli rewolucji ekonomiczno-socjalnej…) chętnie poszukaliby źródła formowania się genialnych jednostek… Rewolucja jako zapalnik geniuszu? Ciekawa hipoteza, nie powiem… W obecnym stanie wiedzy poszukiwacze źródeł geniuszu gremialnie skłaniają się ku genetyce. Żywią zatem przekonanie – wyspekulowane,…
Krzysztof Varga Księga dla starych urwisów Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2019 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 4/5 Czytanie ze zrozumieniem Krzysztof Varga, bezapelacyjnie ode mnie młodszy o całe pokolenie (rocznik 1968) na prozę Edmunda Niziurskiego – tę dla młodzieży – nie mógł trafić w sposób naturalny, czyli w czasie, gdy ukazywała się ona w księgarniach (ukazywała to eufemizm – była spod lady, dla wtajemniczonych i zaprzyjaźnionych). Po prostu nie było go wtedy na świecie. Gdy Varga posiadł umiejętność czytania ze zrozumieniem literackich tekstów na poziomie twórczości Niziurskiego, czyli gdzieś w okolicach roku pamiętnego tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego, Niziurski zagrzewał intelektualnie i prowadził do boju (może najważniejszego – o sens życia) drugą albo i trzecią zmianę czytelniczej kohorty. Wydawało się nawet, że jego czas mija; wszystko, co najważniejsze w jego osobistym dziele, miał już napisane. I wydane – z wielkim czytelniczym sukcesem: „Księgę urwisów” (1954), „Lizusa” (1956 – fenomenalne opowiadania), „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa” (1959), „Awanturę w Niekłaju” (1962) i wreszcie fundamentalny „Sposób na Alcybiadesa” (1964). Potem, przez długie twórcze życie pan Niziurski napisał i wydał jeszcze dziesiątki pozycji, ale bodaj żadna z nich – wyjąwszy może odjechane „Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego” (1975) oraz „Szkolny lud, Okullę i mnie” z 1982 roku…
Eric Karpeles Prawie nic. Józef Czapski. Biografia malarza Przełożył Marek Fedyszak Wydawnictwo Noir sur Blanc. Warszawa 2019 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 4/5 To wszystko… Umówmy się od razu na wstępie i kategorycznie: Józef Czapski nie był najwybitniejszym polskim malarzem w XX wieku. Niezależnie od zastosowanych kryteriów klasyfikacji (wyjąwszy najbardziej subiektywne mniemania…), nie zmieściłby się w pierwszej dziesiątce dowolnego rankingu. Co najmniej trzej jego koledzy z Komitetu Paryskiego – Jan Cybis, Zygmunt Waliszewski i Artur Nacht-Samborski – uplasowali się wyżej na firmamencie sztuki polskiej, gdziekolwiek by ona była uprawiana… Bardziej znani byli i po prostu lepsi, rozpoznawalni i dobrze widziani (na ścianach galerii i prywatnych apartamentów takoż…). Zresztą takie oceny to rzecz względna, umowna i w gruncie rzeczy pozbawiona sensu. Ranking? Kryteria estetyczne są ulotne, konwencjonalne i subiektywne. Więc co? Wartość sprzedaży? Liczba wystaw indywidualnych i frekwencja na nich? Entuzjazm krytyki, liczba wzmianek, cytowań w mediach? Może jakiś plebiscyt? Albo częstotliwość fałszerstw czy naśladownictw? No nie… Istnieje wszakże coś takiego, jak domówiony i domyślny konsensus krytyków, znawców i koryfeuszy opinii. Wszelako – nawet mając na względzie i pilnej uwadze uzasadnione wątpliwości w kwestii doniosłości i wagi jakiejkolwiek klasyfikacji – przyjmijmy w trybie roboczym, że Józef Czapski wybitnym, wielkim malarzem nie był….
James Comey Wyższa lojalność. Prawda, kłamstwa i przywództwo Przełożył Andrzej Wojtasik Wydawnictwo Insignis, Kraków 2019 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 3/5 Alicja (policja?) w Krainie Czarów Dyrektor Federalnego Biura Śledczego (czyli po prostu FBI) to – zważywszy na ustawowe uprawnienia Biura – niezwykle ważna postać, wręcz kluczowa, zarówno w formalnej, jak i nieformalnej strukturze systemu sprawowania władzy w USA… Od epoki wszechpotężnego Johna Edgara Hoovera minęło już wprawdzie sporo czasu i żaden z jego następców nawet nie zbliżył się do pozycji tamtego „inżyniera kadr” i „kolekcjonera haków”, ale zawszeć dyrektor FBI to ktoś de facto ważniejszy, niżby na to wskazywała jego pozycja na drabince formalnej hierarchii urzędowej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej… To niby tylko szef jednej z agencji federalnych, czyli formacji o charakterze policyjnym, tyle że powołanej (już w 1908 roku) do ścigania najpoważniejszych przestępstw. Potem to sformalizowano do tzw. przestępstw federalnych (ich katalog ustawowy to fragment „twardego rdzenia” podstawowej wiedzy prawniczej w USA – tamtejsze prawo jest pod tym względem niezwykle skomplikowane…). Biuro pełni też funkcje kontrwywiadu, nadzoru nad rezerwatami Indian oraz policji etycznej, czyli strażnika moralności dla funkcjonariuszy najwyższych władz państwa, prezydenta nie pomijając. Więc taki koleś to jest ktoś… Powołuje go prezydent na jedną dziesięcioletnią kadencję za…
Iza Michalewicz, Jerzy Danilewicz Villas Wydawnictwo WAB, Warszawa 2019 – wydanie drugie zmienione i uzupełnione Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 3/5 Śpiewająca fantasmagoria alla polacca… Gdyby w 1938 roku w klinice położniczej w Heusy koło Liege w Belgii nie przyszła na świat Czesia, córeczka Janiny i Bolesława Cieślaków, historia polskiego życia artystycznego, towarzyskiego i uczuciowego byłaby uboższa i bardziej szara, niż na to zasługiwała… Pater familias był górnikiem z Zagłębia, z Dąbrowy Górniczej – od czterech lat na emigracji zarobkowej w Belgii. Bywało podobno, że na jednej szychcie pracował z kamratem Edkiem Gierkiem. W 1946 roku Cieślakowie wrócili do Polski i osiedli w Lewinie Kłodzkim – miasteczku obok Kudowy Zdroju, na samej granicy czeskiej. Dom dostali poniemiecki, na skraju miasteczka – nawet trochę mebli zostało, choć fortepian padł łupem sprytnych szabrowników… Tam, w Lewinie, zaczęła się (i wiele lat później skończyła…) historia bajkowego wzlotu i spektakularnego upadku największego rzekomo talentu wokalnego, jaki zaszczycił polskie i światowe estrady w drugiej połowie dwudziestego wieku… Słówka „rzekomo” używam z ostrożności, albowiem talent – rzecz ocenna… Skalę głosu można wprawdzie pomierzyć (cztery oktawy – koloraturowy sopran po głęboki kontralt, a może więcej…), ale tego, co właściciel Głosu potrafi z nim robić – już się nie…
Richard Shepherd Niewyjaśnione okoliczności Przełożyła Urszula Gardner Wydawnictwo Insignis, Kraków 2018 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 2/5 Gorąca spowiedź zimnego chirurga… Anatomopatolog to ma klawe życie… Pacjent mu nie podskoczy – nie zagrozi procesem ani nie zechce nachalnie okazywać tzw. wdzięczności. Spokojnie za to poczeka w kolejce. Kryzysowa sytuacja powstaje tylko wtedy, gdy pojawia się jeden nieboszczyk więcej, niż jest miejsc w chłodniach kostnicy. Zmarli są prawdomówni – oczekują od anatomopatologa tylko profesjonalizmu, który im pozwoli przemówić po raz ostatni; powiedzieć, co się stało – jak i dlaczego – wszystkim, którzy zechcą i powinni tego wysłuchać… Tak, anatomopatolog, medyk sądowy jest ważnym uczestnikiem procesu dochodzenia do prawdy, gdy w grę wchodzi nagła śmierć, nieoczekiwana i nienaturalna. Jest pośrednikiem faktów, rekonstruktorem prawdopodobieństwa, piewcą statystyk, zwiastunem możliwego… Innymi słowy: potrafi zobaczyć śmierć. Albo tak mu się tylko zdaje. Za to z dużą dozą pewności. Lekarz sądowy odpowiada za prawdę – to nie jest górnolotny frazes, ale opis stanu faktycznego. Jest ekspertem – uznanym nosicielem i głosicielem prawdziwej (czyli zgodnej z rzeczywistością) wiedzy. Wypowiada się przesądzająco, chociaż nie jest sędzią. Ma jednak władzę nad faktami, więc może i nad osądami per analogiam. Czy jego eksperckość można pomierzyć? Czy jest taka sama po dwudziestu trzech…
Anna Bikont, Helena Łuczywo Jacek Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 3/5 Ostatni taki prawdziwy socjalista, lewicowy romantyk, nieposkromiony marzyciel, spolegliwy opiekun… Był początek roku 1964 (jeśli pamięć mnie nie zawodzi…); zima nie dawała się we znaki (nie to, co poprzednia…). Miałem niespełna szesnaście lat, byłem uczniem łódzkiego ogólniaka (numer dziewięć…) tudzież harcerzem – drużynowym jednej z drużyn zuchowych w lokalnym szczepie „Jordaniaków” (imienia Henryka Jordana, tego pioniera ogródków dla dzieci; numer szczepu bodajże 14, chusty pomarańczowe). W domu miałem telefon, więc byłem ważnym ogniwem szczepowego łańcucha dowodzenia alarmowego. Ale gdy pewnego wieczora zadzwonił sam komendant, druh Czesiek Okrój, z poleceniem – leć po Zygmunta i Sławka (moi stali „alarmowi” partnerzy), razem meldujcie się w harcówce – przeczuwałem, że kroi się coś nietypowego. I fakt – słabo oświetloną (jedna setka pod blaszanym abażurem i na podłodze pomalowana na czerwono żaróweczka w imitacji ogniska) izbę wypełniały kłęby papierosowego dymu (w harcerstwie? na alarmowej zbiórce?), a w kącie siedział szczepowy z facecikiem w czarnym swetrze, niespecjalnie okazałym, za to z wydatną łysiną. To on tak kopcił… Gdy się kadra instruktorska „Jordaniaków” w końcu zlazła, w jakieś pół godzinki, szczepowy zdecydował się przedstawić gościa. – To druh…
Manuela Gretkowska Poetka i książę Wydawnictwo Znak, Kraków 2018 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 4/5 To była miłość nieduża? Na Manueli Gretkowskiej można polegać. Od czasu do czasu. Oczywiście w sensie ścisłym: dosłownie i dokładnie literackim. Bywa, że po lekturze nie zostaje nic krom jęku zawodu; nic do powiedzenia… Ale na szczęście rzadko. A w przypadku „Poetki i księcia” to zgoła niemożliwe – choć wedle klasyfikacji francuskiej to zaledwie bagatelle, czytaj: przyczynkarska błahostka (ale trzysta stron do dźwigania jest…) bez intelektualnego znaczenia i ciężaru gatunkowego. Ale ponieważ ta romansowa historyjka wpisuje się w całości w SPRAWĘ POLSKĄ (z dużych liter…) wypada poświęcić jej uwagę. Bo choć w kategoriach obiektywnych to plotka, ale jej znaczenie wykracza poza sferę prywatną. Chociaż nie wiadomo na pewno, czy w ogóle cokolwiek się tam wydarzyło. Przyznacie jednak, że wymóg elementarnej zgodności z faktami to dla plotki żadna przeszkoda, żadne utrudnienie. Ba, taki wymóg to element innego porządku intelektualnego. Dla plotki ważna jest uroda intrygi, didaskalia romantyczne i element zaskoczenia. A zgodność z faktami? Fe, cóż za ordynarny wymysł! Logika i prawda są zbędne… Intryga „Poetki i księcia” zasadza się na supozycji, graniczącej z pewnością (autor fabularny ma do niej prawo…), że jesienią 1957 roku, jakoś tak…
Lejb Fogelman – rozmawia Michał Komar Warto żyć Wydawnictwo Czerwone i Czarne Sp. k., Warszawa 2018 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 4/5 Baron Münchhausen naprawdę urodził się w Legnicy… Strasznie dawno nie byłem w Warszawie – kompletny brak potrzeb i interesów – ale od przyjaciół słyszałem, jakoby po tamtejszych ulicach chadzał diabelsko przystojny, starannie odziany wedle jakiegoś osobliwego dress code’u, ekscentryczny prawnik w sile wieku, chyba amerykański, zaczepiający poczciwych ludzi na ulicy i wdający się w długie wywody, które jemu wydają się dialogami, choć w istocie są przeładowanymi dowcipem i erudycją monologami. Wszystkich zna w odpowiednich sferach – prawdziwy celebryta. I nazywa się Fogelman. Lejb Fogelman… W zasadzie przybysz z Nowego Jorku, w istocie rzeczy wszelako syn krawca Chaima i krawcowej Rojzy z Pułtuska, ale urodzony w 1949 roku w Legnicy, student prawa w Warszawie, po 1968 roku „obdarowany” przez polskie państwo „dokumentem podróży” stwierdzającym, że jego posiadacz nie jest obywatelem polskim. Jak kilkanaście tysięcy innych zdradzonych, zadenuncjowanych i wyszczutych obywateli polskich w tamtym czasie… Jak kilkanaście tysięcy innych Polaków z takim dokumentem podróży, dał sobie radę: dyplom szkoły prawa na Uniwersytecie Harvarda, status wspólnika w wielkiej kancelarii adwokackiej o globalnym zasięgu interesów, dochody roczne z sześcioma zerami… Tak przydarzyło się…
Sabina Baral Zapiski z wygnania Wydawnictwo Austeria, Kraków – Budapeszt 2018 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 2/5 Bez usprawiedliwiania, bez wybaczania, bez wyrzucania z pamięci… To niewielka książeczka… Góra dwie – trzy godziny lektury, z przerwami na uspokojenie się i ewentualne otarcie łez. Jeśli do tej pory tego nie zrobiliście (a były już trzy wydania…), teraz przeczytajcie koniecznie. I nie tylko z powodów ceremonialnych, z okazji 50. rocznicy Marca ’68. Przede wszystkim dlatego, że to prawda. Cała i tylko prawda… Nie szukajcie jej u heroldów i strażników tzw. pamięci narodowej, bo to cyniczni fałszerze pierwszej wody, załgani „marcowi docenci” i ich nieodrodne „potomstwo”. Tylko świadectwa bezpośrednich uczestników zdarzeń, jeśli nie są emocjonalną odpłatą za krzywdy, są cokolwiek warte… Sabina Baral na pewno jest świadkiem rzetelnym; jej relacja jest wprawdzie niezwykle osobista, prywatna do kości, ale pozbawiona złości, nienawiści, pretensji… To tylko reakcja na pewną Historię – reakcja, która paradoksalnie staje się nieodłączną tej Historii częścią. Sabina Baral musiała napisać to, co napisała, bo to było coś w rodzaju zobowiązania wobec współuczestników wypędzenia. Napisała prosto, bez emocji, bez angażowania wielkich słów i wielkich kwantyfikatorów. Tylko o sobie i swoich najbliższych, typowych wygnańcach pomarcowych. Zwykłymi słowami, bez widocznych objawów wzruszenia ani innych emocji,…