Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej

24 kwietnia 2021

Witold Bereś 


Pilchu. Na rogu Wiślnej
i Hożej

Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2021

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Biografia, która się nie styka...

Biografistyka – osobna i wielce osobliwa dziedzina twórczości pisarskiej – wiele zna (choć nie wszystkie toleruje…) możliwych płaszczyzn stosunku między autorem biografii a bohaterem biografii. Klasyka to dystans poznawczy (może lepiej powiedzieć: oddalenie poznawcze), czyli sytuacja, w której autora od bohatera dzieli czas albo co najmniej tak znaczna separacja społeczna, geograficzna czy towarzyska, że aż uniemożliwiająca – z różnych powodów – kontakt intelektualny bądź duchowy, emocjonalny a nawet transcendentalny. Nawet gdyby doszło do kontaktu fizycznego… Oczywiście czas (im więcej go, tym lepiej, ale bez przesady) jest najlepszą barierą ochronną przed zakłóceniami w pożądanej obiektywizacji procesu biograficznego. Łatwiej nieco z faktami – wprawdzie chodzące, dwunożne źródła szybko znikają, zapominając, mieszając i wymierając, ale za to archiwa zdejmują klauzule poufności. Wprawdzie w tym samym czasie legendy, bajdy i mity szybko się petryfikują i są nie do odróżnienia od prawdy – ale dobry biograf na chłodno i cierpliwie wydrąży i rozpuści każdą skałę. Tyle że bez istotnych „źródeł osobowych” nie da się zweryfikować zawartości kwitów i legendarnych skamielin. Bezpowrotnie wyparowują klimaty, scenografie, duchy, imponderabilia, blakną kolory, cichnie muzyka, odchodzą kobiety i mężczyźni, usychają ogrody, odpływają wody…

Dlatego ostatnio w biografistyce zdobywa pole (i czytelników) robota bez dystansu poznawczego, czyli na ciepło. Albo wręcz za życia biografowanego bohatera, albo tuż po zejściu i pozostawieniu nieutulonych w żalu. Osobliwą gałęzią tego nurtu „na ciepło” jest biograficzna amikoszoneria, czyli symulacja ekskluzywnej, czasem intymnej zgoła, a co najmniej przyjacielskiej, kumpelskiej bliskości autora z biografowanym bohaterem. Dzięki stworzeniu takiego wrażenia możliwe jest bezkarne inkrustowanie treści „momentami” obyczajowymi, opisami ekscesów rozmaitej maści z udziałem obustronnym autora i bohatera. To się zawsze dobrze sprzedaje – o niebo lepiej niż wynurzenia specjalistów w kwestii mentalnej tudzież formalnej zawiłości twórczości i innych aspektów dzieła naszego herosa… Ile i jakich książek napisał – mniejsza z tym! Ale ile panienek wydupczyć zdołał, iloma kurwami i na jakich salonach rzucał, jak się uchlewał do zrzygania, kogo bezlitośnie obraził i jak kwieciście – no, to są biograficzne tematy pierwszego sortu. No i jeszcze choroby, depresje, upadki, detoksy, rodzinne traumy i perturbacje – to też jest mięcho biograficzne najwyższego gatunku…

Wydaje się, że Witold Bereś – krakowski dziennikarz, znajomy bohatera i człowiek skądinąd wielce sympatyczny (zważywszy choćby na lewicowe poglądy, które publicznie demonstruje) – pisząc swego „Pilcha”, zrobił przebieżkę po tej amikoszoneryjnej ścieżce, nim się zorientował, że nie uchodzi, przysiadł fałdów i co nieco wysiłku intelektualnego w robotę włożył… W rezultacie jego autorstwa biografia Jerzego Pilcha – jako ten ogród nie plewiony, pełen wszelakiego chwastu, galimatias a nawet chaos z chichotem (wbrew pozorom zdyscyplinowanego porządku…) kultywujący – wiele rozkoszy daje przy lekturze, nawet tym, którzy kluczami deszyfrującymi nie dysponują… „Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej” jest dziełem monumentalnym, rozstrzygającym i miarodajnym. A sam jego autor prezentuje się jako bliski powiernik, współuczestnik rozmaitych ekscesów i zdarzeń, kronikarz swoistej pilchiady – nieustającej braterskiej biesiady intelektualno-wódczanej, międzybarowo-klubowej sztafety straceńców, intensywnie rozciągniętej w czasie – na lata – i mniej w przestrzeni („Zwis” – „Bambusy”, „Bambusy” – „Zwis” i da capo al fine) – z wariacjami w przyrynkowych podpiwniczeniach na wypadek pilnej konieczności uprawiania nocnego życia. Istnieją podobno świadectwa, że w czasie owym socjologiczny dystans między Beresiem a Pilchem zaiste nie był znaczny. A od przypadku do przypadku jakoby istniały (co nie jest do końca potwierdzone) okoliczności (nie łagodzące, bynajmniej…), że wcale go (znaczy tego dystansu) nie było.

Z drugiej wszelako strony w licznych pismach rozproszonych samego Pilcha nazwiska trabantów jego eskapad – Maja, Balbusa, Stali, Świetlickiego, Burnetki oraz licznych „i innych” pojawiają się ze znaczną frekwencją, a niektóre nawet z czołobitnością – już to okraszone czułym zwischenrufem, anegdotą, cytatem czy wzmianką w Tagesbefehl… Nazwisko natomiast Beresia w ogóle nie frekwentuje – ale być może się mylę i krzywdzę Pilcha (i zarazem Beresia), może wzmiankował, a ja nie zauważyłem… Ale i tak nie wiem – byłże Bereś w bezpośredniej bliskości – ergo: może dawać świadectwo – czy nie był? Ba, powiem nawet, że myśl pewna zdrożna mnie naszła po lekturze Pilchowego felietonu „Nieśmiali rezerwiści (3)” – pomieszczonego pierwotnie w „Polityce” 3 sierpnia 2002 roku, a potem w tomie „Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym”. Wpadkowym bohaterem felietonu jest człowiek, którego sam Pilch kamufluje pod imieniem Klemens – śmiały, bezpośredni radykał intelektualny i besserwisser, który dosiadając się do stolika w którymś z niezliczonych ogródków na Rynku, wprawiał resztę towarzystwa w stupor nieśmiałości, co sam mylnie odczytywał jako oznakę gnuśności i nicnieróbstwa. Byłbyż to Bereś? Nie, po trzykroć nie – wolałbym się mylić…

Jak było, tak było – w każdym razie Bereś i Pilch znali się, a w redakcji „Tygodnika Powszechnego” pracowali w tej samej epoce – ramię w ramię, łokieć w łokieć, co zważywszy na topograficzne i architektoniczne osobliwości habitatu pisma na Wiślnej ulicy numer 12, było stanem naturalnym (szproty w puszce miały więcej luzu niż załoga tygodnika w osobliwych kojcach z dykty czy tam kartongipsu…). Więc tego aspektu kwalifikacji Beresia nie sposób podważyć. Z czego zresztą czerpie on niemałe korzyści – artystyczne, socjalne i wszelakie inne. Owa bliskość (o jej jakości powściągliwie zmilczmy) wywarła znaczny wpływ na Beresiową wersję biografii Pilcha.

Partycja krakowska niebywale jest spuchnięta, obrosła w znaczenia, naładowana sensami i didaskaliami. Raz obiecujące tropy wiodą donikąd, a innym razem incydentalne dygresje nagle rzucają cień wyrośniętych drzew. A ogólnie jest kolorowo, dowcipnie, łobuzersko, beztrosko. Bereś z maestrią nie tyle solennego biografa, co fabularnego scenarzysty, snuje opowieść z nanizanych jeden za drugim obrazków – trochę groteskowych, awanturniczych – w sensie pisarskim także, bo ówczesny Pilch to przede wszystkim nieposkromiony poskramiacz, bicz boży nad głowami niewczesnych moralistów, ortodoksyjnych wyznawców, „niedorżniętych poetów”, krytyków, beztalenci tudzież wszelkiego innego szlamu, którego pełna była kałuża, Krakówkiem zwana. Pilch jawi się jako demiurg młodociany (cóż, ledwie w okolicach czterdziestki…) z mieczem gorejącym. A obok Bereś, spisujący z emfazą czyny i rozmowy… Swoje osobiste wtręty w tekst biografii nazwał kabotyńsko i arcyminoderyjnie „21 gramów prywatności” – 21 gramów to domniemana waga duszy człowieczej (zauważono bowiem, że o tyle niewytłumaczalnie zmniejsza się masa ciała w momencie nieodwołalnej kadaweryzacji istoty ludzkiej, gdy dusza ciało jakoby opuszcza…). No – powiedzieć, że to kokieteryjne mizdrzenie się, to nic nie powiedzieć… Znaczy, że oddał ducha (spiritusa) tej biografii?

W każdym razie Bereś zorientował się chyba, że krakowska epoka dziejów Pilcha jakoś mu się rozrosła, że więcej w niej gry niż literatury, że dużo za dużo samego Beresia, że obca jest mu (Beresiowi znaczy) cnota pokory, płynąca z pierwszego przykazania kodeksu redaktora, czyli „nie ma takiego tekstu, któremu na dobre by nie wyszło skrócenie go o połowę”… Przeto… jeszcze ją rozbudował: o sekwencję sportową (czytaj: piłkarską, czytaj: o bezprzytomne Pilchowe kibicowanie Cracovii…), o sekwencję religijną (czyli dylematy luterańsko-katolickiego współistnienia). Stosunkowo najmniej jest korzeni terytorialno-familijnych, ale w tym przypadku akurat Bereś chwacko (za co mu jestem wdzięczny niepomiernie) rozprawia się z „mitem Wisły w życiu i twórczości Pilcha” – ergo: wpływem jednego na drugie i trzecie oraz z powrotem. Wisła bowiem – jak wiadomo powszechnie – to miejsce urodzenia Pilcha; zrosło się jedno z drugim jak jajo o dwóch żółtkach.

To miasto (formalnie), a właściwie wielka wieś beskidzka, zajmująca liczne i malowniczo rozcapierzone dolinki tudzież zbocza w źródliskowej zlewni królowej rzek polskich, to fenomen społeczno-konfesyjno-obyczajowy. Jedyne takie miejsce w Polsce, (wyjąwszy może kilka wsi białoruskich na drugim krańcu), gdzie katolicy rzymscy są w wyraźniej mniejszości. Dominują ewangelicy augsburscy (rytu pierwotnego, luterańskiego w sensie ścisłym – od Marcina Lutra wprost pochodzącego), co sprawia, że od razu inny tam klimat stosunków międzyludzkich. Wiadomą wszelako okolicznością jest, że mały Jerzyk Pilch w tych wiślańskich mikroklimatach spędził jeno pierwszą dekadę życia. Fakt, że to czas potencjalnie wielce formacyjny, odciskający się piętnem na całym życiu, zwłaszcza gdy obfituje w traumy wszelakiego rodzaju. Ale Pilch pod czułą (choć nie przeczuloną – ino w sam raz) opieką Babki Czyżowej, Starego Kubicy i Kota Głupieloka dorastał sobie spokojnie i bezkonfliktowo. A Starzy w tym czasie już w Krakowie (mama studiuje, tata robi na AGH, ale wprędce zaszywa się na kontrakcie bodajże w Nigerii…). Pilch zmienił adres na podwawelski w dzieciństwie i powątpiewać należy, że to, co ówcześnie zapamiętał z nauk w szkółce niedzielnej czy nabożeństw z kirchy, jakoś zdecydowanie formująco wpłynęło na światopogląd, intelekt i duchowość przyszłego pisarza. Bereś słusznie zatem podejrzewa, że całe to wiślańskie dziedzictwo Pilcha, widoczne podczas lektury jego dzieł jak na dłoni, to nie jest zapamiętane i oswojone przeżycie duchowe (ani żadne inne), tylko świadoma kreacja. I nie wiadomo, na ile podobna do rzeczywistości wiślańskiej, a na ile wyprodukowana przez imaginację. Magiczny aspekt wiślańskiego literackiego terroir? Też nie wiadomo, czy snuje się wraz z mgłami wśród świerkowo-jodłowych wiślańskich borów, czy został na zimno i z premedytacją spreparowany przez Pilcha z podkradzionych z babcinego domu ingrediencji i wzbogacony płynami od dawna podejrzewanymi – ba, oskarżanymi wprost! – o powiększanie fantazji tudzież imaginacji… Dla biografii i literatury to okoliczność bez znaczenia. Wszak pisarz z pełnym równouprawnieniem czerpać może ze swej autobiografii zdarzenia i ludzi jeden do jednego, albo może swą przeszłość deformować, wymyślać od nowa… Nic komu do tego – rezultat się liczy, nie sposób, a prawda w terenie może się nijak nie mieć do prawdy w tekście… Takie to jest owo Pilchowe magiczne Macondo – sam je sobie napisał, sam stworzył, być może dlatego, że chciał się trochę zamaskować, zmylić tropy, pokazać, że nic o mnie wiecie, chłopcy i dziewczęta. Uwielbiał to robić, a Bereś chyba się w tym zabiegu zorientował.

Nie stykająca się z biografią krakowską biografia warszawska Pilcha (w końcu niemały kawał życia – dwadzieścia lat!) to chyba jedyny defekt roboty Beresia. Lecz przecież żadną miarą nie dyskwalifikujący autora. Przeciwnie – przydający mu wizerunku typowego, godnego współczucia polskiego nieudacznika – starał się, ale mu nie wyszło… A dlaczego nie wyszło? Bo nie miał Bereś komfortu obserwacji uczestniczącej. Stołeczny Pilch bowiem wysferzył się ze swych krakowskich więzów i zobowiązań środowiskowych. Felietonista „Polityki” został salonowym bywalcem (lwem bez mała), liczącym się krytykiem przedsięwzięć artystycznych, liderem opinii. Dziś na takich mówi się influencer, ale wtedy – na przełomie stuleci – znaczyło to dużo, dużo więcej. Co najmniej drogowskaz, latarnia morska, biegun magnetyczny, wyrocznia, centrum grawitacji, pępek świata na Hożej. Laureat nagrody literackiej „Nike” (2001 za „Pod Mocnym Aniołem”) i parokrotny nominat tejże nagrody z natury rzeczy zajmował (jeśli chciał – a Pilch chciał…) fotel środowiskowego guru, mędrca i proroka. Oczywiście, jego immunitet zasięgiem swym nie obejmował całego terytorium literatury i jej okolic towarzyskich; dziś takie osobne konstrukcje o w miarę jednolitej strukturze nazywamy bańkami. Ale ta Pilchowa to była bania co się zowie – nie tylko socjaldemokratyczno-liberalna; dla odrobiny chadeckiej postępowej konserwy też się miejsce znalazło. Bereś słusznie mniema, że Pilch bał się manifestowania poglądów politycznych tudzież ideowych, aczkolwiek jakieś zapewne miał. Ale po fatalnie ocenionym, krótkim i na szczęście nieobciążonym nijakimi konsekwencjami flircie z PZPR Pilch starannie unikał jakichkolwiek deklaracji ideowych – przeciwnie: maskował i zacierał swe prawdziwe oblicze. Nie chciał nawet, by publiczność zgadywała, kto on zacz. Tajemnica stała się istotą autobiograficznej (z tego nie zrezygnował!) kreacji Pilcha w prozie i felietonistyce. Niedomówiona stała się też kreacja pisarza w sferze życia publicznego w aspekcie towarzyskim. Pilch zręcznie przesunął uwagę opinii na swe monumentalne wyczyny i plany wydawnicze – wyzwania (typu pięć powieści w rok), z masywnymi honorariami w tle. Mniejsza z tym, co to za dzieła miały być…

Drugą połowę warszawskiego dwudziestolecia Pilcha zdominowały poważne niedomagania. Do alkoholizmu (teoretycznie przecież do opanowania) dołączył z wielką siłą parkinson (teoretycznie oraz praktycznie nieuleczalny…). Bereś z wielką delikatnością traktuje ten fragment życia i walki swego bohatera. Ale widać, że mu zabrakło dostępu do informacji… Dla dobrego biografa to żadna przeszkoda, ale Bereś nie tylko dobrym jest biografem, ale przede wszystkim uczciwym. Domysły i imaginacje to nie jego bajka. W narracji widać brak płynności. Na szczęście Bereś stosuje technikę opowiadania nieliniowego, technikę gniazdowego gromadzenia dylematów. No i uprawia stylistykę, którą w skrócie możnaby nazwać iluzją obietnic – jest mistrzem w stwarzaniu wrażenia, że oto już, na następnej stronie albo najpóźniej w kolejnym rozdziale tajemnica wreszcie się odtajemniczy. O ile jednak szyfry, kody i hasła do życia Pilcha miał Bereś w ręku i dobrze wykorzystał, o tyle do jego pisarstwa nawet się nie zbliżył. I fenomen Pilcha nadal fenomenem pozostanie; chociaż na rachunku Beresia zapisać należy plus – że próbował. Jego analiza „Wielu demonów” zaświadcza, że potencjał krytyczny i możliwości intelektualne ma. Nie mówiąc o wrażliwości na frazę.

Proszę państwa – warto zatem czytać Pilchową biografię roboty Beresia, choć nie ułatwi ona pojęcia, czym w istocie był i nadal jest metafizyczny cud pisarstwa luterskiego synka z Wisły. Więc czytając Beresia, nadal czytajcie też Pilcha…

Tomasz Sas
(24 04 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *