O czym będzie…

20 czerwca 2017

Nigdy nie mów nigdy. Ponieważ wyznaję tę prostą zasadę, nie narzucam sobie z góry ani formuły blogowania, ani sztywnych ograniczeń… Mogę tylko z większym lub mniejszym prawdopodobieństwem wstępnie zadeklarować to i owo. Na przykład skrajnie nieprawdopodobne jest, by ktoś mnie przyłapał na zgłębianiu literatury dziecięcej albo młodzieżowej. Nie dlatego, że miłośnikiem wielce czcigodnego króla Heroda jestem (bo jestem!) – raczej z powodu samokrytycznie niedostatecznej umiejętności czytania takowej ze zrozumieniem (równym choćby percepcji podstawowego „targetu” tej branży…). Czas minął. Zresztą czy jest dziś gdzieś drugi Niziurski albo Szklarski?

Podobnie z szeroko pojmowaną tzw. fantastyką i fantasy – gigantyczną odnogą literatury, niemal całkowicie dla mnie niedostępną; jakiś defekt wrażliwości lub coś w tym rodzaju… Wyjąwszy Lema mojego ukochanego, który i tak osobną jest wyspą (żal, że skończoną bez należnej nagrody…) wzrostu Czomolungmy (toteż reszta autorów to przy nim deprecha – Rów Mariański niemalże, w sensie geograficznym oczywiście…), a tak w ogóle on żadną miarą w łożysku sci-fi się nie mieści. Zatem Tolkien, Pratchett, Rowling z Potterem, Stephenie Meyer z wampirami, Dukaj, Sapkowski z Wiedźminem (aczkolwiek trylogię o Reynevanie z Bielawy uwielbiam…) i cały legion innych to nie moja bajka.

Oczywiście nie jest to zastrzeżenie kategoryczne – wystarczy, że pojawią się ważne powody, by zmienić zdanie. Tak na przykład jest z książkami kucharskimi… Wzbraniam się przed recenzowaniem takowych, albowiem obowiązek uczciwego rekomendującego nakazywałaby… wprzódy przyrządzić to wszystko i zjeść. Przyznacie, że dość kosztowna pod każdym względem byłaby to metoda weryfikacji. Ale czasem wydawcy oferują tak smakowite kąski, że nie sposób się oprzeć! Książki o alkoholach, czekoladzie, wiązaniu krawatów, paleniu fajki i kuchni włoskiej zawsze mogą na mnie liczyć…

Kwestia uczciwości decyduje też o unikaniu tzw. literatury konfesyjnej. Światopogląd mam nieskomplikowany: nic nadprzyrodzonego! Jakże więc mógłbym pisać o czymś, w co fundamentalnie nie wierzę? W tym miejscu na wtręt osobisty sobie pozwolę… Otóż na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego stulecia mój ogląd świata (w tym także dylematy transcendentalne – w sensie, że ich nie ma…) ukształtował się pod wpływem fenomenalnego czasopisma „Młody Technik” (co miesiąc ekspensowałem cztery złote, co sumą niemałą było i dewastowało całkowicie równowagę mą budżetową). To z tej zachłannej lektury wziąłem cegiełki swej prywatnej kosmologii, ciekawości świata, przekonania o wyższości rozumu nad wszystkim i wszelkim innym oraz wprędce ufundowanego rozbratu z wiarą… Co ciekawe, chyba niewielu moich rówieśnych poszło tropami „Młodego Technika”, bo dotąd nie spotkałem nikogo, kto by powoływał się na takie osobliwe źródło swego światopoglądu…

Ale mniejsza z tym… Zeznam, co czytam bez okoliczności towarzyszących i przymusowych… Literatura fabularna, czyli powieść jakaś lub opowiadania – w tym kryminału, tzw. literatury sensacyjnej (thrillera politycznego, wojennego, prawniczego…), romansu obyczajowego i wyciskaczy łez nie lekceważąc… Teksty polityczne (publicystyka, esej, dysputa…), historyczne. Poezja i dramat (o ile jeszcze coś takiego wychodzi…). Kroniki, reportaże, gawędy ze świata, biografie, rozmowy, zbiory felietonów, wspomnienia, satyry, paszkwile, donosy, poradniki, mapy, atlasy, przewodniki, „Historię Szkocji” Zabieglika, „Dzienniki polityczne” Rakowskiego, „Przygody dobrego wojaka Szwejka” Haszka (naturalnie wyłącznie w starym, dobrym przekładzie Hulki-Laskowskiego!) i „Lalkę” Prusa (najlepsza powieść w języku polskim!), „O demokracji w Ameryce” Alexisa de Tocqueville’a oraz „The complete guide to whisky” Jima Murraya…

Zatem właśnie to znajdziecie w blogu!

Tomasz Sas


Życie to nie brzytwa Ockhama…

Urodziłem się (dobry rocznik ’48…) i mieszkam w miasteczku, które jakieś dwieście lat temu około rozrastać się zaczęło w niedorzeczu (dziękuję za słówko, pani Agnieszko!)górnej Bzdury, lecz wprędce przepełzło przez wododział (uroczy rzeczownik skądinąd…) i wyrzygiwać poczęło swe produkty przemiany materii do zlewiska innej rzeczki o wielomównym mianie Ner („nyr” po prasłowiańskobałtycku podobno znaczyło „wilgotny”)… Owa osobliwa koincydencja hydrograficzna sprawiła, że dziś odkręcając kran czy spuszczając wodę w wiadomym, niezwykle ważnym dla cywilizacji, postępu tudzież sytuacji epidemicznej ustrojstwie, każdy z nas – współobywateli rzeczonego miasteczka – zawraca kijem Wisłę z jej uroczej pradoliny. Do koryta Odry…

Jałowa (choć zawracane płyny być może to i owo użyźniać mogłyby…) monotonia, powtarzalność i bezsensowna absurdalność tego gestu zdaje się odciskać swe piętno na pozostałych aspektach egzystencji współobywateli miasteczka, czyniąc życie beznadziejnym, krótszym i uboższym niż gdzieś tam indziej. W momencie, gdy panowie Balcerowicz z Syryjczykiem (Był taki minister. Przemysłu. Tadeusz. Polak jak stąd do Krakowa i z powrotem…), w zamian niczego realnego nie oferując, kazali wybebeszyć fabryki, wypieprzyć żelastwo na złom albo sprzedać za grosze Chińczykom (a ludziom iść sobie w pizdu na bezrobocie czy tam jakąś jałmużniczą kuroniówkę…), niedorzecze BzduroNyru utraciło bezpowrotnie tzw. czynnik miastotwórczy. Setek tysięcy furkoczących wrzecion i tyluż stukających jak naddźwiękowe dzięcioły czółenek nie zastąpią magazyny wysokiego składowania firm logistycznych na skrzyżowaniu autostrad. A operatorzy wózków widłowych to nie jest świadoma, wymagająca ani kreatywna klasa robotnicza.

Co zatem zostaje? Można tylko pokolorować miasteczko, uczynić życie w nim znośniejszym, może nawet ładniejszym trochę… I tyle. O niewidzialnej ręce rynku zapomnijcie. Po latach okazało się, że potrafi ona tylko tyłek podetrzeć. A i to niezbyt precyzyjnie… I nie wszystkim.

Nie ma we mnie nostalgii. Co było, to se ne vrati… Czytam książki. I o nich piszę. To jeszcze potrafię…

Przy okazji: czasem być może natkniecie się tu na zrecenzowany film, spektakl sceniczny lub inne jakieś zdarzenie bądź przedmiot, produkt kultury szeroko pojmowanej. Albo i nawet sam podmiot takowej… Albo aktualny (a może i nie tylko…) wtręt sytuacyjny. Bądźcie wyrozumiali. Materii niepomieszanie przydarza się tylko w teoriach, ograniczających byty do niezbędnych – w życiu tak nie bywa. W końcu to życie jest „powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą”… I ochoczo mnoży te byty ponad potrzebę.

Tomasz Sas

Brak komentarzy