Trochę o sobie…

13 czerwca 2017

 Nie jestem zawodowym krytykiem literackim (jeśli założyć, że taki zawód w ogóle istnieje…) – za to jestem dziennikarzem od 45 lat (co oznacza, że w tej chwili raczej na emeryturze), zaś wykształcenie pobrałem prawnicze (dawno – w drugiej połowie lat 60. ubiegłego stulecia). Zawodu wyuczonego nigdy nie wykonywałem, zaś w dziennikarstwie przez dobre czterdzieści lat przeważnie czytałem i redagowałem cudze teksty, a potem robiłem z nich gazety. Różne – od niewielkich (nakładowo) przyfabrycznych przedsięwzięć (w minionej epoce istniało coś takiego, jak prasa zakładowa w dużych firmach i na wielkich tzw. budowach socjalizmu; mnie przypadło w udziale robienie gazet dla łódzkich tramwajarzy i chemicznych włókniarzy w Tomaszowie Mazowieckim), poprzez tygodniki powiatowe, wojewódzkie, społeczno-kulturalne (łódzkie „Odgłosy” świetnej pamięci…) – po popularną wielkomiejską popołudniówkę i ogólnokrajowy tygodnik telewizyjny w ośmiu mutacjach i dwumilionowym nakładzie…

Przez pięć ostatnich lat (oprócz codziennej służby w sekretariacie redakcji) pisywałem i zamieszczałem raz w tygodniu po dwie rekomendacje świeżo wydawanych książek. A mam taki zwyczaj – zapewne osobliwy i staroświecki – że najpierw czytam to, co mam polecić (lub nie polecić…). Zdaję sobie sprawę, że ten obyczaj sytuuje mnie daleko za dinozaurami, w topniejącej gromadce frajerów, którzy nie potrafią twórczo (i za tę samą wierszówkę – tam, gdzie jeszcze ją płacą…) spożytkować produktów dziesiątków wyrobników reklamy, zatrudnianych przez wydawnictwa. Uzdatnić gotowiec – to dziś prawdziwe i niemal jedyne wyzwanie tzw. dziennikarstwa… Tyle co zalać wrzątkiem chińską zupkę! I brawo JA!

Ale mniejsza z tym. Atawistyczna skłonność do dodawania zesłała na mnie razu pewnego konkluzję, że czytam może ze sto książek rocznie. Minimum – a w zasadzie i tak sporo więcej… A jeśli statystycznie znacząca grupa moich rodaków (jakoby 63 procent….) żadnej książki przez rok do ręki nie bierze, to znaczy, że wielu z nich to ja pozbawiam przyjemności lektury… Gdyby założyć, że na łeb przypadać powinna choćby jedna książczyna, to znaczyłoby, że ja… Czytam za stu płci obojga Polaków!

Przytłoczony tą matematyczną konstatacją, zerwać się chciałem, gdzieś lecieć, spotkać się z nimi, pogadać, namówić, może pożytki z lektur płynące unaocznić… Lecz po drugim kroku myśl taka mnie tknęła: a jeśli to ci sami, którzy za mnie wypijają (w całości niemalże) przypadający na głowę mą z wolna siwiejącą statystyczny przydział C2H5OH? No i o czym tu z nimi gadać? Lepiej chyba już pisać. Dla gramotnych, ma się rozumieć. I stąd blog.

Tomasz Sas

 

Brak komentarzy