Pretensja o tytuł jest jedyną, jaką mieć tu można

16 kwietnia 2021

Jerzy Pilch 


Pretensja o tytuł jest jedyną, jaką mieć tu można
Wydawnictwo Polityka, Warszawa 2021

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Nostalgiczny powrót do niegdysiejszych przewag

Niespełna rok po śmierci Jerzego Pilcha – wybitnego prozaika, dramaturga i przede wszystkim fenomenalnego felietonisty – redakcja „Polityki” umyśliła sobie, że uczci tę smutną skądinąd rocznicę, wydając tom felietonów swego sławnego autora. Gdy zabrali się do archiwalnych kwerend, okazało się, że ktoś ich wyprzedził. Był to nikt inny, jak sam… Pilch. Wyszło na jaw, że ten emocjonalny szaławiła, literacki awanturnik i bezinteresowny mąciwoda pozostał na wieki wieków uporządkowanym, zdyscyplinowanym po lutersku rzemieślnikiem słowa, dopilnowującym zawczasu losów swej spuścizny, odpowiedzialnym i dobrze zorganizowanym (w sensie ścisłym) spadkodawcą intelektualnym. W papierach znalazła się teczka z wyborem felietonów z „Polityki”, które – zdaniem mistrza – można było bez ochyby powtórzyć, a niektóre nawet trzeba byłoby… Nie pozostało zatem nic innego, jak intuicyjnie zaufać trafności wyboru autora tudzież intelektualnym kryteriom selekcji, zawartość teki zdigitalizować, puścić na maszyny i… dołączyć (w cenie 34,99 złociszy, co umiarkowanie zbójeckim geszeftem jest) do części nakładu świątecznego, wielkanocnego numeru „Polityki” – z tytułem wymyślonym osobliwą frazą, z iście Pilchowską dezynwolturą. Tak też i zrobiono!

I jakiż osiągnięto rezultat? Zbiór felietonów w pewnym (pewność to w ogóle u Pilcha słowo-klucz) sensie reprezentatywnych dla Pilchowej posługi w „Polityce” – 35 tekstów okołoliterackich oraz 17 o piłce, ma się rozumieć nożnej. Czyli ogarnięte mamy dwa z trzech filarów egzystencji Pilcha: pisarstwo (pospołu i nieodłącznie z czytelnictwem) tudzież futbol. Trzeci filar żywota autora, czyli kobiety, ogarnąć w sensie edytorskim byłoby trudniej, bowiem Pilch nie uważał, by godnym było na ten temat felietonowo teoretyzować (czy nawet wspominać) – po stokroć wolał przechodzić od razu do zajęć praktycznych (więc zdobywać, radować się, cierpieć oraz zadawać i lizać rany), niż dawać temu wyraz na piśmie. Chyba że w prozie, że tak powiem po Pilchowemu – w sensie ścisłym. W powieści na przykład, opowiadaniu lub eseju. Ale w felietonie? Nie… Felieton to dowcip albo dopierdalanka (albo oba w jednym) – a to nie jest formuła właściwa dla stosunków męsko-damskich, które Pilch, mimo objawiającej się czasem powierzchownej intensywności, traktował w zasadzie poważnie i – jak to zwykł pisać w swej osobliwej frazie – głębinowo (lub zamiennie: studziennie – tyz piknie).

Felieton był dla Pilcha narzędziem regularnej ekspresji, mechanizmem reakcji na bodźce rzeczywistości, dokopywania nieprzyjacielowi lub bliźniemu swemu (na ogół bez różnicy). Potrzebował przez lata całe – ba, dekady – takiego stałego napędu (kontrakt, zobowiązanie, „umoczone” nazwisko…) do pisania uczestniczącego w życiu publicznym. Proza, aczkolwiek uprawiana zawodowo, nie dawała ani takiej regularności, ani takiej swobody, ani rozpoznawalności, ani nawet powodzenia u kobiet (o innych walorach towarzyskich nie wspominając) czy niezależności finansowej. Zarobki felietonisty z najwyższej półki, felietonisty gwarantującego swą marką poziom pisma i wyniki jego sprzedaży, aczkolwiek jednostkowo wcale nie muszą być oszałamiające, poprzez swą regularność i pewność dają sui generis poczucie bezpieczeństwa; proza, nawet uprawiana wyścigowo, tego nie zapewni…

No i te wisienki na torcie – nieograniczone niczym (prócz niezmierzonej idiosynkrazji, wręcz uczulenia na pozy, maski i nadymania tudzież szczątkowego poczucia przyzwoitości…) możliwości dokopywania bliźnim. Felietonowe ostrogi i mołojecka sława Pilcha nie wzięły się z utyskiwania na klimat czy jawne przykłady głupoty rządzących elit tudzież paradoksy epoki. Szlify zdobył, zaczepiając Wajdę, wypłaszczając sezonową sławę – niejakiego Mariusza Wilka, ścierając się na zabój z Lemem, dokopując Passentowi i Stommie. I te potyczki na ogół wygrywał.

Gdy z lekko stęchłego, odrobinę zapyziałego, nadmiernie skumplowanego (ach – ta żołądkowa gorzka w „Zwisie”!), duszniejącego Krakowa dał się nasz autor wytransferować do stołecznej „Polityki” – wielce złagodniał. To oczywiste – nie musiał się przebijać, wściekle atakować, szczać na pomniki. Już był na szczycie, już nie był głodny sukcesu – zresztą więcej nie dałoby się zjeść, a on jako porządny luter, od dziecka ćwiczył cnotę wstrzemięźliwości (w sensie symbolicznym, bo co do nieumiarkowania w piciu i dymaniu – to raczej nie…). To on teraz przylepiał etykietki, promował, opiekę roztaczał, karcił, strofował, przywoływał do porządku, wyrównywał szeregi. Niczym sierżant-szef albo zgoła bosman… Chociaż, jak było trzeba, potrafił przypierdolić. Ale już nie swoim. Grał w drużynie. W ekstraklasie – nie w Cracovii. Powiększył zatem grono reprezentacyjnych felietonistów, którzy wszystko potrafią – ale z tego nie korzystają. Elegancki drybling, założenie „siatki” gamoniowi, sprytny strzał – nawet przewrotką. To się zdarzało. Ale żeby trawę gryźć – to już nie. Przecież po czymś takim murowana niestrawność, której żołądkowa gorzka nie leczy.

Zatem Pilch jako felietonista szczebla centralnego, znacząco zyskawszy na wadze, zajął się arbitrażem, chwalbą i grobownictwem, z rzadka nadzielając razy, upomnienia i połajanki. No i kaliber ostrzału mu wyraźnie schudł… Ktoś, kto szedł na ostre do pierwszej kwi z Lemem (fakt – poszło o Wilka, ale zawszeć…), teraz rozprawia się z Rudnickim (fi donc!). Ktoś, kto z talentem skalandrował Passenta i Stommę czy tam Tomasza Jastruna, teraz rozpłaszcza na rynkowej Płycie jakąś anonimową zupełnie Agnieszkę Olsten (z powodu Mrożka). Chwali Głowackiego, Bronisława Maja (to akurat rozumiem) albo poetę Różyckiego (nowy Mickiewicz bez mała! – ale gdie wy tiepier’?). Złowrogi cień Pilcha wciąż unosi się nad wodami, wszelako już błyskawicami nie razi. Lecz felietonowi bracia mniejsi nadal mają zakodowane pierwsze przykazanie instynktu samozachowawczego – że lepiej tego nie sprawdzać… A gdy Pilch zwija warsztat w „Polityce” i przenosi się (w ślad za dużo większymi pieniędzmi, chociaż tłumaczy to posiadaniem „genu zdrady”) do tzw. niebieskiego „Dziennika”, jako felietonista traci wiele. Ale co tam – dobrze mu i w roli ozdobnego gzymsiku… Na szczęście powetował sobie to wszystko (z zapasem) w literaturze – jego proza wymiotła konkurencję po horyzont. A gdy ukazało się „Wiele demonów”, dylemat został przesądzony: Pilch to pisarz, pełnokrwisty autor prozy, nie felietonista na drobne rozmieniony. Ale to temat na inne opowiadanie…

Pozostaje zatem do rozstrzygnięcia jeden fundamentalny wapros – czy te felietony dziś i na przyszłość warto selekcjonować, grupować, opatrywać komentarzami i wydawać. Odpowiedź zdaje się prosta – kto ma, ten wydaje… „Polityka” miała – oraz wystarczająco dużo powodów, by wydać (przypominam: 34,99 zeta za egzemplarz…). Ale nie w tym rzecz główna – w tym miejscu nasze pytanie dzieli się na dwoje: czy to zwyczajna rejestracja, czy może dialektyka? Ekspozycja w trybie remanentowej biegłości zadowoli zapewne historyków, osobliwie zaś nostalgików, sięgających po zaprzeszłe teksty w poszukiwaniu bezpiecznej przystani pamięci. Czytanie starych tekstów to przecież idealizacja młodości, rewitalizacja wspomnień, hołd dla upływającego, a straconego czasu. Myślę wszelako, że Pilch miał dalej idący zamysł, niż tylko pobudzanie wspominek i wypominek. Niegdysiejszej sławy i chwały… Jeśli prawdą jest, że zamierzał w jesieni życia założyć szkołę creative writing, to po prostu zbierał materiały, prokurował podręczniki i wzorniki. Tom tych felietonów miałby do odegrania swoją rolę w procesie dydaktycznym… Już widzę oczyma duszy, jak na zacnym uniwerku pod wezwaniem Jana z Czarnolasu studenci pilnie uczą się pisać „pilchem”. Piszą felietony, piszą krótkie formy prozatorskie, powieści, scenariusze, teksty na scenę. Eden pisarza, odpoczynek wojownika. Władza! Być może chciał tylko napisać powieść o takiej szkole i rozsadzających proces dydaktyczny namiętnościach?

No, ale mniejsza z tym. Pospieszcie się z tym czytaniem Pilcha, bo już na horyzoncie zasapany Witold Bereś toczy pod górę swoją gigantyczną (780 z okładem stron, circa 1,27 kilograma wagi…), przesądzającą, rozstrzygającą i miarodajną biografię pisarza pod familiarnym tytułem „Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej”, Od razu wam powiem – nie ma takiego rogu. I nigdy nie było. Nawet w najobszerniejszej imaginacji. Dwie ulice w dwóch miastach całkiem do siebie niepodobnych nie skrzyżują się. Pilch krakowski i Pilch warszawski to dwie niestykające się nijak bajki. Nawet w Kielcach. Ale o tym potem.

Tomasz Sas
(16 04 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *