Taba-Taba

17 listopada 2020
Patrick Deville 


Taba-Taba
Przełożył Jan Maria Kłoczowski
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Ruchawka na małą skalę?

Historia przeciętnej drobnomieszczańskiej (ale z aspiracjami) prowincjonalnej rodziny francuskiej w ciągu ostatnich – powiedzmy – stu pięćdziesięciu lat, to zapis udziału w aktach powszechnego tumultu, zmieszany z manifestacjami potrzeby dobrobytu i pragnienia stabilizacji. Z jednej strony historia gwałtem swoje, z drugiej – Francuz wbrew wszystkiemu w poszukiwaniu świętego spokoju… Historia przeciętnej drobnomieszczańskiej rodziny francuskiej to patchworkowa mozaika obowiązków, potrzeby przetrwania i pragnienia przyjemnej egzystencji.

Patrick Deville doskonale o tym wie. Ten francuski pisarz, podróżnik (bodajże otarł się też o zawodową dyplomację) i domorosły antropolog – badacz cywilizacji, był (i chyba nadal jest, mimo dojrzałego – jakieś 63 lata – wieku) maniakalnym wędrowcem. Na zasadzie odreagowania; w dzieciństwie po ciężkiej operacji biodra leżał rok w gipsie, więc potem MUSIAŁ się ruszać. A ruch od razu zyskał wymiar globalny, pod wpływem lektur zresztą. Inny nie wchodził w grę. Ta obsesyjna ruchliwość zaowocowała kilkunastoma książkami (Deville ma bowiem niepośledni talent pisarski, dysponuje dociekliwością iście detektywistyczną i fenomenalną erudycją) najróżniejszej konduity. Dość powiedzieć, że jego debiut książkowy miał tytuł: „Enologie et crus des vins”, czyli mniej więcej: Enologia (to nauka uzurpująca sobie wyłączną wiedzę o wytwarzaniu boskiego napitku) i krainy wina (cru, inaczej terroir, to rejon winnic, charakteryzujący się jednolitością klimatu, gleby, nasłonecznienia, nawodnienia, kąta i kierunku nachylenia stoków, gatunku uprawianej winorośli i tak dalej…). Druga książka Deville’a to „Cordon bleu”, czyli monografia… kotleta szwajcarskiego – kultowej potrawy mięsnej, w której rdzeń z szynki i sera owinięto sznyclem cielęcym (uwaga: pod nazwą cordon bleu występuje też amerykański wariant, w którym zamiast cielęciny zastosowano mięso z piersi kurczaka; różnicy nawet mi się nie chce opisywać…). To oczywiście tylko drobiazg – bo „Cordon bleu” to znamienita restauracja paryska i przede wszystkim Institut le Cordon Bleu – założona w 1895 roku szkoła kucharska (i hotelarska) o światowej sławie. Taki temat to jest to coś!

W spisie książek autorstwa Deville’a są same niezwykłe pozycje. Na przykład „Ekwatoria” – esej historyczno-podróżniczy koncentrujący się na afrykańskim fragmencie równika (podróż dookoła planety po równikowej trasie to jeden z zamysłów kreacyjnych Deville’a…) i zajmujący się losami Pierre’a de Brazzy, Henry’ego Stanleya, Emina Paszy i… Che Guevary. Na przykład „Viva” – biograficzny esej o Lwie Trockim w Meksyku i Fridzie Kahlo oraz malarzu Diego Riverze. Na przykład „Dżuma & cholera” – o szwajcarskim bakteriologu Aleksandrze Yersinie – odkrywcy zabójczej pałeczki dżumy Yersinia pestis w Hongkongu (i przodku towarzyszki życia Patricka – Veronique Yersin…). No jeszcze kilka innych – też niepośledniej urody i wartości poznawczej – jak choćby „Pura vida” (o natchnionym entuzjaście Walkerze i nikaraguańskim wariancie kanału międzyoceanicznego) oraz „Kampucza”.

Przyznaję: jestem zauroczony Deville’em. Jego pisarska błyskotliwość, wsparta niepoślednią erudycją (zaiste godną zazdrości) i pewną taką lekkością frazy (podobno żadna to sztuka dla kogoś, kto posługuje się francuskim…) – to znak firmowy literatury najwyższego lotu, pierwszego sortu. Znak Deville’a… Trudno na ogół sklasyfikować tę twórczość, zdefiniować gatunkowo. Czasem sam autor swe wyroby nazywa powieściami – ale pobrzmiewa w tym nuta pewnej takiej kpiarskiej dezynwoltury, samochwalczej autonobilitacji – jakby nie-powieść to było coś uwłaczająco niższej kategorii. Powieść – brzmi to szlachetniej? Być może w hierarchii powieściopisarze mają wyższe notowania i wyższe rangi intelektualne. Ale czymże fikcja fabularna góruje nad non-fiction? Stopniem przetworzenia rzeczywistości i oczywistości? Urodą gładkich zmyśleń nad chropawą fakturą faktów? Bardzo to być może… Ale jakież to może mieć znaczenie? W dobie, gdy prozaicy bezwstydnie sięgają całymi łopatami do swoich własnych biografii, przerabiając takowe (z użyciem dominującej porcji zmyśleń) na fabularne narracje… Gdy reporterzy nachalnie i bez sygnalizacji upiększają swe relacje konfabulacjami i montowaniem faktów. Gdy podróżnicy „widzą więcej” niż naprawdę zobaczyli i do tego haftują wszędzie swoimi „przemyśleniami” tudzież opiniami i złotymi myślami. Gdy poeci szukają inspiracji na twitterze. Gdy historycy łamią oś czasu na kawałki i układają po swojemu – bywa że w odwrotnej kolejności… Tak, to jest czas literatury hybrydowej, a wielogatunkowość jawi się jako cnota, zaś uprawianie doraźnej publicystyki przy pomocy kreacji artystycznej nikogo nie gorszy. Wszystko da się wytłumaczyć. „Hybryda” w „niszy” – to idealne alibi dla pisarstwa, któremu zbędne są definicje gatunkowe – a wystarczy tylko przekonanie, że ma to sens…

Oczywiście literatura francuska dysponuje wieloma autorami, uprawiającymi ten osobliwy styl hybrydowego, reportersko-eseistycznego pisania poprzez siebie, o sobie albo o rodzicach. Mają w swej tradycji mistrza nad mistrze, prekursora gatunku Michała z Montaigne. I czerpią zeń garściami, niektórzy ochotniej niż z Prousta, choć pan na dobrach Montaigne jest wymagającym partnerem. Ale taki na przykład Sylvain Tesson – podróżnik, którego podróżowanie zmogło intelektualnie i zaczął pisać. Ale jak! Jego „Berezynę” – relację z zimowej podróży motocyklem urał po śladach Wielkiej Armii rekomendowałem w tym blogu 4 listopada 2017 roku, zaś „Lato z Homerem” – wymagający intelektualnie esej o „Iliadzie” i „Odysei” – 1 grudnia 2019 roku… Albo taki wybitny scenarzysta filmowy Jean-Claude Carriere, który pod wpływem impulsu (obejrzał zbiory wiejskiego skansenu gdzieś w Normandii i skonstatował, że wie wszystko o każdym z narzędzi i sprzętów…) poczuł, że jest swoim przodkom winien opowieść o ich życiu. Tak powstało monumentalne i zarazem intymne „Szorstkie wino” – rekomendowane w tym blogu 6 listopada 2017 roku…

Taki sam właśnie jest Deville i jego „Taba-Taba”. Kompilacja użytecznych pomysłów literackich, reporterskich i eseistycznych, zmontowanych w strukturę przesyconą indywidualnym – ba, zgoła narcystycznym (co nie jest tym razem pejoratywnym epitetem…) podejściem, usprawiedliwionym przecież aż nadto. W końcu jest to historia jego własnej rodziny, więc na cholerę mu dystans i obiektywizm? Gdy w 2013 roku zmarłą ciotka Deville’a, starsza siostra jego ojca, Simone, zwana familiarnie Monne, pisarz odziedziczył po niej rodzinny skarb – trzy metry sześcienne familijnego archiwum – zbiór dokumentów, listów, rękopisów, wycinków z gazet, fotografii, pamiątek, ogarniających ze sto pięćdziesiąt lat dziejów rodziny. Ciotka zebrała rozproszone archiwalia, przetrzebione przez wojny i inne klęski, uzupełniła, co się dało, posegregowała chronologicznie, stworzyła tematyczne zespoły akt – ale sama nie potrafiła tego wszystkiego wykorzystać. W sensie przetworzyć w jakąś osobną całość, książkę napisać, czy zgoła historię opowiedzieć. Była tylko skromną nauczycielką i intuicyjnie wyczuwała, że nie podołałaby takim planom. Ale bratanek? Owszem… Stąd osobliwy legat dla Patricka.

Dwa lata później Deville, leżąc na łóżku w hotelu Barceló w Managui, postanowił ostatecznie i nagle, że zabierze się za legat ciotki Monne – przeczyta dokumenty, a potem ruszy w podróż po Francji, odwiedzając wszystkie miejsca, o których będzie mowa w archiwum. Zamiar ambitny, ale rezultat powinien wynagrodzić starania. Trochę to trwało, ale w efekcie powstała piekielnie erudycyjna, pełna dygresji i dopowiedzeń, rodzinna kronika, rzucona na głębokie tło historii – od upadku trzeciego Cesarstwa w Sedanie aż po zamach na „Charlie Hebdo” ( Deville miał w tej redakcji wielu przyjaciół…) i rewoltę „żółtych kamizelek”. Sto pięćdziesiąt lat, cztery pokolenia i Francja, jakiej nie znacie – Francja ciasnych i sinusoidalnych, zapylonych dróg między polami, pastwiskami, winnicami, lasami, stacji benzynowych z ręcznymi pompami na skrzyżowaniach, warsztacików Citroena, obowiązkowych obelisków z setkami nazwisk poległych tutejszych w latach 1914 – 1918 oraz 1940 – 1945, kawy w bistrach, piekarniach, a nawet charcuteriach (znaczy u rzeźnika…). Francja prowincjonalna – urodziwa, ale zdyscyplinowana, zorganizowana, niemal surowa – jakże odmienna od potocznych wyobrażeń…

Deville też to dla siebie odkrył i był zafascynowany. Oglądał swoją ojczyznę oczyma podróżnika, wędrowca, tropiciela śladów (jakim w istocie jest i pozostanie już zawsze). To musiał być szok poznawczy, ale Deville wyszedł z niego bez uszczerbku. Przeciwnie – szok spowodował, że swą rodzinną monografię rozebrał na kawałki i poustawiał w historyczno-topograficzno-politycznych kontekstach, nie zawsze spełniających logiczny, kartezjański postulat jedności miejsca i czasu. Dlatego lektura „Taba-Taby” do łatwych i przyjemnych, a zwłaszcza do lekkich nie należy. Dobrze mieć pod ręką w miarę szczegółową mapę Francji (może generalka drogowa z atlasu-przewodnika Michelina wystarczy…), jakieś kompetentne kalendarium francuskich wydarzeń oraz leksykon biograficzny… Ale można się i bez tego obejść; sugestywność narracji Deville’a zaiste jest niedościgła.

A sama Taba-taba? W czasie, gdy Deville urodził się i przeżywał swe niezbyt fortunne dzieciństwo, rodzina mieszkała w tzw. Lazarecie w Saint-Nazaire – zbudowanym przez Napoleona III izolatorium kwarantannowym dla marynarzy i podróżnych z kolonii; w czasach dzieciństwa Patricka był tam szpital psychiatryczny. Jeden z jego pensjonariuszy, młody i całkiem nieszkodliwy człowiek, przesiadywał codziennie na schodach monumentalnej bramy Lazaretu (z widokiem na port, morze i estuarium Loary); a Patrick siedział razem z nim. Pacjent nie komunikował się z otoczeniem; jedyne słowa, jakie powtarzał, to coś w rodzaju mantry: taba-taba-taba, taba-taba-taba… Toteż zwano go Taba-Tabą. Po wielu latach Deville natrafił na wielce prawdopodobną hipotezę. Otóż tabataba w języku malgaskim znaczy tumult, zamieszki, ruchawka… Słowem tym określano rozruchy antykolonialne na Madagaskarze w 1947 roku. Wojsko francuskie stłumiło je niezwykle krwawo, w zasadzie w trybie zbrodni wojennej. Pensjonariusz szpitala w Saint-Nazaire mógł być dotknięty zespołem stresu pourazowego po tamtej interwencji. Deville specjalnie pojechał do Tananariwy, by zostawić tam emocjonalny fantom swego towarzysza z dzieciństwa, by zapomnieć. Ale czy to w ogóle może się udać? Wątpię.

„Taba-Taba” jest świadectwem, że historia może być nieliniowa, że wraca, zawraca i manipuluje nami równie mocno, jak i my nią potrafimy kręcić. I nie ma, nie może być mowy o końcu historii…

Tomasz Sas
(17 11 2020)

P.S. Drobna uwaga o charakterze marynistycznym… Na stronie 306 Deville przywołuje dywersyjną, desantowo-saperską operację floty brytyjskiej o kryptonimie „Rydwan” – 28 marca 1942 roku w porcie Saint-Nazaire. Rajd floty wymierzony w ten port miał za cel główny wyeliminować największy na europejskim wybrzeżu Atlantyku suchy dok, zbudowany niegdyś dla obsługi gigantycznego transatlantyku pasażerskiego „Normandie”. Okazało się bowiem, że w warunkach wojennych był to jedyny dok, w którym Niemcy mogliby naprawiać swój ostatni (po zatopieniu „Bismarcka”) wielki pancernik „Tirpitz”, stanowiący realne zagrożenie dla żeglugi na północnym Atlantyku (mniejsze niż u-booty, ale zawsze spore…). Zniszczenie tego doku w zasadzie wyeliminowałoby „Tirpitza” z działań wojennych (co też się i stało…). Deville przywołuje bohaterską nocną szarżę HMS „Campbeltown”, który rozerwał sieci przeciwtorpedowe i wbił się we wrota doku oraz w stalowy keson denny, a po kilkunastu godzinach elegancko… eksplodował, rozwalając dok (naprawiony dopiero kilka lat po wojnie) i kilkuset niemieckich marynarzy, zwiedzających wrak „Campbeltowna” w poszukiwaniu gustownych trofeów wojennych; fachowcy z Kriegsmarine po prostu nie znaleźli wielotonowego ładunku wybuchowego, ukrytego pod pokładem.

Kłopot w tym, że w akapicie opisującym rajd na Saint-Nazaire dwukrotnie pojawia się określenie klasy „samobójczego” okrętu – pancernik. Nie wiem, jakiego słowa użył Deville w oryginale; jeżeli „cuirasse” albo „navire de guerre”, to on popełnił błąd, a tłumacz (śródlądowy pisarz i poeta tudzież translator z Lublina) powielił rzecz całą bezkrytycznie. Ale redakcja powinna to wychwycić… W istocie bowiem dzielny HMS „Campbeltown” był… niszczycielem, okrętem wielokrotnie mniejszym od dowolnego pancernika. Zresztą jego morskie dzieje są dość ciekawe… Pod brytyjską banderą służył krótko, gdyż zbudowany i używany był w USA (epoka I wojny światowej). Typowy „czterofajkowiec” (cztery kominy) – 1200 ton wyporności, 35 węzłów, 4 działa 102 mm… Przekazany Churchillowi (i Royal Navy) przez Roosevelta w 1940 roku w ramach słynnej umowy „50 niszczycieli w zamian za bazy morskie i lotnicze na 99 lat dzierżawy” (ten termin jeszcze nie upłynął) – pływał w eskorcie konwojów atlantyckich i zakończył służbę, chwalebnie rozwalając wspomniany dok. Ale jeśli Deville użył angielskiego słówka „destroyer”, czyli niszczyciel – bo Francuzi tę klasę okrętów nazywali inaczej, po staremu… A konkretnie „contre-torpilleur” (kontrtorpedowiec)? Pozostaje zatem pytanie bez łatwej odpowiedzi: co robić, gdy autor ewidentnie pomyli się, ze szkodą dla prawdy i jakości przekazu, a nie da się dowieść, że to pomyłka zamierzona, wynikająca z zamysłu kreacyjnego? Poprawiać w translacji i redagowaniu – czy nie poprawiać? Zawsze przypominam, że takie kwestie jednak trzeba sprawdzać – ale najpierw wypada wiedzieć, że coś jest nie tak i sprawdzić trzeba. (TS)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *