II wojna światowa na morzu. Historia globalna

20 listopada 2020

Craig Symonds 


II wojna światowa na morzu. Historia globalna
Przełożył Fabian Tryl
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Trafiony, zatopiony!

Wszyscy znają tę grę: kartka w kratkę wydarta z zeszytu do matmy, dwa kwadraty o boku dziesięciokratkowym, opisane literami i cyframi tworzącymi współrzędne (obaj uczestnicy gry musieli mieć identyczne opisy oczywiście); na jednym kwadracie ustawiasz swoje okręty: jeden czterokratkowy, dwa trzykratkowe, trzy dwukratkowe i cztery jednokratkowe (w zasadzie mówiło się nie kratki, lecz maszty…); twoja flota nie mogła kotwiczyć, czyli stykać się burtami, dziobami ni rufami, tylko dwa lub trzy (kwestia umowy) mogły stać wzdłuż brzegu, tylko dwa lub trzy (kwestia umowy) mogły kotwiczyć dziobem lub rufą do brzegu. No i potem strzelanie naprzemienne wedle współrzędnych – kto pierwszy wymacał dwadzieścia „masztów” przeciwnika – wygrywał…

Teraz wyobraźcie sobie, że ta gra toczy się na dwóch oceanicznych akwenach (na trzeci – Indyjski – zapuszczano się rzadko i okazjonalnie) z przyległymi morzami. Strzelacie naprzemiennie, ale nie macie obowiązku meldowania przeciwnikowi o trafieniach. Floty macie nieograniczone (traktatowe próby narzucenia tonaży i uzbrojenia jeszcze przed wojną spaliły na panewce) – takie, na jakie was stać. Straty możecie uzupełniać, jeśli was stać. Walicie, póki się wam lufy nie stopią, samoloty nie skończą (i piloci też) i nie zabraknie paliwa… Tak wyglądała „gra w okręty” na dużą skalę, w wykonaniu dorosłych chłopców, bez ograniczeń i zasad, okrutna, mordercza, krwawa (choć krew szybko rozcieńczała się w wodzie, a z pokładów i nadbudówek wystarczyło zmyć ją szlauchem). II wojna światowa na morzu. Okrzyk „trafiony, zatopiony!” rozlegał się nad wodami nader często, przez okrągłe pięć lat – może nawet codziennie…

Powiedzmy sobie na wstępie szczerze. To nie sukces w wojnie na morzu (choć bezsporny, ogromny i okupiony wielkim wysiłkiem oraz gigantycznymi stratami) miał decydujące znaczenie w zwycięstwie Sprzymierzonych nad Hitlerem, Japończykami i tym nieszczęsnym pajacem Mussolinim. Zdecydowała ofiara życia wielu milionów żołnierzy w starciach lądowych między Stalingradem a Berlinem, zdecydowały też nolens wolens dwie eksplozje Nowej Ery nad miastami Hiroszima i Nagasaki. Sukces na morzu miał walor pierwszorzędnego wkładu w zwycięstwo (bez którego nic…), ale to nie do marynarzy i morskich pilotów należy laur. Tym niech się dzielą radzieccy piechurzy i fizycy z Los Alamos. Autor tej opasłej i ciężkiego kalibru księgi, amerykański historyk, morski strateg i oficer rezerwy (w stopniu kapitana) U.S. Navy Craig L. Symonds oczywiście uważa, że „choć walczący żołnierze byli niezbędnym elementem w tej wojnie (tak jak w każdym innym konflikcie), to jednak decydujące znaczenie miała dominacja na morzu.” Gotów byłbym się z tą tezą zgodzić, a nawet pogodzić – prawie… To prawie czyni jednak wielką różnicę. Przegrani w tej wojnie nie skapitulowali pod ogniem z luf pancerników, tylko z luf T-34 i shermanów, że o pepeszach nie wspomnę. Teza Symondsa, że wojny wygrywa się lub przegrywa na morzu, jest efektowna, ale przesadna. Wojny wygrywa się (lub przegrywa oczywiście…) tam, gdzie się je prowadzi. Ale poza tym zastrzeżeniem monumentalne dzieło Symondsa czyta się całkiem, całkiem… Nie można mu nawet zarzucić typowego dla amerykańskich dziejopisów amerykocentryzmu. Przeciwnie – Obiektywny to zdaje się trzecie imię profesora (drugie to Lee…).

Profesor kapitan Symonds obiektywnie zauważa, że pierwsze salwy w wojnie morskiej padły w Gdańsku, gdy należący do Kriegsmarine pancernik szkolny „Schleswig-Holstein” ostrzelał obiekty polskiej wojskowej składnicy tranzytowej na półwyspie Westerplatte. Ale późniejszej kampanii naszej Marynarki Wojennej nie poświęca nawet słowa. Bo prawdę mówiąc, nie było żadnego powodu. No, może poza brawurową eskapadą z Bałtyku do Anglii okrętu podwodnego ORP „Orzeł” po próbie internowania w Tallinie – co było świadectwem poziomu wyszkolenia i determinacji polskich marynarzy oraz walorów technicznych jednostki, zbudowanej w holenderskiej stoczni Vlissingen. Ale z faktu, że w dziejach działań wojennych na morzu podczas II wojny światowej był to epizod niepowtarzalny i w gruncie rzeczy straceńczo-heroiczny, nie wynika obowiązek informowania o nim w pracach historycznych o znaczeniu syntetycznym, strategicznym i globalnym – nieprawdaż?

Dla Symondsa historia II wojny na morzu zaczyna się od innego zuchwalstwa, również z udziałem okrętu podwodnego. Ale tym razem to niemiecki U-47 pod dowództwem kapitana marynarki Günthera Priena w nocy 14 października 1939 roku przez wąską i stosunkowo płytką cieśninkę Kirk włamał się (raporty flot nazywają to elegancko infiltracją…) do pilnie strzeżonego i solidnie ufortyfikowanego kotwicowiska Home Fleet na Orkadach – Scapa Flow. Po czym dwiema (ze sporym odstępem czasu!) trzytorpedowymi salwami zatopił stojący w Scapa na kotwicy stary (bo z 1914 roku) pancernik „Royal Oak” (około 30 tys. ton wyporności, 8 dział artylerii głównej kalibru 381 mm, ponad 1100 ludzi załogi). Na pancerniku, który zatonął po trzynastu minutach od drugiego ataku, zginęło 833 ludzi. Piszący te słowa miał sposobność widzieć – choć z oddali – miejsce zatonięcia pancernika w wodach Scapa (burtę leżącego bokiem na dnie wraku dzieli od lustra wody ledwie pięć metrów); piszący te słowa mógł też skłonić głowę przed tablicą honorową ku czci poległych marynarzy, umieszczoną w katedrze św. Magnusa w Kirkwall, stolicy archipelagu…

Przygoda Priena ilustruje podstawowy dylemat tamtej wojny na morzu – dopaść przeciwnika i posłać na dno. Możliwie najtaniej. Przy czym kapitan Prien nie jest tu mistrzem. Jeszcze tańszy okazał się wyczyn pilotów z brytyjskiego lotniskowca „Ilustrious”, którzy 11 listopada 1940 roku pilotując 21 bombowco-torpedowców fairey swordfish, przestarzałych dwupłatowców z lat dwudziestych (dosłownie: pęczek drutu, płótna i dykty…), w nocnym nalocie na redę Tarentu wyeliminowali ze służby trzy włoskie pancerniki, czyli połowę stanu Królewskiej Marynarki Italii w tej klasie okrętów, tracąc dwa samoloty. Zestawienie kosztów w funtach szterlingach (albo gwineach, żeby było elegancko…) musiało wyglądać imponująco.

Wyczyn wiceadmirała Nagumo, dowódcy Kido Butai, czyli Sił Uderzeniowych japońskiej marynarki – zespołu sześciu lotniskowców, których flota powietrzna 7 grudnia 1941 roku zniszczyła bazę amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl Harbor na Hawajach (18 okrętów na dnie, w tym siedem pancerników, ponad 180 samolotów, urządzenia portowe i bazy zapasów…) za cenę tylko 29 samolotów i ani jednego okrętu (poza miniaturowymi podwodnymi…) – to w kategoriach ekonomicznych też taniocha. Ale hawajska kompromitacja sprowokowała Amerykanów do całkowitej, wymuszonej sytuacyjnie zmiany strategii – ba, całego sposobu myślenia o wojnie na morzu. Do tej pory admirałowie z Annapolis, ufni w siłę swych luf, planowali wymiatać oceany żelaznymi pięściami ognia artylerii głównej swych pancerników; lotniskowcom w tym planie przydzielono rolę kamerdynerów, trzymających parasol ochrony powietrznej nad pancernikami. Chuichi Nagumo dowiódł, że pancernik to gówno – tylko pływające lotnisko ma sens. Zmuszając swego przeciwnika do przyjęcia tego punktu widzenia, paradoksalnie zmarnował owoce swego zwycięstwa; zresztą żadnego lotniskowca nie udało mu się dopaść. Za to pół roku później ci „niedotopieni” Amerykanie jednego dnia posłali na dno cztery jego lotniskowce w bitwie o Midway (tracąc swój jeden).

Wydaje się, że profesor kapitan Symonds nie poświęcił dostatecznie wiele uwagi samemu sporowi frakcji admirałów pancernikowych ze stronnictwem admirałów lotniskowcowych w łonie U.S. Navy. Rozległe i długofalowe konsekwencje tego konfliktu wstrząsały spójnością dowództw floty i wystawiały na szwank jej zdolność szybkiego reagowania. Nawet wtedy, gdy podstawowy dylemat rozstrzygnął się definitywnie na polu (w zasadzie: akwenie) bitwy. No, ale jak tu zdzierżyć, gdy przestajesz być panem świata, a twój dumny pancernik spada do roli drugorzędnego (bo powolnego i mało odpornego na ciosy) eskortowca, mającego pilnować jakiejś balii z samolocikami?

Skoro już ustaliliśmy, że najważniejszą bronią wojny (II światowej) na morzu był samolot lotnictwa pokładowego (ale także tego operującego z brzegu), a drugą w kolejności – okręt podwodny, to dopowiedzmy, co było „trzecią bronią” tej wojny. A to było takie słówko na er: regeneracja, czyli zdolność nieustannego odtwarzania gotowości bojowej tych broni – czyli produkcja nowych samolotów i okrętów oraz szkolenie załóg. Czy wiecie, co na długie miesiące sparaliżowało japońskie lotniskowce, które jeszcze zostały w służbie po Midway? Otóż jednoczesna śmierć zbyt wielu… mechaników pokładowych; wyszkolenie nowych zajęło dobre pół roku. Czy wiecie, co umożliwiło otwarcie drugiego frontu w Europie (na raty, skokami: poprzez Afrykę, Sycylię, Włochy i na końcu Normandię) oraz jednoczesną ofensywę na wysepkach i archipelagach Pacyfiku? Nie produkcja lotniskowców ani pancerników, ale fakt, że amerykańskie stocznie poczęły wodować więcej tonażu transportowego niż Niemcy i Japończycy zdążyli zatapiać… Tak – wojnę na morzu wygrał ten, kto pod koniec konfliktu miał na wodzie więcej okrętów i statków niż na początku konfliktu. Od tego rachunku nie było odwołania… Kto się nie regenerował – ginął.

A poza tym księga Symondsa jest po prostu wspaniałą gawędą wojenną – wcale nie w stylu bajeczek dziadunia o zaprzeszłych śmojach-bojach. Oszczędna (choć kiedy trzeba – patetyczna i emocjonalna) narracja, dbałość o szczegóły, wierna, dobrze udokumentowana rekonstrukcja zdarzeń (z obfitością autentycznych cytatów z materiałów źródłowych), mnóstwo nazwisk (ponad stu samych admirałów walczących flot, ponad trzystu komandorów…) i sylwetek dowódców. Żadnych naukowo-sztabowych dywagacji i autorytatywnych rozstrzygnięć. Chronologia uporządkowana i podporządkowana, czasem prowadzona równolegle – co w przypadku globalnej wojny na wielu teatrach, akwenach, frontach i operacjach wcale łatwe nie jest. Ale Symonds to profesjonalista – widać, że konstrukcję wywodu ma przemyślaną i wyszlifowaną. W końcu ponad 30 lat wykładał w Annapolis i był dziekanem tamtejszego wydziału historii. Któż zatem mógłby mieć lepsze kwalifikacje?

Metodologia wywodu, opracowana przez Symondsa, wymagała znacznej dyscypliny narracyjnej, zwłaszcza w symultanicznym relacjonowaniu zdarzeń równoległych. Ale się udało – ani przez chwilę nie da się odczuć zagubienia w gąszczu zdarzeń. Symondsowi udało się powstrzymać „agresję” czasu w trybie swej narracji – trochę ponaginał, porozciągał. By zdarzenia i epizody rozciągnięte w czasie, a co do przedmiotu jednolite (na przykład bitwa o transport atlantycki, trwająca w różnych fazach i ze zmiennym natężeniem przez cały praktycznie okres działań wojennych), opisać możliwie podobnie, co epizody nagłe, jednorazowe i równie znaczące co kilkuletnie przełomowe zmagania. Idzie wszak o to, by cała historia była równie ekscytująca w każdym momencie, a naturalna przewaga narracyjna gwałtownego starcia w bitwie morskiej nie zniweczyła wagi obrazu systematycznych, choć pozornie nudnych narracyjnie zmagań w służbie konwojowej… To wyrównanie fabularnych szans opowiadania udało się Symondsowi nadzwyczajnie (w miarę oczywiście przyzwolenia od rzeczywistości – jest bowiem różnica emocji tudzież temperatury narracji między spektakularnym ustrzeleniem pancernika, a pracowitym „oraniem” morza przez zespoły eskortowców, obrzucających bombami głębinowymi zaczajone u-booty z wilczych stad…).

No więc satysfakcja gwarantowana. Księga to wielka, ciężka, demolująca nadgarstki, ale warto ją poznać. To inne spojrzenie – mniej europocentryczne, bardziej globalne, bardziej syntetyczne. No i naprawdę obiektywne – o co coraz trudniej w świecie, gdzie prawda staje się tylko jednym z równoprawnych sposobów opowiadania rzeczywistości…

A w palącej (osobliwie palącej rozmaite reduty dobrego imienia) kwestii poloniców – niech zostanie tak, jak jest. Załóżmy (z pewną dozą wdzięczności), że Symonds i jego tłumacz zrobili, co mogli i co wypadało. Tylko w jednym wypadku należy uzupełnić. Gdy na stronie 301 autor wspomina o decydującym udziale genialnego polskiego matematyka Mariana Rejewskiego w procesie rozszyfrowania niemieckich kodów i zasady działania maszyny Enigma, trzeba dodać, że było ich trzech – oprócz Rejewskiego jego dwaj koledzy z Uniwersytetu Poznańskiego: Jerzy Różycki i Henryk Zygalski. Nie ma dostatecznego (matematycznie) powodu, by różnicować ich udziały…

Tomasz Sas
(20 11 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *