Wyższa lojalność. Prawda, kłamstwa i przywództwo

9 kwietnia 2019

James Comey

Wyższa lojalność. Prawda, kłamstwa i przywództwo
Przełożył Andrzej Wojtasik
Wydawnictwo Insignis, Kraków 2019

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Alicja (policja?) w Krainie Czarów

Dyrektor Federalnego Biura Śledczego (czyli po prostu FBI) to – zważywszy na ustawowe uprawnienia Biura – niezwykle ważna postać, wręcz kluczowa, zarówno w formalnej, jak i nieformalnej strukturze systemu sprawowania władzy w USA… Od epoki wszechpotężnego Johna Edgara Hoovera minęło już wprawdzie sporo czasu i żaden z jego następców nawet nie zbliżył się do pozycji tamtego „inżyniera kadr” i „kolekcjonera haków”, ale zawszeć dyrektor FBI to ktoś de facto ważniejszy, niżby na to wskazywała jego pozycja na drabince formalnej hierarchii urzędowej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej… To niby tylko szef jednej z agencji federalnych, czyli formacji o charakterze policyjnym, tyle że powołanej (już w 1908 roku) do ścigania najpoważniejszych przestępstw. Potem to sformalizowano do tzw. przestępstw federalnych (ich katalog ustawowy to fragment „twardego rdzenia” podstawowej wiedzy prawniczej w USA – tamtejsze prawo jest pod tym względem niezwykle skomplikowane…). Biuro pełni też funkcje kontrwywiadu, nadzoru nad rezerwatami Indian oraz policji etycznej, czyli strażnika moralności dla funkcjonariuszy najwyższych władz państwa, prezydenta nie pomijając. Więc taki koleś to jest ktoś… Powołuje go prezydent na jedną dziesięcioletnią kadencję za zgodą Senatu, a ponieważ formalnie Biuro jest częścią Departamentu Sprawiedliwości, dyrektor odpowiada też przed prokuratorem generalnym USA.
W pogmatwanej strukturze władzy i odpowiedzialności w USA wielu urzędników może mniemać (w czym celują członkowie sztabów osobistych prezydentów), że stoją wyżej w hierarchii niż dyrektor FBI, ale to on najwięcej w i e (ma dostęp do informacji, a ten dostęp to realna władza…). Więc gdy taki człowiek (szurnięty z posady długo przed upływem kadencji przez niezadowolonego i przestraszonego prezydenta…) pisze książkę o swym urzędowaniu, w zasadzie będącą esejem o teorii służby publicznej – esejem wzbogaconym o liczne przykłady z praktyki, to paru cwaniaczkom w Waszyngtonie zaczynają się trząść portki. Bo taka książka to jak wiatr Historii. Kupiło ją i przeczytało podobno milion ludzi w USA. Ilu z nich liczyło na garść soczystych plotek i barwnych epitetów? Ci się rozczarowali. Z towarzysko-reporterskiego punktu widzenia Comey jest solennym nudziarzem, poprawnym do bólu gostkiem, unoszącym się w zachwytach nad własną (i swoich ludzi…) prawością. On nie mógłby być, jak jeden z jego godnych poprzedników – wicedyrektor Biura Mark Felt – „Głębokim Gardłem” (informatorem Woodwarda i Bernsteina w aferze Watergate). Nie ten rozmiar kapelusza.
Comey nie miał (i nadal nie ma) w sobie nic z policjanta. Jest z przekonania i własnego wyboru urzędnikiem – oskarżycielem publicznym. Jednym z setek tysięcy prawników, zaludniających urzędy wymiaru sprawiedliwości, kancelarie adwokackie, biura korporacji. Oczywiście ponadprzeciętnie ambitnym. Ambitny amerykański prawnik lokuje swe marzenia dwutorowo. Albo w dochodzie rocznym zapisywanym siedmiocyfrowo – i wtedy szuka posady w świecie wielkich korporacji lub gigantycznych kancelarii adwokackich. Albo lokuje ambicje w świecie polityki – i wtedy szuka zatrudnienia w prokuraturze, standardowo uważanej za kuźnię kadr dla administracji, legislatury i w ogóle władzy. Można tez spróbować krótszą ścieżką – przez angaż w biurze lub sztabie wyborczym jakiegoś kongresmena lub senatora (nawet na szczeblu stanowym…), ale tak słabo płacą, że ten tryb poleca się tylko ambitnym, którzy równocześnie są majętni i mogą zainwestować jakieś fundusze we własną karierę. Comey wybrał prokuraturę… Po latach praktykowania na różnych stanowiskach w organach ścigania (w tym w ekipie Rudy’ego Giulianiego, sławnego, aczkolwiek wielce kontrowersyjnego prokuratora federalnego w Nowym Jorku, później burmistrza Nowego Jorku i republikańskiego kandydata na kandydata na prezydenta w 2008 roku), Comey sam został nowojorskim okręgowym prokuratorem federalnym, potem był m.in. wiceprokuratorem generalnym, dla podreperowania budżetu domowego udzielał się w sektorze prywatnym, aż w 2013 roku prezydent Obama znalazł w jego osobie idealnego kandydata na stanowisko dyrektora FBI – Pierwszego Policjanta Ameryki, Pierwszego Stróża Standardów Etycznych i Pierwszej Tarczy Przeciw Wrogom Ameryki…
Dla faceta pokroju Comeya – szczyt kariery… Chyba że zechciałby zostać prezydentem.. Dyrektorom FBI taki awans nie był dany, ale szefom innych agencji bezpieczeństwa – np. CIA – jak najbardziej (Bush senior!). Można sobie zatem wyobrazić, że szef FBI po upływie kadencji porzuca kostium bezstronnego strażnika prawa, ubiega się o sympatię którejś z wielkich starych partii, zdobywa jej nominację i wygrywa wybory. Teoretycznie możliwe. Ale Comey nie dotrwał do końca kadencji (czyli do 2023 roku). Prezydent (nie trzeba chyba dodawać, że Trump…) go odwołał. Okoliczności towarzyszące temu nagłemu załamaniu kariery publicznej skłoniły Jamesa Comeya do skreślenia tych paru uwag o etyce, przywództwie i istocie służby publicznej oraz istocie zawodu prawnika (w kontrze do zawodu polityka…). Pouczająca lektura – nie ma co… Choć przyciężkawa i sama z siebie mało ekscytująca… Przyjmij bowiem, drogi czytelniku, do wiadomości, że w osobie Comeya masz do czynienia z narcystycznie usposobionym dupkiem, którego rzekomą szczerość wypadnie między bajki włożyć.
Comey jednak „miał szczęście żyć w ciekawych czasach” (jak ostrzega chińskie przysłowie). Co i rusz amerykański system prawny wymagał od niego wyrażania opinii i podejmowania decyzji w sprawach budzących poważne kontrowersje etyczne i dzielących opinię publiczną. Powiedzmy, że sprawa Marthy Stewart („chytrej baby z Radomia”) – miliarderki, celebrytki, kapłanki „american way of life”, skazanej za wykorzystanie poufnej informacji w obrocie akcjami – aczkolwiek medialnie nośna, nie była aż tak ważna jak inne konflikty, w które wplątywał się Comey, ale zwróciła na niego uwagę publiczności. Natomiast sprawa opinii prawnej przeciw stosowaniu tortur w praktyce śledczej Departamentu Sprawiedliwości oraz CIA skonfliktowała Comeya z administracją Busha juniora i uczyniła zeń wroga bezpieczeństwa USA, choć w gruncie rzeczy stał tylko po stronie praworządności… Comey stoczył prawdziwą bitwę (jak na realia waszyngtońskie) przy łóżku swego ciężko chorego szefa, prokuratora generalnego Ashcrofta; stawką było nieprzedłużanie zgody na rozszerzoną inwigilację podejrzewanych o terroryzm. Buszyści oskarżali go o brak patriotyzmu. Następny w kolejce przeciw Comeyowi ustawił się klan Clintonów. Najpierw Comey prowadził śledztwo przeciw Billowi w sprawie o podejrzenie korupcji przy zastosowaniu prawa łaski (hurtowa operacja ostatniego dnia urzędowania; ale w jednej sprawie wystąpiły pewne takie wątpliwości…). Potem przyszło śledztwo FBI w sprawie e-maili Hillary Clinton – wówczas sekretarz stanu. Sprawa jest nazbyt skomplikowana, by w kilku słowach opisać jej sens, ale dość powiedzieć, że dotyczy naruszenia zasad bezpieczeństwa narodowego w kwestii komunikacji elektronicznej… W każdym razie w trakcie gorącego roku wyborczego, w trakcie kampanii, skrupulatne śledztwo FBI zakończyło się w lipcu 2016 roku – rekomendacją dla Departamentu Sprawiedliwości, by nie wszczynać procedury oskarżenia; pani Clinton wykazała wprawdzie „skrajne niedbalstwo”, ale winy umyślnej nie dowiedziono. Clinton mogła się poczuć uratowana, ale… Kilka tygodni przed listopadowymi wyborami ten sam Comey oznajmił, że zespół FBI wraca do śledztwa, bo objawiły się nowe dowody. Po ich błyskawicznym zbadaniu tuż przed wyborczym wtorkiem Comey ogłosił, że nie ma podstaw do prowadzenia śledztwa. Ale Hillary Clinton mogła to potraktować jako cios w plecy. A zwycięski Trump mógł mniemać, że Comey jest jego sojusznikiem.
Tak źle i tak niedobrze… Dla nieposkromionego poszukiwacza prawdy sytuacja niekomfortowa. Ale cena za etyczną powściągliwość i nieugiętą prawdomówność, choć wysoka, była na razie do zaakceptowania. Gorzej, że Trump w swym małym rozumku wykoncypował, że szef FBI jest jego lojalnym stronnikiem; zapraszał go na kolacje en deux w Białym Domu, a w końcu poprosił, by zaprzestano śledztwa w sprawie kontaktów ekipy Trumpa, a szczególnie Michaela Flynna – doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego – z Rosjanami… Gdy obłaskawianie Comeya nie dało spodziewanych rezultatów, Trump spektakularnie wywalił go z posady. Opis tego zdarzenia w książkowej relacji Comeya to czysta farsa – komedia pomyłek z „niewłaściwymi drzwiami” w głównej roli…
Lektura „Wyższej lojalności” nie jest dla poszukiwaczy sensacji. Ale dla poszukiwaczy sensu – jak najbardziej… Sensu demokracji, rozumianej jako zbiór zasad porządku społecznego. Obecny stan spraw amerykańskich Comey przyrównuje do pożaru lasu wznieconego przez kłamliwego, pozbawionego wszelkich zasad podpalacza-psychopatę. On sam sytuuje się po stronie strażaków, za wszelką cenę pragnących ograniczyć rozmiary strat, ale jednocześnie doceniających siłę natury, dzięki której na pogorzelisku wyrośnie Nowe…
No cóż… Trochę to naiwne. Ale nawet Alicja w Krainie Czarów nie bała się stosować reguł pryncypialnej logiki, gdy już zrozumiała konwencję (czyli że wszystko jest możliwe…) dziejów Krainą Czarów rządzącą. Lektura „Wyższej lojalności” jest jak wędrówka z Kapelusznikiem, którym jesteś ty sam, czytelniku. Z konieczności…
Tomasz Sas
(9 04 2019)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *