M. Syn stulecia

10 lipca 2020
Antonio Scurati


M. Syn stulecia
Przełożyła
Alina Pawłowska-Zampino

Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Pięść jest syntezą teorii, czyli krzepkie narodziny faszyzmu…

Gdy 29 kwietnia 1945 roku grupa specjalna włoskiego ruchu oporu (włoski ruch oporu – wydaje się wam, że to oksymoron, ale w tym przypadku na pewno nie; to była masowa i zdeterminowana akcja ludowa…) o zabarwieniu raczej komunistycznym przywiozła do Mediolanu z nieodległej wioski Giulino di Mezzegra zwłoki rozstrzelanego dzień wcześniej Benita Mussoliniego i towarzyszącej mu w nieudanej ucieczce do Szwajcarii kochanki Claretty Petacci – postanowiono definitywnie i spektakularnie zakończyć epokę faszystowską, wystawiając ciała na widok publiczny, by dać obywatelom czytelny i widoczny sygnał kierunku i siły nadchodzącej zmiany. Zwłoki powieszono – za nogi – na ażurowym zadaszeniu stacji benzynowej (bodajże koncernu Esso) na Piazzale Loreto. Mediolańczycy, którzy kilka dni przedtem owacyjnie oklaskiwali swego wodza podczas histerycznego przemówienia (ostatniego w karierze i życiu…) w Teatro Lirico, szukając nadziei i otuchy w jego „ojcowskich” patriotycznych sloganach, teraz dawali wyraz swemu słusznemu oburzeniu i niekontrolowanej radości z powodu końca epoki – niekontrolowanej do tego stopnia, że powieszone na pokaz zwłoki prędko trzeba było usunąć w obawie przed dzikimi ekscesami profanacyjnymi, niegodnymi w tak cywilizowanym mieście…

No cóż – powiecie, że Mediolan jest wielkim miastem, o zróżnicowanej populacji. Obok arystokracji pieniądza i niezgorzej sytuowanej klasy średniej o konserwatywnych poglądach są liberałowie, socjaliści, komuniści, demokraci i anarchistyczni lewacy, tudzież zwykła biedota bez skrystalizowanych poglądów. Jedni pod lasem rąk uniesionych w rzymskim salucie do końca ryczeli „Giovinezzę” i skandowali, że „Duce ha sempre ragione”. Drudzy – nagle uwolnieni z terroru czarnych koszul – dali spontanicznie wyraz swej radości, plując i ciskając kamieniami. Dwa różne Mediolany… Historia, wyjąc i klekocząc ze zmęczenia oraz w stanie pełnej dezorientacji, zatoczyła koło – niezbyt dokładnie wycyrklowane, raczej rozwichrowane i pogniecione – ale koło… Wywieszony głową w dół na mediolańskim placu Mussolini w tym samym mieście 26 lat temu zaczął i rozpędził swą polityczną karierę.

Cała ta historia jest dobrze znana, wszechstronnie opisana i zanalizowana. Może nie aż tak drobiazgowo, jak dzieje jego „młodszego brata ideowego” – Adolfa Hitlera, ale też „dorobek” działalności Mussoliniego w globalnym sensie wielokrotnie był mniejszy i nie aż tak śmiertelnie poważny, jak tamtego austriackiego gefrajtra, niespełnionego malarza i charyzmatycznego nacjonalistycznego doktrynera. Fakt – włoscy faszyści idealnie wykorzystali polityczne i społeczne „okno pogodowe” do zdobycia władzy absolutnej, ale jak już ją zdobyli, poczynali sobie niezbyt racjonalnie. Bo po prostu byli bandą nieudaczników bez umiejętności, determinacji i wiedzy. Kohorty zdemoralizowanych weteranów wojennych, obezwładnionych wolicjonalnie czteroletnim (i wcale nie zwycięskim, jakby się wydawało) gniciem w okopach… Psychopatyczni zabójcy, szukający przyzwolenia i satysfakcji dla swych zboczonych skłonności… Trzeciorzędni sfrustrowani prowincjonalni adwokaci bez sukcesów, pragnący się odkuć za wszelką cenę… Ludzie zbędni, dający posłuch demagogom i oczekujący manny z nieba za wyimaginowane zasługi… Knajpiani filozofowie, wiecznie pijani poszukiwacze prawdy, notoryczni gwałciciele, nieustannie tropiący sposoby zamanifestowania i ujścia swej męskiej siły… Wielbiciele porządku, swojskości i uzbrojonej w pałę lub sztylet pięści jako ostatecznego argumentu… I wielu jeszcze osobliwych dewiantów. Tak – faszyzm to kloaka zboczeń i wykolejeń, w miarę postępu i przyrostu atrakcyjności stająca się normą – wprzódy tylko akceptowanym sposobem istnienia, ale wkrótce – dezyderatem osobistych pragnień dla większości.

Na szczęście faszyzm, jak to zwykle we Włoszech zdarza się rozmaitym ideologiom, wprędce skonał w bagienku mieszczańskiego gówna, stając się karykaturą samego siebie – mimo początkowego witalnego rozmachu wydał rezultaty żałosne, kabotyńskie i niedokończone, budzące jeno zażenowanie. Agonia systemu trochę trwała – Italia była krajem umiarkowanie zasobnym, więc miała co tracić, nawet przystrojona w zbyt duży, za obszerny kostium śródziemnomorskiego mocarstwa; ale jej zasoby ludzkie, nadające się do wykorzystania w sensie militarnym, topniały bardzo szybko. Wszędzie bowiem, gdzie pojawiali się Włosi jako sojusznicy III Rzeszy czy samodzielnie, szybko i nieodwołalnie dostawali w dupę. Chociaż nie – przepraszam… Wygrali po wielkich trudach z Abisynią. Ale poza tym ich wojenne przygody kończyły się masową… niewolą (lubili się rozsądnie poddawać – nie zaś bezsensownie ginąć…) na takich, powiedzmy, umiarkowanie gościnnych Orkadach, które i tak były jak sanatorium w porównaniu z Syberią.

Trzeba jednak przyznać, że imperium Mussoliniego zlikwidowali sami Włosi, w nieoczekiwanym przebłysku zdrowego rozsądku (trochę późno, ale zawszeć słusznie…). Gdy alianci w lipcu 1943 roku lądowali na Sycylii, wielka rada faszystowska (najwyższy formalnie organ władzy – a każdy jej członek swą osobistą karierę zawdzięczał wyłącznie Duce…) nieoczekiwanie odwołała Mussoliniego, zaś król go zdymisjonował z funkcji premiera. Niestety, do gry wtrącił się moralny dłużnik Benita, niegdyś jego wierny uczeń, a później najwyższy protektor – Adolf Hitler. Kazał swoim komandosom uwolnić najlepszego przyjaciela – caro Benito – jak go poufale nazywał. Ten zuchwały wyczyn wojenny przedłużył agonię systemu prawie o dwa lata.

To znana światu historia. Ale długo brakowało w niej jednego elementu – jak on to zrobił? Krok po kroku, ze szczegółami i rozwiniętą (choć zapewne po części imaginacyjną: nie wszystkie myśli, nie wszystkie dialogi mogą być zdokumentowane…) aparaturą poznawczą. Lukę tę dopiero niedawno wypełnił neapolitańczyk (rocznik 1969), ale pracujący w Mediolanie – profesor literatury i lingwistyki Antonio Scurati. Wypełnił fenomenalnie. Jego książka „M. Syn stulecia” zajmuje w obszarze literatury pozycję całkiem osobną. Przyznam, że przez ponad pół wieku amatorskiego i później zawodowego, intensywnego obcowania z książkami niczego podobnego w ręku nie trzymałem. Krytycy powiadają, że to powieść. Ba! Bardzo być może… Jeżeli istnieje jakaś wyczerpująca i powszechnie akceptowana definicja powieści, to z natury rzeczy winna być lakoniczna. Nie ma bowiem zbyt wielu cech gatunkowych, które opisywałyby wspólnie wszystkie istniejące i możliwe w przyszłości do pomyślenia powieści. Albo nie ma żadnej takiej cechy… W przypadku dzieła zatytułowanego „M. Syn stulecia” może tak być. Powieść zatem to czy nie powieść – a niech się martwią krytycy, Scuratiego koledzy-profesorowie czy inni klasyfikatorzy. Sam Scurati twierdzi, że to powieść, więc zostawmy go z tym mniemaniem. On ci to bowiem zauważył, że choć o Mussolinim napisano setki ksiąg, to nikt nie pokusił się o użycie narzędzi narracyjnych, ani o zbudowanie ciągu zdarzeń o strukturze fabularnej – porządnie, chronologicznie opowiedzianej, z dialogami, opisami (nawet przyrody…), emocjami, całym psychologicznym wyposażeniem. No, w formie powieści właśnie. Więc ją napisał.

Ale zanim zaczął, musiał przełamać poważną barierę moralną. Od 1943 roku we Włoszech funkcjonuje z całą ostrością, surowo przestrzegana, aczkolwiek niesformalizowana, nienapisana umowa intelektualna – prawdziwy deal antyfaszystowski, ważny w obrębie nauk humanistycznych, społecznych, politycznych, literaturze i sztuce, w poważnej publicystyce i przede wszystkim w życiu publicznym. Poza obszarem dorozumianego założenia, że wszyscy jesteśmy antyfaszystami, każdy, kto chciałby zanurzyć się badawczo czy artystycznie w obszar zdefiniowany jako faszyzm, winien wprzódy złożyć jasną deklarację niekłamanego, niekoniunkturalnego osobistego anty-faszyzmu. Bez tego narażał się na ostracyzm zupełny lub co najmniej na poważne podejrzenia o chęć rehabilitacji bądź zgoła wskrzeszenia faszystowskiej idei.

Scurati musiał zwalczyć w sobie tę narzuconą przez historię skłonność do autocenzury, bo zdał sobie sprawę, że zadekretowany przez nią dystans poznawczy może – ba, na pewno uniemożliwi uczciwe rozpoznanie (bez uprzedzeń, idiosynkrazji, a zwłaszcza wiedzy o tym, co było potem…) istoty samego faszyzmu. Zostawił sobie tylko kilka fundamentalnych narzędzi epistemologicznych, w tym zdolność odróżniania Dobra od Zła – i wskoczył w sam środek faszystowskiego bagna. To, co i jak z tego skoku zapisał, zasługuje na najszczersze uznanie. Czasem podczas lektury wydawało mi się, że narrator stoi tuż za plecami bohatera, czyta jego myśli, odgaduje postępki; a nawet zmienia pozycję i zagląda mu w oczy – temu skurwysynowi (z całym szacunkiem dla mamusi – nauczycielki i tatusia – kowala z Preddapio), perwersyjnemu demagogowi, cynicznemu zbrodniarzowi… Nie ma w tym cienia fascynacji, zaczadzenia, „ukąszenia” (gdy badacz sam infekuje się poglądami czy też wartościami badanego…). Jest natomiast bezgraniczna, bezkompromisowa, niepowstrzymana ciekawość. Próba nie tyle chłodnej analizy, co wdarcia się do sterowników jego myśli, mowy i uczynków – by dociec, jak to działało, jaka była causa proxima całego tego zgiełku. Scurati zbiera wszystkie okruszki faszyzmu, by zlepić z nich reprezentatywną figurę zarówno samej idei (a to niełatwe, bo mętna była to filozofijka) jak i praktyki. Bez opisów tej praktyki faszyzm byłby taką sobie, godną zainteresowania teoryjką społeczną, stawianą na równi z innymi, łagodnie krytykowaną. Ale Scurati otworzył Włochom oczy…

Bo Włosi najpierw sobie ten swój faszyzm zmitologizowali, a potem zapomnieli. Tak było łatwiej: przecież wszyscy jesteśmy antyfaszystami, nieprawdaż? A tu masz – pałką w łeb! Jeśli po tym wszystkim deputowana Alessandra Mussolini nadal będzie wychwalać swego dziadka, to coraz więcej ludzi uzna, że coś jej się porobiło w tej pięknej główce. No właśnie… O ile Włosi mogą być wdzięczni Scuratiemu za poszerzenie intelektualnego pola ich pamięci zbiorowej – do tego w tak atrakcyjny czytelniczo i wyczerpujący sposób, o tyle my w reszcie Europy mamy inny powód do wielkiej zbiorowej wdzięczności. Mam tu na myśli przypomnienie, że to wszystko jest wciąż ponownie możliwe. Antyfaszystowski pakt moralno-intelektualny przestał jakoś obowiązywać. Coraz więcej „wodzów” każe „rozkonserwowywać” rudymenty faszyzmu, budując na nich nowe konstrukcje polityczne, dostosowane do epoki. Lektura „Syna stulecia” w nowym stuleciu nie pozostawia wątpliwości: wszystko może się wydarzyć jeszcze raz. Bo to takie łatwe – wystarczy jeden opętany, socjopatyczny demagog, paru – może parunastu gotowych na wszystko cynicznych skurwieli, kilka tysięcy tępych, ale silnych gwardzistów bez skrupułów oraz obietnica godnego życia za rozdawane obficie i „po równo” państwowe pieniądze – dla reszty.

No cóż – to nie jest lektura na wakacje, ale gdy już się do niej weźmiecie… Nie będziecie umieli się oderwać. Tak wciąga. Brutalnie drąży mózg, ale wciąga… No i ta elegancja formy. Nie widziałem dotąd czegoś podobnego – krótkie rozdziałki, treściwe i wręcz ascetyczne – poprzekładane cytatami z artykułów prasowych, raportów, listów prywatnych, komentujących epokę, stenogramów parlamentarnych, depesz agencyjnych, telegramów z rozkazami, odezw politycznych, manifestów partyjnych. Innymi słowy: reporterskich dowodów, że wszystko wydarzyło się naprawdę… Tylko nie dajcie się ponieść emocjom – detoks nie będzie ani łatwy, ani przyjemny. Raczej bliższy serii bolesnych zastrzyków…

Tomasz Sas
(10 07 2020)

Jeden komentarz

  • Alina 25 lipca 2020jako9 h 15 min

    Dziękuję za tę recenzję. Moim zdaniem jest świetna. A wiem, co pisze, bo sama te książkę przełumaczyłam i znam ją prawie na pamięć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *