Kraj, w którym umrę

29 września 2023

Marcin Matczak 


Kraj, w którym umrę
Wydawnictwo Znak, Kraków 2023

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Uświadomiona konieczność?

Ktoś, kto dzisiaj zbliża się ledwie do pięćdziesiątki, ma przed sobą dobre trzydzieści parę lat życia, może nawet ze czterdzieści. Ja już tego przywileju nie mam, bo przeskoczyłem statystyczny próg, więc może wyrwę kostusze jeszcze kilka lat. Nie zastanawiam się przeto, w jakim kraju przyjdzie mi umrzeć, bo dobrze wiem, że w takim samym, w jakim dzisiaj żyję. Ale taki Matczak (47 lat) może faktycznie dociągnąć przed oblicze roku 2060 – zatem w jego przypadku refleksja i namysł nad pytaniem, jak będzie Polska, gdy on dożyje swego kresu, wydają się być nad wyraz zasadne. Nie tylko po to, by wyznaczyć jakiś zdefiniowany punkt na horyzoncie zdarzeń, ale podjąć jakieś zatrudnienia intelektualne, by wypracować komfortowy modus vivendi.

W końcu to jednak parę dekad – więc bez perspektywy, bez planu, bez zdefiniowania, bez oczekiwań i projektów, bez „mapy drogowej” nie da się satysfakcjonująco egzystować – chyba że jest się palantem, tkwiącym w imaginacyjnym świecie-matriksie wiecznej gry, zabawy, odklejki od prawdy i faktu… Profesor Matczak zdaje sobie z tego sprawę, toteż postanowił futurologicznie opisać kraj, w którym przyjdzie mu umrzeć za te kilkadziesiąt lat. Innymi słowy: chce przewidzieć, co się porobi w Polsce i z Polską. Zadanie równie ambitne, co niewykonalne, ale co tam – rzeczą filozofa jest odnaleźć takie przesłanki dziś, które o jutrze powiedzą dość. Albo choćby coś. Trudne, bo tymczasem nie sposób przewidzieć, jaka będzie Polska za dwa tygodnie!

No, ale wzmożenie jest… I w tym wzmożeniu szkic polityczny profesora Matczaka urasta znienacka do formuły „kolumnadowej”. Staje się ważną pozycją na liście lektur, a trudny do odgadnięcia wynik wyborów – jakikolwiek będzie – w żaden sposób nie da rady unieważnić istoty propozycji intelektualnej Matczaka, ta bowiem jest od koniunktur „elektoralnych” niezależna. Idzie bowiem nie tyle o to, by odgadnąć z satysfakcjonującym prawdopodobieństwem, jak losy kraju i jego systemu ustrojowego się potoczą – lecz by napomknąć, zasugerować może, jakie owe systemowe imponderabilia być powinny. Czyli raczej zwarty traktat de lege et ratio ferenda, niż prorocza dystopia o krainie zaprzepaszczonych szans.

Pierwsza zmiana stanu świata, którą profesor Matczak bierze na warsztat, dotyczy kwestii podstawowej, czyli ewolucji człowieka. Wszelako nie w sensie biologicznym tylko świadomościowym, nieledwie społecznym. Oto, zdaniem Matczaka, stare kategorie racjonalnego opisu wzorców postawy osobnika gatunku ludzkiego wobec sytuacji społecznej straciły swą prawomocność, atrakcyjność i sens, albowiem sensu, atrakcyjności i prawomocności w tym klasycznym, tradycyjnym rozumieniu wyzbyła się także sama sytuacja społeczna. W szczególności zaś podział osobników ludzkich na homo faber i homo ludens przestał być do opisu rzeczywistości potrzebny – „faberzy” stracili sens i znaczenie, chociaż istnieć nie przestali, za to „ludensi” triumfalnie opanowali przestrzeń społeczną. Przypomnijmy: homo faber to człowiek-wytwórca, osobnik pracujący, kreatywny, nastawiony na potrzebę modernizacji, zdobywania i pomnażania środków, materialista (nie w tym pejoratywnym znaczeniu, raczej ideologicznym). Homo ludens (wedle tego, jak widział go Huizinga…) zaś to człowiek zabawy, gry, nieustannego, absorbującego współzawodnictwa, przechwytujący – by się utrzymać w grze – materialne nadwyżki przemyślności „faberów”, bądź w skrajnych przypadkach (skądinąd wcale licznych…) – całość „faberskiego” dorobku. A to przy pomocy zmyślnie zaprojektowanego aparatu opresji… Lub ideologicznego oszustwa, umożliwiającego kradzież na wielką skalę… Tak czy inaczej – ludensi ostatnio mają przewagę, na pewno ilościową – mniej może w sensie sukcesu cywilizacyjnego. No i mocno bronią się przed powrotem w szeregi nudnych faberów – na ogół mocno deprecjonując dominującą wśród tychże faberów tzw. kulturę zapierdolu. Czyli pracy ponad ustawowy wymiar, pracy obliczonej nie na czas, ale wykonanie zadania. Sam wzrosłem i pracowałem pół wieku w tej kulturze – ale lubiłem swoją pracę i cieszyłem się, że mi płacą (okresami nawet zupełnie przyzwoicie) za to, co i tak uwielbiam robić. Więc rozumiem Matczaka, którego liczni ludensi zaatakowali brutalnie za to, że ośmielił się zapierdol chwalić i wręcz ogłaszać swoje sentymentalne przywiązanie do tej formuły faberyzmu…

Zatem ludensi wydają się dzisiaj być formacją dominującą, ale wewnętrznie też są podzieleni – powiada Matczak. Nowa kategoria wewnątrz ludensów to na wskroś postmodernistyczny homo affectus – człowiek emocjonalny (w odróżnieniu od homo rationalis – czyli tego klasycznego sapiensa, człeka myślącego, posługującego się logiką…), a więc niewolnik technologii komunikowania się (i nie tylko), niewolnik propagandy, ulegający emocjom i nie potrafiący ich kontrolować, niewolnik szarlatanów i popularnych guru; Lukianoff nazwał afektusów rozpieszczonymi umysłami – czyli ludźmi w istocie niezdolnymi do krytycznego myślenia oraz intelektualnej samodzielności, prowadzonymi za rączkę od narodzin do śmierci… I w zasadzie cały ten czas niesamodzielnie (pod czujnym okiem i nadzorem „opiekuńczej” władzy) raczkującymi w pozycji niemal horyzontalnej (najwyżej wypchnięte noszą dupy, zgodnie z regułami hierarchii w stadzie pawianów) po podłożu.

I tak oto profesor Matczak definiuje i komentuje, poczynając od opisania nowej natury człowieka, kilka zasadniczych aspektów i obszarów przyszłości kraju, w którym chce żyć i umrzeć (dla porządku przypomnijmy: w czas roku 2060!). Przy czym nie ma tu mowy o przyszłości w sensie materialnym, instytucjonalnym, organizacyjnym czy politycznym zgoła – idzie raczej o kondycję egzystencjalną, o wyposażenie ideowe, o formułę i kwalifikacje duchowości, o tradycje, o wiarę transcendentalną wreszcie. Matczaka bardziej interesuje dylemat – kim będzie i co będzie sobie myślał Polak na progu drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku – niż to, czy będzie żył w kraju bogatym, spokojnym, demokratycznym, europejskim, technologicznie ogarniętym, bezpiecznym tudzież szczęśliwym… Bo to wydaje się mało interesujące, a być może przesądzone… Bo przecież wygramy! Ale jaki Polak będzie? To inna bajka, godna zachodu i uwagi filozofa.

W trakcie tej lektury utwierdzam się w przeświadczeniu, że rdzeń osobowości intelektualnej profesora jest w istocie swej konserwatywny, przywiązany do sprawdzonych wartości, ostrożnie modernizujący się tyle o ile i niezbyt ochoczo. Matczak najlepiej się czuje wśród swojaków-ziomali faberów, zapierdalających z wytrwałością chomika w kołowrotku. Chciałby zatem, by wrócił świat uporządkowany, może niekoniecznie hierarchiczny, ale na pewno przewidywalny i racjonalny. A do tego zrozumiały, komunikatywny i jednoznaczny – co wcale nie oznacza, że powinien być literalny, dosłowny i płaski. Przeciwnie – uroda oraz sens metafory to zworniki wspólnoty, swoiste filtry porozumiewawcze. To język w całym swym bogactwie. A prostacka dosłowność tę wspólnotę ogranicza, czasem wręcz zabija. Dlatego nie chcę mieć nic wspólnego z durnym Kowalskim, który wzywa policję i prokuratora, gdy mówię, że nóż mi się w kieszeni otwiera.

Ale dosłowność dosłownością – językowi potrzebna jest jeszcze precyzja znaczeń; by tożsame słowa, używane w narracji przez różniące się nieco, a nawet skłócone plemiona nie przybierały znaczeń przeciwstawnych – jak dziś przybierają… Matczak nawołuje, by wrócić do konwencji, czyli dotychczasowych sposobów pojmowania i używania tych samych słów. Obszar języka ma być jednoznaczny – w przeciwnym wypadku konflikt – nawet o słabej intensywności – nie wyłoni zwycięzcy. Więc lepiej, jeśli język nie jest ani mój, ani twój, tylko nasz. No nie wiem… Zresztą nie inaczej jest z innymi postulatywnymi opisami terytoriów rzeczywistości według Matczaka: z racjonalnym obiektywizmem, z kreatywnością, z umiarkowaniem (nie tylko w jedzeniu i piciu – przede wszystkim w emocjach). No i z Bogiem – a w tej kwestii nie zgadzam się z profesorem fundamentalnie – lecz to temat osobnego opowiadania… Nie będę już więcej postulatów Matczaka zbliżał – sami sobie przeczytajcie. Zanosi się na ciekawą lekturę. „Klasycyzm” profesora jest jakimś wyborem – i wcale nie trąci „mamonią” – czyli uwielbieniem dla tego, co już znamy. To jest klasycyzm nawołujący do niezrywania się z uprzęży. Czyżby zatem istotnie wolność była uświadomioną koniecznością?

Tomasz Sas
(29 09 2023)

Jeden komentarz

  • Magda 4 kwietnia 2024jako11 h 23 min

    Bardzo trafna recenzja. Pozwoliła mi spojrzeć na książkę i „konserwatyzm” autora, który mnie denerwował, z większym spokojem i dystansem, a tym samym odkryć nowe treści przy drugim czytaniu. Dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *