Guillaume Musso 
Dziewczyna z Brooklynu
Przekład: Joanna Prądzyńska
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2017
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5
Gra o sumie ujemnej
Przyznaję z pokorą i równie szczerym żalem, że do tej pory niewielkie miałem pojęcie o istnieniu pana Guillaume’a Musso, a o jego dziele i miejscu w literaturze pojęcie moje było jeszcze mniejsze. Dopuszczam nawet myśl zdrożną, iż wyrządziłem sobie tym „bezpojęciem” (ale dodam na usprawiedliwienie: niechcący!) jakąś ogromną krzywdę poznawczą – niemalże czarną dziurę sobie sprokurowałem. Dociera do mnie powoli bezmiar mego intelektualnego nieszczęścia: to tak samo, jakbym zabierał się do pisania monumentalnego eseju o fenomenie kulturowym disco polo i w trakcie przygotowań nagle wyszło na jaw, że nie wiem, kto to taki Zenek Martyniuk, nie słyszałem żadnego przeboju tego gostka (a jeśli nawet, to nie kojarzę…) i pojęcia nie mam, że przez czyjeś (chyba kobiece…) oczy zielone oszalał. Nawet nie wiem, czy się z tego leczy? A jeśli tak – to czy ambulatoryjnie, czy w zakładzie zamkniętym w Choroszczy? Ale co my tu o Zenku M. gawędzimy. Revenons à nos moutons!
Taki to i gieroj z pana Musso… Podobno lider francuskich rankingów produkcji literatury w branży thrillerów, kryminałów i sensacji (czternaście powieści od debiutu w 2001 roku), lider sprzedaży, popularności i kwot za prawa zbyte producentom filmowym. Tak mówią… Może jestem niegrzecznym – albo nawet wrednym sukinsynem, ale w tym miejscu gromko pytam – i co z tego? Musso pisze po francusku, podobnie jak niegdyś Victor Hugo, Marcel Proust, Albert Camus czy dzisiaj Michel Houellebecq. Czy to oznacza, że należy do wspólnoty? Z tymi geniuszami, tytanami słowa i tysiącami innych, wielkich nie mniej? Mais non! Ale na wszelki wypadek wziąłem do ręki laboratoryjną próbkę dorobku Mussa, by się przekonać intelektualnie i organoleptycznie… I co powiecie? To bardzo poprawne pisarstwo jest! Wprawnie pogmatwane, atrakcyjne fabularnie, bez widocznego wysiłku opowiedziane, z porcjami zagadek kryminalnych, intryg, spisków, politycznego suspence’u i dreszczyku general purpose – we właściwych proporcjach. Bowiem Musso to bardzo sprawny rzemieślnik. I tyle…
„Dziewczyna z Brooklynu” to klasyczna intryga wspinająca się… Zaczyna się w sferach społecznych okupowanych przez zwykłych ludzi z klasy średniej lub niższej zgoła. I czas pewien to piętno zwyczajności intryga nosi; innymi słowy: wygląda jak typowe zdarzenie kryminalne. I tak też jest traktowane przez siły utrzymania porządku, media i wymiar sprawiedliwości. Aż tu nagle jakiś dociekliwy (by nie rzec, że upierdliwy) rzecznik prawdy i przyzwoitości przekracza (czasem nieświadomie!) słabo widoczną (bo arbitralną…) granicę bezpieczeństwa tudzież interesów ludzi z nieco wyżej posadowionych sfer: gangsterów, polityków, finansistów, celebrytów (przy czym na ogół różnic żadnych między nimi nie ma…). W środku intrygi jak deus ex machina pojawiają się czarno odziani, wysoce sprawni fizycznie i zabójczo skuteczni profesjonaliści (niczym nindża…). Gra przenosi się na nowy „level” – z całkiem nowymi regułami, hierarchiami, wartościami i porządkiem zabijania… Od tego momentu wiadomo, że rozgrywki nie przetrwają sprawiedliwość ni prawda; w najlepszym przypadku wyjdą z gry tak poobijane, że przez dłuższy czas będą nie do użytku. Wszyscy przegrywają – suma jest ujemna…
Publiczność takie gierki i zagrania uwielbia. Kogóż bowiem tak na dobrą sprawę obchodzą rozterki duchowe, moralne wpadki, spiski czy cyniczne przekręty zwyczajnego współrodaka? Ale gdy kłopoty ma celebryta, gwiazdor, polityk – to inna sprawa. To jest warte tyle, by czas poświęcić szperaniu w sieci, lekturze tabloidów (a potem nawet książek). Nawet jeśli to literacka fikcja, zawsze milej się czyta, gdy wielcy tego świata spadają ze świeczników… Musso to wszystko dobrze wie…
Zaczyna się banalnie. Będąc młodą lekarką pewna ślicznotka z Barbadosu wyznaje prawdę o swym przeszłym życiu narzeczonemu (który notabene ją do tego przymusza, stosując psychiczny szantaż) – pewnemu pisarzowi, samotnie wychowującemu małego synka. Narzeczony nie wytrzymuje i wychodzi, a dziewczyna znika… Młody pisarz wespół z zaprzyjaźnionym policyjnym emerytem rzuca się w wir awanturniczych poszukiwań, odsłaniających coraz to nowe zagadki. Zgodnie z regułą wspinającej się intrygi tajemnice przechodzą na wyższy poziom, gdy w grze pojawia się niejaki Tad Copeland, republikański kandydat na prezydenta USA (fikcyjny, ale wcale nie utkany z mgieł i niedopowiedzeń – przeciwnie: boleśnie prawdopodobny…). Szczegółów nie zdradzę oczywiście – to sobie doczytacie… Dość powiedzieć, że intryga skręca tak (do czego to porównać?- już wiem!), jakby jakaś tajna gwardia rzezimieszków na usługach Billa Clintona „zniknęła” Monikę Lewinsky – razem z jej niezbyt czystą niebieską sukienką i niedopałkiem wiadomego cygara. A to wszystko pod kierownictwem genialnej, demonicznej szarej eminencji, na poły anonimowej, owładniętej nieokiełznaną żądzą władzy, zza kulis pociągającej za sznurki marionetek. Takiej klasy jest fabuła pana Musso!
Złego zatem słowa nie mówię: dobry i poczciwy to rzemieślnik… Ale, jak każdy Francuz, ma liczne wady, wśród których narcyzm intelektualny miejsce okupuje niepoślednie. Jego proza jest na pewnym poziomie, ale w gruncie rzeczy kunsztownością wywodu i umysłowym szlifem się nie zaleca zanadto. No co tu ukrywać: trywialna jest do bólu. Aby temu zaradzić, Musso wprowadza motta do rozdziałów i gęsto wywód inkrustuje literackimi cytatami, Od Seneki i Racine’a, od Musseta, Balzaka, Victora Hugo, Flauberta i Wilhelma Apolinarego Kostrowickiego po Stiega Larssona, Ernesta Sabato i Murakamiego. Niektóre mają sens, inne są od czapy – ale w sumie wyglądają jak rezultat zabiegów ambitnego grafomana, który chciałby za wszelką cenę, by brano go za pierwszorzędnego erudytę – ba, myśliciela zgoła…
No i cóż mniemać o takim pisarzu? Wybaczyć, przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Jak koś już koniecznie musi – to polubić. Nawet to jest możliwe…
Tomasz Sas
(7 08 2017)
5 komentarzy
Właśnie doszłam do momentu kiedy pojawiła się postać Copelanda.
Trafna recenzja muszę przyznać
Pozdrawiam
Anna
Zgadzam się. Czytałam poprzednie a ta mnie męczy. Cytaty od czapy i megalomania autora- opinia w punkt
„Jak każdy Francuz, ma liczne wady” – cóż za prostacki stereotyp. Parę akapitów wcześniej nazwałeś francuskich klasyków „geniuszami, tytanami słowa”. Byli to zatem geniusze wadliwi – bo Francuzi – czy może, wyjątkowo dla tej nacji, od wad wolni?
Widzę, że usuwasz niepochlebne komentarze. A innym zarzucasz narcyzm. Brawo Ty!
Wielce szanowny panie Bogdanie,
nie usunąłem pańskiego „niepochlebnego komentarza” – po prostu nie miałem możliwości, by się nim zająć natychmiast po nadesłaniu. Ale rozumiem pański „jaskółczy niepokój”; taki drąży każdego, kto uważa, iż został zlekceważony, zignorowany, usunięty z obiegu. I za to najmocniej przepraszam. Nie miałem zamiaru w żaden sposób kwestionować ani umniejszać pańskiego mniemania o sobie – wysokiego zapewne. I słusznie… Natomiast w kwestii „prostackiego stereotypu”… No cóż… Stereotypy i uogólnienia bywają budulcem osądów i opinii – nie tylko tych obiegowych i powierzchownych, lecz i głębszych nie omijają. Całkowite ich wyrugowanie z procesu wymiany myśli uważam za niemożliwe – ba, szkodliwe. Oczywiście – mogą być „prostackie” (skoro pan tak uważa). Ale – drogi panie Bogdanie – nie obrażają ze szczętem logiki. Podobnie jak nie zawsze reguła pars pro toto (i odwrotnie) pozbawiona jest sensu. Natomiast zauważyć warto, iż posiadanie wad nie wyklucza, a już na pewno nie ogranicza możności posiadania zalet i cnót wszelakich. Przeto geniusz nie jest wadliwy per saldo – „liczne” bowiem wady to nie „wyłącznie” wady. Ten bilans wad i zalet nie wychodzi na zero. A poza wszystkim – niech się pan wyzbędzie kategoryczności ocen; to na razie nie wada, ale kto wie, kto wie?
Z pełnym uszanowaniem
Tomasz Sas