Życie seksualne kanibali

13 lipca 2017

J. Maarten Troost
Życie seksualne kanibali
Przekład: Małgorzata Glasenapp
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Archipelag-Nieustannego-Deficytu-Wszystkiego
(z budzącymi zdumienie wyjątkami…)

Gdy w Europie (głównie, ale nie tylko tu…) szalała Wielka Wojna, nazwana później pierwszą światową, leżący na Morzu Salomona (niedaleko Nowej Gwinei, takiej wyspy całkiem sporej…) archipelag Wysp Trobrianda stał się areną naukowej penetracji polskiego antropologa Bronisława Malinowskiego. Dzielny ów uczony, nie bacząc na ekstremalnie odbiegające od europejskich standardy lokalnej egzystencji tropikalnej, uporczywie badał obyczaje, zachowania i kulturę autochtonów – plemienia, które samo się zwie Kiriwina, a należy do rodziny ludów melanezyjskich. W rezultacie nasz rodak okazał się być uczonym światowej miary, wybitnym teoretykiem i nauczycielem antropologii, autorem prac o przełomowym znaczeniu, zwłaszcza fundamentalnego „Życia seksualnego dzikich”. Do dzisiaj inni uczeni w tej branży czerpią pełnymi garściami z dorobku mistrza; od czasu do czasu tylko wzniecając nierozstrzygnięty wciąż spór, czy oszałamiające rezultaty badań terenowych Malinowskiego to efekt dokładnych obserwacji, czy też może tzw. obserwacji uczestniczącej na wielką skalę… Jak tam było, tak było… W każdym razie dzieło Malinowskiego to fundament antropologii współczesnej, porównywalny chyba tylko z dorobkiem późniejszego o pokolenie badacza francuskiego, strukturalisty Claude’a Levi-Straussa, autora wiekopomnego „Smutku tropików”…
A samo „Życie seksualne dzikich” to od dawna nie jest już tylko tytuł solennego dzieła naukowego. Stało się zwrotem potocznym, funkcjonującym w różnych kontekstach, czasem bardzo odmiennych, odległych od tekstualnego – tego w sensie ścisłym. Rozpatrując jego istotę w kategoriach współczesnej teorii komunikacji międzyosobniczej – to po prostu mem lub coś w tym rodzaju. Przybierający rozmaite znaczenia, modyfikowany na różne sposoby. Jan Maarten Troost, niderlandzko-czeski (ale wykształcony na uniwersytetach w Bostonie i Waszyngtonie) pisarz, podróżnik, eseista (a także… konsultant Banku Światowego), spędziwszy parę lat życia w pacyficznych państwach Kiribati, Vanuatu i Fidżi (czyli okruszkach skał, piasku, koralowców i… gówna pośrodku Wielkiego Błękitnego Niczego, zwanego dla niepoznaki Oceanem Spokojnym lub ładniej: Pacyfikiem), postanowił nie marnować bezrozumnie (i za darmo…) tamtejszych doświadczeń, obserwacji i emocji. Napisał – z pasją, talentem i humorem – parę książek (zakwalifikowanych pochopnie jako podróżnicze), a w tytule pierwszej z nich użył właśnie zmodyfikowanej frazy Malinowskiego (świadomie, bądź nie…).
Troost to dziwny facet… Trafił na Kiribati przypadkiem – jako dorosły już, ale leniwy, niepozbierany (a nawet rozmemłany) bezrobotny łazęga, kompletnie nieświadom tego, co chce w życiu robić i z czego się utrzymywać (najchętniej: wygodnie pasożytować…). Tak się złożyło, że akurat nie miał nic innego ciekawszego do roboty i zaręczył się z Amerykanką, której pewna fundacja pozarządowa na rzecz rozwoju społeczeństw Południowego Pacyfiku zaproponowała stanowisko dyrektora krajowego w Republice Kiribati. Panna Sylvia zdecydowała się zabrać „narzeczonego” w roli nadbagażu. I – jak się wydaje – była to decyzja rozsądna, perspektywiczna i owocna. Jan Maarten Troost z rozlazłego nieroba i nieudanego, niezbyt fortunnego dziennikarza (był nawet korespondentem zachodniej prasy w Pradze…) przedzierzgnął się w osobliwego, ale przenikliwego, bystrego obserwatora, niezłego analityka i dowcipnego, utalentowanego pisarza. I to mu już chyba zostanie. No cóż, za jego karierą na rynku książki stoi przecież wielkie snobistyczne i obrzydliwie bogate nowojorskie wydawnictwo Barnes & Noble z Piątej Alei.
A za karierą Kiribati w środowisku międzynarodówki włóczęgów, trampów, obieżyświatów stoi właśnie Troost. Wprawdzie nazwy wysp w jednym z archipelagów wchodzących w skład tej pacyficznej republiki zaczęły pojawiać się w świadomości Amerykanów już w 1942 i 43 roku w komunikatach wojennych US Navy, bo wtedy właśnie dzielni wojacy z korpusu piechoty morskiej zaczęli po kolei odbijać opanowane przez Japończyków atole w brytyjskim wówczas przyrównikowym Archipelagu Gilberta: Makin, Butaritari i Tarawę (szczególnie krwawy desant porównywalny z Guadalcanal i Okinawą…), by szybko budować pasy startowe, skąd latające fortece B-17 a później B-24 mogły panować nad wodami i wyspami Pacyfiku, obezwładniając flotę japońską (a niebawem także same Wyspy…). Ale po tym wojennym epizodzie zapomniano o Kiribati; niewielu ludzi na świecie obeszło, że w 1979 roku królowa Elżbieta II oficjalnie zrzekła się praw Korony w tym rejonie, a narodzona w ten sposób republika 20 lat później wstąpiła do ONZ i nawet działa w ruchu olimpijskim…
Cóż zatem aż tak ciekawego jest na Kiribati? Nic, albo prawie nic. To kawał Pacyfiku: niemal regularny (lekko tylko powyginany) prostokąt leżący wzdłuż równika: 4 tysiące kilometrów ze wschodu na zachód i jakieś 2 tysiące z północy na południe; czyli około 8 milionów kilometrów kwadratowych wody z 33 wysepkami i atolami koralowymi – suchego lądu w tym jest tylko 811 kilometrów kwadratowych. W przełowionym przez chińskiej i japońskie floty rybackie oceanie jest jeszcze trochę tuńczyków i innych mniej jadalnych ryb, zasoby nawozów fosforowych (czyli ptasiego gówna) już wyeksploatowane, co roku niezjedzona zostaje pewna nadwyżka kokosów, którą da się wyeksportować… Czyli te circa sto tysięcy Kiribatczyków zasługuje na pomoc rozwojową i międzynarodową? Jak najbardziej…
Troost podszedł do dylematu Kiribati nie jak badacz z zewnątrz – wyniosły, uzbrojony w Rację Białego Człowieka, zdystansowany i zimny. Zachował się jak wyrozumiały wspólnik, a gdy nabrał śmiałości, przyswoił sobie niemal w całości wyspiarski system wartości .Wyjąwszy może upodobane do srania wprost w lagunę i wywalania śmieci, gdzie popadnie, zaś zużytych pampersów głównie pod drzwi Przybysza, czyli w miejscowym języku I-Matang… A do reszty się przyzwyczaił. Najtrudniej poszło z brakiem wody – takiej zwykłej, słodkiej: do picia, kultywowania higieny osobistej na minimalnym poziomie, a w szczególnych przypadkach – do zrobienia lodu w kostkarce (jeśli akurat był prąd…). Tarawa i inne wyspy Kiribati nie mają tzw. wód powierzchniowych ani źródełek, trochę wody pałęta się w gruncie (toteż optymiści drążą płytkie studzienki…); niemal cały potencjał życiodajnego płynu pochodzi z… deszczu. Co znaczy, że trzeba łapać i zbierać prostym jak drut systemem: pochyły dach z falistej blachy + drożne rynny + zbiornik blaszany (spory). Pada co kilka miesięcy, więc wodę ze zbiornika (na herbatę; kawa na Kiribati w handlu nie występuje…) gotuje się dwadzieścia minut, by wygrać z krzepką florą i fauną zasiedlającą każdą bekę z wodą. Nader często w handlu objawia się szczególnie dokuczliwy deficyt piwa, mięso przybywa rzadko w postaci przeterminowanych australijskich corned-beefów i konserw z kangura. Dlatego wałęsające się stadami psy tubylcy oceniają słowem kang-kang (smaczne…). I tak dalej… Szczegóły, podlane sosem wisielczego dowcipu najwyższej próby, na każdej niemal stronie książki Troosta. Zwolennikom cywilizacji rzeczy szczególnie polecam reguły obyczaju bubuti. Co to takiego? Jeśli ktoś pamięta Ruth Benedict i jej opis rytuału potlacz u Kwakiutlów – wie z grubsza, o co chodzi…
Najważniejsza wszelako – z punktu widzenia dziejów globalnej cywilizacji gatunku ludzkiego – wydaje się błyskotliwa analiza całego systemu tzw. reliefu. Czyli zrównoważonej pomocy rozwojowej, humanitarnej, ekonomicznej, socjalnej i wszelkiej innej… Troost to widział z bliska, miał to w domu, mówiąc trywialnie. I z tego wycinka zrobił celną ekstrapolację światowego trendu. Ujawnił mianowicie, że najpoważniejszymi (by nie rzec: jedynymi…) beneficjentami wszelkich systemów, funduszy i struktur tzw. pomocy zinstytucjonalizowanej są… pomoc tę niosący, czyli urzędnicy, wolontariusze, emisariusze, konsultanci, instruktorzy, doradcy, bankierzy, eksperci, nauczyciele i w ogóle wszyscy uczestnicy międzynarodówki pomocowej – nie tylko arystokracja systemu, ale też jego proletariusze… Więc gdy nadarzy się okazja, lepiej zaproście Kiribatczyka na piwo. Zamiast przelewać drobniaki na konto dowolnej fundacji pomocowej…
Tomasz Sas
(13 07 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *