Urban. Biografia

3 października 2023

Dorota Karaś, Marek Sterlingow 


Urban. Biografia
Wydawnictwo Znak, Kraków 2023

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Żywot niekiepski…

Na wstępie lektury ostrzeżenie edytorskie z rewersu okładki: to ma być rzekomo najbardziej demaskatorska księga lat ostatnich. Co takiego miałaby demaskować? Zdaniem wydawcy – żywot i czyny jednego z najbardziej kontrowersyjnych (znienawidzonego i uwielbianego pospołu) uczestników polskiego życia publicznego drugiej połowy dwudziestego wieku (z „jęzorem” wywalonym aż po lata dwudzieste XXI stulecia). Osobnik ów przez całe swe życie nie był „letniakiem”. Z różnych powodów i w różnym stopniu zawsze wzbudzał emocje – od skrajnej nienawiści po afirmację, od agresji po czułe współistnienie, od manifestacyjnej zawiści po niechętny profesjonalny szacunek. Od okrutnego hejtu aż poza grób po najszczersze wyrazy miłości – wszystko po krawędziach, nic w środku. Żadnej kaszki – tylko seta i śledzik. Na ostro…

I teraz biografia takiej postaci miałaby być „demaskatorska”? A co w zasadzie mogłaby zdemaskować? Gdy niemal wszystko jasne i po wielekroć wyeksponowane już było. I nic nie było „zamaskowane” aż tak, by teraz demaskować cokolwiek. Przeciwnie – jaki on był, każdy widział. A właściwie: mógł widzieć, gdyby chciał. Ale wielu nie chciało, wolało gotowce – bowiem ten akurat osobnik od zawsze bywał mocno oklejany jaskrawymi etykietami: od uszatego gnoma czy tam trolla, komucha (ciekawostka; nigdy nie był członkiem wiadomej partii, co najwyżej – jej wielce krytycznym sympatykiem) i czerwonej kanalii po zbrodniarza, Goebbelsa stanu wojennego, mordercę księży, wrednego Żyda, bogacza utuczonego robotniczą, polską krwią, mendę, pasożytującą na zdrowym patriotycznym ciele narodu. I co tu demaskować, kiedy wszystko oczywiste i „na widoku”?

Więc z tym ujawnianiem, obnażaniem czy dekonspirowaniem czegokolwiek to oczywiście gówno prawda – to tylko chwyt marketingowy, i to kiepskiego sortu. W solidnym „buchu” (ponad kilo wagi, sześćset z okładem zadrukowanych stron…) pani Karaś i pana Sterlingowa nie ma nic sensacyjnego – ani świeżo odkrytych, kompromitujących faktów, ani pikantnych plotek, ani bulwersujących analiz, ani świństewek, donosików czy pomówionek. No dosłownie nic z tego repertuaru. Co zatem jest? To solidna, obficie udokumentowana, szczera, dobrze napisana, precyzyjna, czytelnie i szeroko osadzona w realiach, okolicznościach oraz imponderabiliach epoki (w zasadzie kilku epok: od Holokaustu po niefortunną PiSlandię) biografia człowieka nietuzinkowego, powszechnie znanej osoby publicznej. Jerzy Urban natus Urbach (3 sierpnia 1933 roku…), syn Jana (dziennikarza, redaktora i wydawcy gazet w Łodzi) oraz Marii z domu Brodacz (z familii majętnych przemysłowców ze Zgierza) niewątpliwie sobie na taką biografię zasłużył… Co do tego wątpliwości nie ma i nikt mieć ich nie powinien.

Oczywiście są i tacy, którzy chcieliby skazać go na wieczyste potępienie, wyklęcie i wygnanie z pamięci zbiorowej tudzież indywidualnej (naturalnie po odprawieniu sążnistego egzorcyzmu, celebrowanego przez zastęp ekstremalnych, ortodoksyjnych strażników jedynej „prawdy”, kapłanów zemsty, tragarzy żagwi świętego ognia oburzenia i pogardy; niemało ich-ci wszak mamy…). Ale to już chyba możliwe nie jest. I to po żadnej stronie rowu, wykopanego wskroś kraju dwojga nienawidzących się plemion. Urban jest już historią, ale żadną miarą nie taką, którą łatwo wygumkować. Zresztą obie grupy sporu o Urbana mają swoje ważne powody, by pamięć o nim podtrzymywać. Zwolennicy, na czele z załogą dzieła jego życia – pisma satyryczno-politycznego „Nie” – z jego dorobku czerpią (i długo jeszcze mogą to robić…) inspirację i wsparcie intelektualne tudzież materialne, by wydawać pismo i gromadzić wokół niego gromadkę zwolenników, czyniących jakże podejrzany (ale oczekiwany) ferment na salonach i nie tylko. Przeciwnicy zaś… No cóż, ci potrzebują Urbana w roli kompletnej figury wroga, symbolu Zła. Bez Urbana stan wojenny w końcu spowszedniałby, złagodniał, znormalniał i uzwyczajniłby się. Urban zaś nadaje mu po dziś dzień metafizycznej dynamiki, demonicznego, zgoła zbrodniczego charakteru, skupia na sobie złe emocje, ogniskuje wrogość… Dzieci można nim straszyć! Był i nadal jest masywnym, pierwszorzędnym oraz użytecznym (skupiającym bojowników i inne rozproszone siły wokół flagi; to taki syndrom występujący w fazie polaryzacji i radykalizacji) fantomem niezbędnym w walce politycznej. A bez wyraźnie zdefiniowanej figury wroga ta walka nie ma sensu…

Ze znakomitej, wiarygodnej, szczegółowej i wyważonej (aczkolwiek w żadnej mierze nieodkrywczej…) biografii autorstwa pani Karaś i pana Sterlingowa ani wprost, ani w żaden inny sposób nie wynika, iż Urban mógłby się do roli takiej symbolicznej figury nadawać ex definitione. Nie jest też jasne, czy po użyciu specjalnych zabiegów przystosowawczych (kłamstwa i przeinaczenia biograficzno-interpretacyjne, wampirzy makijaż, powiększanie uszu itepe…) dałoby się zamiar zdemonizowania Urbana osiągnąć. W każdym razie postulatorzy procesu „satanizacji” tego oczekiwali – chcieli mieć ex abrupto biografię jak akt oskarżenia, wyrok z wymiarem kary i uzasadnieniem tudzież postępowaniem egzekucyjnym i definitywnym werdyktem Historii (wymazać, zesłać w niepamięć, ślady anihilować, wypalić gorącym żelazem, a potomstwo prawe, nieprawe i duchowe wyciąć gorejącym mieczem pomsty…) – w jednym. A tu dupa (z uszami – ma się rozumieć). Pani Karaś z panem Sterlingowem okazali się być biografami rzetelnymi, odpornymi na koniunktury i nastroje, niezbyt łasymi na frukta i nagrody rozdawane przez komisariaty policji historycznej.

Ale nic to. Fundamentalna endecka, antysemicka katoprawica wyśle do boju hufce harcowników; już się sposobią – z grubej rury gotowi wypalić, tylko trzeba ją tym gównem-amunicją pogardy i krucjaty naładować. A z tym może być problem. Standardowe zaklęcia-wyklęcia mogą: a) nie wybuchnąć, bo zwietrzały, b) zrykoszetować, bo niecelnie rozprysną się po ścianach, c) nie zrobić na nikim wrażenia. Do arsenału pandemonii wypadałoby dołożyć nowe pociski – ale to problem, bo trzeba ich poszukać. Pani Karaś z panem Sterlingowem nie sprostali oczekiwaniom, bo mieli inne zamiary – nie do pojęcia dla watahy oczekujących na padlinę hien. Oni po prostu są uczciwymi biografami, wolnymi od idiosynkrazji i dwuznacznych zobowiązań „moralnych”. No i komu przyszłoby to do głowy w dzisiejszych spolaryzowanych czasach?

W zasadzie jednak uruchomienie ognia zaporowego i odpalenie kontrtorpedy w biografię Urbana – zarówno tę spisaną, autorstwa pani Karaś i pana Sterlingowa, jak i w tę realną, istniejącą jako wiązka faktów w obszarze dostępności – jest tylko kwestią czasu. Jaczejka fundamentalistów nie może sobie pozwolić na zbyt długie panoszenie się prawdy w przestrzeni publicznej. Pytanie tylko – czy starczy im talentu i determinacji – tym wszystkim wildsteinom, ziemkiewiczom i braciaszkom karnowskim? Na razie zajęci są obroną własnych pozycji przed spodziewaną ofensywą, ba – rewolucją październikową, ale potem, gdy już będą mieli wolne ręce i umysły po klęsce – to kto wie, czym się zajmą. Tymczasem wszakże już zyskali harcowników paru i to z nieoczekiwanej flanki. Nie powiem, że z lewej, bo tego nie wiem, ale na pewno z protiwpałożnej

Na przykład niejaki Wojciech Szot, freelancer, ale związany z „Gazetą Wyborczą”, ogłosił tamże (29 września 2023 roku) tekst pod tytułem „Jerzy Urban zasługuje na potępienie, nie na lajki”. Kategorycznie – nie ma co… (W wolnej chwili przeczytajcie. Koniecznie.) Szot, z racji wieku (rocznik 1986) nie zdążył nijakich represji ani opresji od Urbana zaznać, a jego ciałka wątłego nie ukrzywdzili fizycznie urbanowscy kaci. Ale swoje wie. Ciekawe – skąd? Musiał odbyć jakieś studia urbanologiczne dwojakiej proweniencji – u zwolenników i przeciwników rzecznika, felietonisty, publicysty, redaktora, wydawcy i tęgiego prześmiewcy oraz wrednego kapitalisty, konsumującego owoce swych decyzji i roboty na pokaz i na potęgę… Nachwaliwszy się zatem co niemiara pracy pani Karaś z panem Sterlingowem, rzuca Szot na koniec taki oto werdykt:

Bo Urban był jednym z tych ludzi, którzy odkryli, że kłamstwo staje się prawdą, gdy powiedziane jest z uprzywilejowanej pozycji i opakowane w atrakcje – żartobliwe bon moty, zdania szpikulce. (…) stał się ulubieńcem osób, które nie miały niemal żadnych skojarzeń pomiędzy dowcipnym dziadkiem z odstającymi uszami a Urbanem – jedną z twarzy stanu wojennego. Na brak tych skojarzeń złożyła się fatalna polska edukacja, wspierana przez wszystkie obozy rządzące – od postkomunistów po byłych solidarnościowców. Ale też właśnie polskie media, które nie potrafiły w porę dostrzec, że dawanie trybuny pokoleniu wnuków Urbana zachwyconych „papuśnym dziadkiem” zafałszuje już i tak niezwykle skomplikowany obraz przeszłości. Przeszłości, która w tej jednej sprawie powinna być dla nas oczywista – Urban zasługuje na potępienie, nie lajki.

No, no – panie Szot… Kategorycznie i ostro. Znaczy zakłada pan, że Urban winien być potępiony, bo jedną z twarzy stanu wojennego był? Ergo: stan wojenny na sposób oczywisty był złem, i tylko złem. Ja tak nie uważam (podobnie jak wciąż niemały procent Polaków), chociaż żyłem wtedy, byłem już dorosły i odpowiadałem za rodzinę – a łatwo nie było. Nikomu nie było. Mimo wszystko (ale to temat na osobne opowiadanie…) stałem po stronie Urbana – nie bez zastrzeżeń, ale stałem. I nie potępiam – za dużo widziałem na własne oczy, za dużo wiem o ludziach i ich czynach, za dużo wciąż pamiętam. Nie lajkowałem Urbana (cokolwiek to znaczy), albowiem z przyczyn różnych (nazwijmy je zdroworozsądkowymi i samozachowawczymi) nie uczestniczę w tzw. socjal mediach, nie ma mnie na żadnych platformach, forach i innych terytoriach elektronicznej komunikacji (poza tym blogiem). Ale to nie znaczy, że Urbana nie lubię. Przeciwnie: wciąż uważam, że był jednym z najlepszych polskich dziennikarzy drugiej połowy XX wieku i początku XXI. I temu przekonaniu zawsze chętnie wyraz dam.

Dlatego, drogi panie Szocie, pozwolę sobie nie zgodzić się z końcową klamrą pańskiego wywodu: „W sprawie Urbana wszyscy mogą sobie przekazać znak pokoju.” Nie, umówmy się – to byłby dyktat, pański dyktat pod hasłem „Urban zasługuje na potępienie”. Potępić chóralnie i potem spokój – ciszej nad tą urną? Nie ma zgody. Nie potępię Urbana – za żadne skarby. Ale zawsze możemy podyskutować, jeśli wola.

Urban był cynikiem? Był – ale to kwestia doświadczenia, a nie usposobienia czy edukacji filozoficznej. Był poputczikiem i koniunkturalistą? Nie – jeśli pływał, to zazwyczaj w poprzek nurtu. Był profesjonalistą? Tak – w najwyższym możliwym stopniu. Zawsze, cokolwiek robił. Gdy poproszono go o rzecznikowanie rządowi, robił to z maestrią, oddaniem i kreatywnością. Tak samo pisał i redagował. Czy kłamał? Zdarzało się. Lecz nigdy z niskich pobudek ani ze złej woli, z ochoty, by komuś dopierdolić bez powodu albo i z powodu. Najczęściej – bo wierzył tym, którzy go nabierali… Czy robił propagandę? Oczywiście – i to jak fachowo! (Ale co w tym złego?) Poza tym bywał brutalny, sarkastyczny, niemiły, niekontaktowy (gdy mu się nie chciało…). Lecz przede wszystkim był niezmiernie utalentowanym felietonistą i publicystą – przenikliwym, odpowiedzialnym i mądrym. Był – a czytanie jego starych tekstów to po dziś dzień dla mnie nieustanne źródło dobrej refleksji i dobrej zabawy, dobrych wspomnień. A te wszystkie jego rzekome i prawdziwe bezeceństwa? No cóż, tak to sobie wykreował, a szkód wielkich przy tym nie narobił. Bo żadnym demonem nie był. A o totalnym potępieniu mowy być nie może. Dlatego biografię Jerzego Urbana autorstwa pani Karaś i pana Sterlingowa czytajcie sine ira et studio – bez podejrzeń, bez uprzedzeń, a z uwagą. Jest prawdziwa…

Tomasz Sas
(3 10 2023)

P.S. Już kiedyś wspominałem o niedostatkach dokumentacji fotograficznej takich książek, jak biografie postaci z obszaru polskiego życia publicznego. Zdaje się, że niedostatek ten dotknął pracę pani Karaś i pana Sterlingowa (może niejeden raz, ale ten zauważyłem): na stronie 266 jest zdjęcie z posiedzenia kolegium redakcyjnego „Polityki” w roku 1981 (daty dziennej oczywiście nie ma; zbyt wiele wymagam). Dwie osoby są zidentyfikowane jako NN – jedna w zasadzie słusznie, bo siedzi w kącie za plecami Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego, nie ma jak rozpoznać – kto to; widać kawałeczek tułowia w zdobnym sweterku bodajże i tył głowy). Mógłby to zrobić tylko jakiś stały uczestnik tych posiedzeń. Kłopot polega tylko na tym, że chyba żadnego z nich nie ma już wśród żywych… Poza Marianem Turskim oczywiście. Drugi NN, prawie na pierwszym planie (bo kawałka głowy tego łysiejącego długowłosego w okularach nad samą dolną krawędzią zdjęcia nie liczę i nie mam pojęcia, kto to mógłby być), w lewym rogu, wystający bardzo wyeksponowanym profilem prawym, powinien być rozpoznany… Może się mylę, ale wiele podobieństw wskazuje, iż jest to Tadeusz Drewnowski – wówczas kierownik działu kultury w „Polityce”. Czy ktoś to sprawdzi? TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *