Dziennik inwazji

1 września 2023

Andriej Kurkow 


Dziennik inwazji
Przełożył Krzysztof Obłucki
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2023

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Nie wiem, co z sobą zrobić, więc piszę

Wojna to osobliwy czas dla literatury. Żadnej tam próby – porzućmy te górnolotne slogany, banalne frazesy… Literatura ani sama nie próbuje wojny, ani się próbie wojny nie poddaje. Więc nie o sprawdzian tu chodzi – ani o weryfikację cech charakteru, ani o odporność na ciosy czy po prostu o prawdomówność lub szczerość. Jeśli zatem nie czas próby – to co? W zasadzie – jeśli porównać układ zależności literatury od wojny do operacyjnego systemu w każdym komputerze – to wojna jest siłą wyższą, wektorem niezależnym – ale wymuszającym na literaturze czynność nazywaną w żargonie IT zmianą ustawień. Niektóre, bardziej zaawansowane systemy operacyjne mają już zawczasu wbudowane warianty programów „na czas wojny”; wystarczy je tylko uruchomić. Inne – uboższe i bardziej oszczędne – trzeba będzie przeprogramować lub zgoła napisać od nowa, by sprostać wymaganiom nowej wojennej rzeczywistości.

Ludzie uprawiający literaturę w większości swej jakoś zareagują na wojnę. Ale są takie „jednostki literackie”, które w ogóle nie odpowiedzą na potrzebę wprowadzenia trybu wojennego. Są bowiem przeświadczone (i utrwalone w tym przekonaniu), że żadna zmiana zewnętrzna, nawet tak radykalna jak wojna, nie ma (bo nie może mieć z natury rzeczy) wpływu na twórcze poczynania tudzież intelektualne fundamenta ich samych jako autonomicznych artystów słowa – są zaprogramowani, zaszpuntowani i zakręceni, skupieni na sobie i swoim wizerunku. Symetrycznie oddaleni od linii frontu i aren konfliktu. Ale ci nas nie interesują; wystarczy, że interesują się sami sobą.

Dotknięcie wojny różnorako wpływa na artystów słowa (pomijamy, jako się rzekło, tych, na których nijak nie wpływa…). Jedni zamiatają słowa do kąta, zatrzaskują klapy laptopów (czasem tylko zostawiają w kieszeni notesik i długopisik na wszelki wypadek), meldują się komendach uzupełnień lub od razu jadą na front w misjach ratunkowo-pomocniczych. Albo biorą broń… Druga grupa to aktywiści – przebranżawiają się z literata w funkcjonariusza propagandy albo biorą na siebie ciężar uprawiania publicystyki (często o poważnym wymiarze międzynarodowym) na rzecz swego zaatakowanego kraju. Ambasadorują, rzecznikują z potrzeby serca, nie na etacie stosownego ministerium – bo wiedzą, że w dziedzinie słowa mogą zdziałać najwięcej. Jeśli mają ugruntowaną pozycję i czytelników, ich wagę w życiu publicznym można obliczać porównawczo jako wojenny ekwiwalent jednego – dwóch batalionów na froncie…

I dobrze. Znakomita większość znanych mi przypadków ludzi słowa, przełączających swe intelektualne i emocjonalne „ustawienia” w awaryjny tryb wojenny, wyznaje przy tej okazji, że… stracili zainteresowanie swymi planami twórczymi sprzed wojny, a wręcz – że nie potrafią się sami nakłonić do kontynuowania przerwanych projektów. Słowem: ich twórczy napęd – ten instynkt, który kazał codziennie siadać do klawiatury i odstukać satysfakcjonującą porcję słów – stracił nie tylko sens i poczucie ważności, ale przestał być koniecznym warunkiem egzystencjalnym, jak oddychanie. Tryb wojenny unieważnił ich pisarski status także w ich własnym mniemaniu; poczuli, że los im przestawia zwrotnice, zarazem oferując satysfakcjonujący ekwiwalent. W postaci pisania o wojnie. To jednak ekwiwalent ciężko dostępny – trzeba się potrudzić, coś zrobić, zaryzykować, wystawić głowę z okopu, choćby symbolicznego. Stanąć w prawdzie, powiedzieć kilka mocnych słów, czasem nie w swoim języku. Trudno też oczekiwać na tradycyjne rezultaty – honoraria, nakłady, przekłady, nagrody, wawrzyny, akademickie palmy i honorowe doktoraty. Na wojnie per saldo się nie buduje, nie zyskuje – na wojnie się niszczy, traci, ginie… A czasem zostaje z pustymi rękoma, zmęczeniem i niewiarą w nowy początek, nowy porządek…

Andrij (on sam używa rosyjskiej wersji imienia – Andriej…) Kurkow jest wybitnym pisarzem ukraińskim. Może nie tak wielkim i rozpoznawalnym w świecie jak Oksana Zabużko czy Serhij Żadan, ale na pewno nie mniej doskonałym. A za jego czechowowską łagodność, połączoną z iście bułhakowowskim czarnym, groteskowym humorem – co objawił w trylogii z pingwinem Miszą – dałbym się pokroić… Lektury Kurkowa to czysta przyjemność, lecz ze sporym udziałem namysłu nad dylematami etycznymi i egzystencjalnymi. Bez epatowania patosem i emocjami, bez żalów i traum. To proza dyskretna i ascetyczna… Kiedyś napisałbym, że „męska”, ale dziś boję się posądzenia o wszelkie, zdeterminowane płciowo zło – w dobie cancel culture wszystko jest bowiem możliwe, a cios spaść może niespodziewanie z dowolnego kierunku. W każdym razie Kurkow jest twardzielem o zaskakująco lirycznych „odlotach”, zaś fakt, że pisze dużo (i nie bez sukcesu…) literatury uchodzącej za dziecięcą, oznacza, że naprawdę sporo potrafi.

„Zaprzyjaźniania się” z tekstami Kurkowa nie uważam za czas stracony – przeciwnie: w tej dobie to wytchnienie. Ale nagła konieczność obronnej wojny państwa i ludu Ukrainy przeciw imperialnym skłonnościom Moskwy postawiła tamten czas poza zasięgiem historii – nie mojej, ale Kurkowa. Ja sobie mogę bezpiecznie i wygodnie wracać do dawnej napisanych i wydanych tekstów. Ale on już nie… Kurkow sam uznał, że w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie kontynuował swych projektów literackich, swych pomysłów twórczych. Wojna to absorbujący, „łakomy” składnik rzeczywistości – trzeba mu oddać wszystko. A i potem, gdy już nastanie pokój – nie wiadomo, czy w dawne łożyska da się wrócić. Kurkow pewnie by chciał – i ja jako czytelnik też bym chciał. Ale czy czas pozwoli? Moim zdaniem – nie…

Nowe „życie literackie” Andrija to „Dziennik inwazji” (podobny w formie, stylu i założeniach merytorycznych do „majdaniarskiego”, epickiego „Dziennika ukraińskiego”) – jedyny sposób ekspresji, który autor wydobył spod sieci wojennych ograniczeń. Które to ograniczenia sam przecież na siebie nałożył. Na „Dziennik…” składają się: dziennik w sensie ścisłym oraz teksty publicystyczne Kurkowa z radia BBC i prasy anglosaskiej, skandynawskiej, włoskiej – między innymi. Kurkow jest pierwszorzędnym źródłem dla wielu światowych mediów ze względu na swój poliglotyzm; biegle posługuje się trzema językami tzw. kongresowymi – angielskim, francuskim i niemieckim, osiągnął też pewną taką eksperiencję w językach z globalnego punktu widzenia egzotycznych: polskim, japońskim i gruzińskim. Jest oblegany przez dziennikarzy – ze szkodą dla własnej aktywności. Ale choć uciążliwa to służba – stale odpowiadać na nie całkiem mądre tudzież kompletnie głupie lub tendencyjne pytania – Kurkow traktuje to jako obywatelską, pisarską powinność. Ostatecznie propagandzie Rosji, która ma do dyspozycji środki finansowe, narzędzia propagandowe i ludzi (pożytecznych idiotów, ideowych fellow travelersów i wysoko opłacanych, cynicznych kłamców), coś sensownego przeciwstawić trzeba. Stąd aktywność informacyjna i publicystyczna Kurkowa – jednoosobowej agencji (zresztą jednej z wielu) wtłaczającej do światowego obiegu ukraiński punkt widzenia…

„Dziennik inwazji” z powodu tejże aktywności jest książką niezwykłą. Dziś, gdy czytamy ten tekst, wojna wiąż trwa i niewiele wskazuje na to – poza rosnącą determinacją Ukraińców i per saldo korzystną zmianą stosunku Europy do sprawy ukraińskiej – że się szybko zakończy. Na szczęście przybywa broni i pieniędzy, ale rośnie zmęczenie. Na szczęście przybywa też trochę satysfakcji z dobrze wykonywanej roboty. W tych okolicznościach słowo nabiera coraz większej wagi. Z drobnych obserwacji, gromadzonych faktów, ulotnych plotek nawet, z rozmów i relacji, notatek, dokumentalnych raportów wytwarza się w miarę homogeniczną materię przekazu. Powstaje obraz, który nie jest już roboczym, na bieżąco fastrygowanym prowizorycznym patchworkiem. Jest w miarę jednolitym literackim dziełem, z własną mocą, zaczerpniętą ze skarbca ukraińskiej kultury opowiadania o sprawach ważnych i mniej ważnych, kultury osadzonej w doświadczeniu zbiorowym, tradycji i wartościach – nie zaś kupionym za grosze na wyprzedaży idei. Autonomia opowiadania – to wkład Kurkowa w wojenne oblicze literatury. Pisze on zresztą nadal; już jestem ciekaw, co z tego wyewoluuje. Gdyby nie zdrowie i wiek, czekałbym na schodach Rastrellego pod najpiękniejszym na świecie kijowskim soborem światoho Andrija – a tak to tylko Sława Ukraini!

Tomasz Sas
(1 09 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *