Ardeny 1944

5 września 2023

Antony Beevor 


Ardeny 1944
Przełożył Andrzej Goździkowski
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2023

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Ostatni zryw, ostatnia szansa, ostatnie lanie…

Historycy zajmujący się II wojną światową – niezależnie od kraju pochodzenia, opcji ideologicznej, przynależności do konkretnych, czasem przeciwstawnych zupełnie „szkół historycznych”, afiliacji do osobnych tendencji interpretacji źródeł i w końcu do różnych obozów politycznych (tak bywa; obiektywizm naukowy historyków zajmujących się przełomowymi dla dziejów cywilizacji zdarzeniami, często bywa ofiarnie składany na ołtarzach „prawdy czasu”) – w zasadzie zgodnie uważają, że zimowa (grudzień 1944 – styczeń 1945) ofensywa Wehrmachtu w Ardenach raczej nie była dobrym pomysłem, zgodnym z regułami sztuki wojennej i nagromadzonymi dotąd doświadczeniami operacyjnymi oraz planistycznymi, a jej zamysł strategiczny nie odznaczał się finezją ani przenikliwością (rzucimy ze dwie armie pancerne przez górki szpicą w kierunku na Antwerpię – dopóki starczy paliwa, a potem się zobaczy: może nawet uda się wypchnąć Brytyjczyków z wojny…). Więcej w tym pomyśle było straceńczej desperacji przypartego do muru (do granicy Niemiec znaczy…) przegrywającego hazardzisty, nie liczącego się z siłami przeciwnika ani informacjami wywiadu – niż chłodnego namysłu militarnych profesjonalistów, planujących efektywnie odwrócić los kampanii przy użyciu pozostających do dyspozycji sił i środków. I to się musiało tak skończyć, aczkolwiek część historyków pozwala sobie na mniemanie-gdybanie, że prawie się udało… Prawie jednak w tym przypadku robi ogromną różnicę – zresztą różnicę krwawą i bolesną po obu stronach bitwy…

Historycy są w komfortowej sytuacji – wiedzą bowiem, co się stało POTEM. To wielki przywilej – pod warunkiem, że nie jest nadużywany. Ale pokusa bywa silna; są liczne przykłady ulegania takowej, zajmowania pozycji wszechwiedzącego – ale to już publicystyka historyczna albo zgoła fantazjotwórstwo. Beevor jest nie tylko zawodowym historykiem, jest żołnierzem, oficerem rezerwy – więc wie, że powinność analityka sięgać może jedynie korelacji między dostępnymi informacjami a podejmowanym decyzjami. Innymi słowy: brać na warsztat tylko to, czym mógł dysponować sztab każdej z walczących stron. Żadnych fałszywych ekstrapolacji, wzmocnionych wiedzą, która analizowanym dowódcom była niedostępna. Owszem, można ich było rozliczać ze skuteczności planowania, umiejętności kalkulacji, a nawet wyobraźni – ale przecież nie z tego, o czym nie mogli mieć pojęcia ex ante… Tylko z tego, co mogli i powinni przewidzieć.

Funkcjonuje w militarnej historiografii ugruntowane mniemanie, że historycy wojen tak dalece są dobrzy, jak głęboki mają dostęp do materiałów źródłowych pierwszorzędnej rangi, czyli dokumentów, wytworzonych w sztabach przed, w czasie i po zakończeniu działań (w tym ostatnim przypadku – jeśli sztaby i inne zespoły dowodzenia wciąż jeszcze istniały i mogły cokolwiek sprawozdać…). Teoretycznie zatem „dziełami” o najwyższej wiarygodności winny być oficjalne i półoficjalne kroniki działań frontów, armii, flot, korpusów, dywizji, pułków i batalionów czy dywizjonów (na niższych szczeblach oficjalne relacje powstawały rzadko – bo i nie wytwarzano tam zbyt wielu dokumentów, mających znaczenie sztabowe, poza rejestrami poległych, rannych i zaginionych). Tymczasem zawodowi badacze dziejów ograniczone zaufanie pokładają w oficjalnych relacjach, zbudowanych na podstawie nieograniczonego dostępu do dokumentów sztabowych – rozkazów, map, spisów i raportów. Osobliwie kiepską wiarygodnością „cieszą się” relacje z działań jednostek lotniczych – zwłaszcza z sukcesów w walkach powietrznych.

Na szczęście w tej materii historycy dysponują potężnym (jeśli jego użycie jest możliwe) narzędziem „rewidowania” dziejów działań wojennych. To po prostu analiza materiałów sprawozdawczych, dotyczących tego samego wydarzenia, ale wytworzonych przez stronę przeciwną… Niemal zawsze takie relacje z obu stron frontu pięknie się „uśredniają”, weryfikują, uzupełniają, czasem tłumaczą. Zawodowym historykom, autorom seryjnych monografii wojennych i monumentalnych (nie od rzeczy będzie dodać, że monumentalnie nudnych) dzieł uogólniających, taka głębia penetracji na ogół wystarcza. „Źródełka” dostają na biurka: sprawdzone, posegregowane, „wycenione” i spreparowane. Po archiwach nie trzeba się zanadto tłuc, nie trzeba łykać kurzu i borykać się z alergiami. Rycerskie ostrogi – znaczy się doktorat, habilitacja i profesura same przyjdą… Gorzej, gdy trafi się historyk ambitny – pisarz z zawodu, dziennikarz, korespondent wojenny, były żołnierz czy ktoś w podobnym rodzaju. Z punktu widzenia funkcjonariuszy katedr akademickich – amator. Po pierwsze: ten gość chce pisać tak, żeby czytała go z przyjemnością i zainteresowaniem szeroka publiczność. No nie – panowie, to niedopuszczalne! Historia ma być prawdziwa – nie interesująca. Zresztą cóż to znaczy? Czy nasze hipotezy, tezy i interpretacje, miast przynosić kolejne stopnie i laury uniwersyteckie, miałyby służyć niskim pobudkom gawiedzi, w tym tak trywialnym jak ciekawość, potrzeba poszerzania wiedzy, dowiadywania się czegoś nowego, budowania świadomości czy jakiejś dumy narodowej? No cóż, prawdę mówiąc mogłyby i powinny. Tylko trzeba by to wszystko inaczej napisać…

Już w latach wczesnych pięćdziesiątych ubiegłego wieku – więc niespełna dziesięć lat po zakończeniu wojny – amerykański pisarz, dziennikarz i popularyzator dziejów współczesnych Cornelius Ryan wynalazł i praktycznie skodyfikował nową formułę pisania wojennych historii. Zamiast jej opisu i szczegółowego definiowania wystarczy przypomnieć dwa, może trzy tytuły: „Najdłuższy dzień”, „O jeden most za daleko” i „Ostatnia bitwa” (Berlin ’45). To podstawowe dla analizy fenomenu wojennego reportażu historycznego (którego Ryan był mistrzem niedościgłym i pionierem) teksty „założycielskie”. Antony Beevor jest czołowym (obok może Gilesa Miltona i Jonathana Dimbleby’ego) specjalistą udostępniania wiedzy o zdarzeniach i faktach historycznym na sposób narracyjny, wypracowany przed laty przez Ryana.

Chodzi w nim o to, by historię opowiedzieć, lawirując umiejętnie między wielkimi panoramami, sztabowymi „generalkami” i komentarzami z pamiętników wodzów – a wygrzebanym naprędce w zmarzniętej ziemi nieregulaminowym, prowizorycznym kawałkiem „okopu dla pojedynczego strzelca w pozycji leżąc”. Między salonami „kwater głównych” a lichymi namiocikami szpitala polowego na skrzyżowaniu frontowych dróg. Tak pomyślana formuła narracji wymagała specjalnych narzędzi uwiarygadniających – przede wszystkim nazwisk setek żołnierzy i cytatów z ich relacji. O ile Ryan i jego wcześni następcy mieli do dyspozycji tysiące żyjących weteranów walk i mogli z nimi po prostu przeprowadzać wywiady, o tyle dziś – z oczywistych powodów biologicznych – trzeba polegać na spisywanych relacjach, pamiętnikach, listach i czasem drukowanych wspomnieniach kombatantów. Amerykanie na szczęście mają liczne i bogate archiwa, przygotowane na każdą ewentualność i zagadkę badawczą; mają nawet materiały archiwalne niemieckie (na ogół skonfiskowane tuż po wojnie na potrzeby planowanych serii procesów zbrodniarzy wojennych, z czego niewiele wyszło z przyczyny tzw. zimnej wojny i konieczności wsparcia Niemiec jako istotnego składnika frontu antykomunistycznego – za cenę sui generis amnestii-amnezji). Beevor mistrzowsko posługuje się, wręcz żongluje archiwaliami z maestrią iluzjonisty…

Czytelnicy śledzący twórczość Beevora wiedzą, co autor potrafi, bo czytali już jego fenomenalny „Stalingrad”, oraz nowe spojrzenia na kluczowe bitwy: „Arnhem” i „D-day” – oraz „Berlin1945. Upadek” – a także fundamentalną „Walkę o Hiszpanię 1936 – 1939”. „Ardeny” jakością nie odbiegają od kanonu twórczości Beevora – jest w nich wszystko, co najlepsze. Przede wszystkim zaś – jest duch opowieści, narysowana wyrazistą kreską i czytelna linia narracyjna, wygładzająca taktyczne i operacyjne zawiłości bitwy, toczonej przez milion mniej więcej żołnierzy (po obu stronach w sumie) na froncie szerokości circa 200 kilometrów (na południe od Akwizgranu do mniej więcej Luksemburga…) i osiągniętej głębokości manewru mniej więcej 250-300 kilometrów. Czyli na obszarze, którzy Anglosasi (podobno sam Churchill) nazwali „Bulge” (wybrzuszeniem) – stąd nazwa „Battle of Bulge” na określenie ofensywy ardeńskiej i likwidacji jej skutków…

Beevor należy do wcale licznych (i chyba mających rację…) zwolenników tezy, iż pomysł ardeńskiego kontrataku generalnie powstał w głowie Hitlera. Wódz Rzeszy, poobijany fizycznie i psychicznie po zamachu Stauffenberga 20 lipca 1944 roku w mazurskiej kwaterze, doszedł do siebie i dał znać otoczeniu, że dawna werwa powróciła… 16 września z udziałem generała Jodla (który, powiadomiony wcześniej, przygotował zręby operacyjne) poinformował swój sztab o zamiarze poprowadzenia uderzenia przez Ardeny ze zwrotem w kierunku Antwerpii, które miałoby: a) odciąć aliantów od kluczowego dla ich zaopatrywania wielkiego portu, b) przeciąć ugrupowanie wojsk zachodniego frontu Sprzymierzonych i co najmniej wyeliminować z wojny Brytyjczyków, co mogłoby doprowadzić do osłabienia woli walki Amerykanów i czegoś w rodzaju zawieszenia broni… Wizja mało realistyczna – by nie rzec, że baśniowa. Ale wówczas w III Rzeszy nie było już nikogo, komu Hitler by ufał i kto jednocześnie potrafiłby przy pomocy racjonalnych argumentów rozgonić wizjonerskie mrzonki Wodza.

Gdy sztabowcy jęli przerabiać ideę Führera na wytyczne planistyczne i operacyjne, zauważyli, że w samym pomyśle tkwiłby cień powodzenia, gdyby dla przydzielonej do ofensywy liczby czołgów udało się zapewnić zapas paliwa na jakieś 500 (lepiej na 600-700) kilometrów; potem więcej może udałoby się zdobyć na nieprzyjacielu… Swoją drogą – koncepcja karkołomna. Ale i tak naiwna, wręcz niemożliwa. Dla dwóch armii pancernych realne zapasy wystarczyły na 150, góra 200 kilometrów natarcia. Reszta zaangażowanych wojsk, bez pancernych priorytetów, miała jeszcze gorzej. Podobnie było z zapasami amunicji, żywności, środków sanitarnych i lekarstw. Wizja szturmujących zagonów pancernych znów pokonana przez prozaiczne realia – zanim cokolwiek się zaczęło. Ale czymże jest brak paliwa wobec woli Wodza?

Operacja „Wacht am Rhein” (takiej nazwy używano w sztabach, by zasugerować, że chodzi o obronę terytorium Rzeszy, a nie zwrot zaczepny; potem nazwę zmieniono na „Herbstnebel” – jesienna mgła…) była imponująca tylko w dokumentach koncepcyjnych i na mapach – w terenie nie miała szans od samego początku. No, powiedzmy, że szanse były lekko powyżej zera, ale tylko przy nagromadzeniu samych sprzyjających okoliczności. Pamiętać też warto o znaczącej dysproporcji sił. To fakt, że na linii starcia, ze względów taktycznych, naprzeciw jednej dywizji na ogół stawała jedna dywizja (więcej się nie mieściło), ale za plecami niemieckiej nie było nic – najwyżej jakieś pododdziały Volkssturmu (pospolitego ruszenia) z panzerfaustami. Natomiast za dywizją US Army kolejna już jechała na front, a dwie następne czekały na podwózkę na głębszych tyłach w ośrodkach koncentracji, zasmradzając okolicę i „wyzwalając” miliony pełnych butelek w lokalnych winnicach.

Gdy zatem 16 grudnia 1944 roku przed świtem mglistym, mroźnym i śnieżnym ofensywa się zaczęła (od przygotowania artyleryjskiego), jej los był co do zasady przesądzony. Taktyczne sukcesy nie skumulowały się w powodzenie operacyjne. Nacierające wojska nie osiągnęły nawet połowy swych zamiarów. Żadna jednostka nie dotarła do Mozy (skąd mieli skręcać na północ, na Antwerpię), setki superczołgów PzKpfw Panther i Tiger (ostatni taki kontyngent połączonego wysiłku firm Porsche, MAN, Daimler-Benz…) z pustymi bakami zostały w polu, zniszczone przez załogi – więcej, niż ich padło pod lufami shermanów… Ostatnia wielka i uporządkowana mobilizacja sił Luftwaffe na użytek tej operacji, po początkowym sukcesie została w ciągu kilkunastu godzin zmieciona z nieba nad Ardenami. Po trzech tygodniach stycznia 1945 roku nie było śladu po „Jesiennej Mgle”.

O szczegółach poczytacie u Beevora – to naprawdę fascynująca lektura, aczkolwiek wymagająca skoncentrowanej uwagi i niepodzielnego oddania się procesowi czytania. Co będzie – zapewniam – wynagrodzone, albowiem księga to mądra, choć ciężka (tylko w sensie ścisłym – na wagę…). Zresztą Beevora w ogóle warto rekomendować, choć czasem nieznośny z niego konserwatysta i upierdliwy indywidualista-symetrysta…

Tomasz Sas
(5 09 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *