Zmierzch demokracji. Zwodniczy powab autorytaryzmu

27 lutego 2021
Anne Applebaum 


Zmierzch demokracji. Zwodniczy powab autorytaryzmu
Przełożył Piotr Tarczyński
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Mądremu biada…

31 grudnia 1999 roku pani Anne Applebaum wespół z mężem – panem Radosławem Sikorskim – wydali bal sylwestrowy w swej posiadłości w Chobielinie (hen, na Pomorzu gdzieś…). Gości przybyło ze stu, może więcej – z całego świata: od Moskwy do Nowego Jorku, a ich wspólną cechą młodość była (no tak, dobre dwie dekady temu…) i poglądy liberalno-konserwatywne tudzież antykomunistyczne. Generalnie: prawicowe… Wszyscy bawili się dobrze i rozumieli też niezgorzej; byli przecież wspólnotą – ideową, emocjonalną, intelektualną, wreszcie polityczną. Po latach pani Applebaum z omaszczonym nostalgią żalem konstatuje, iż drogi balowiczów kompletnie się rozeszły. Połowa z nich drugiej połowy nie cierpi, nienawidzi może nawet. I wzajemnie. Większość jest gotowa żarliwie zaprzeczyć, że w ogóle na tym balu byli. Nie rozmawiają ze sobą, a jeśli – to w tonie kłótni śmiertelnej. Na ogół, gdy kogoś znajomego zobaczą, przechodzą na drugą stronę ulicy… Dlaczego tak się porobiło? – pyta Applebaum.

[Mam swoją ściśle osobistą hipotezę w tej kwestii, choć nie jest ona ani ideologiczna, ani polityczna. Raczej… kulinarna. Applebaum wspomina: „(…) nagotowałyśmy z teściową kilka garów gulaszu i pieczonych buraczków.” No i tu cię mamy… Gulasz jak to gulasz – potrawa umiędzynarodowiona, neutralna; trudno spieprzyć (choć znam i takich mistrzów, dobrze znam!). Ale te buraczki pieczone? Trudno mi sobie wyobrazić coś obrzydliwszego, więc rozumiem abominację ludzi, zmuszonych przez okoliczności towarzyskie do konsumpcji czegoś takiego. Z czasem ta abominacja mogła się przenieść i na towarzyszy niedoli…

Ja przepraszam, pani Anno, za ten żart – prostacki i może nazbyt okrutny – zwłaszcza wobec autorki całkiem zgrabnej książki kucharskiej. Ale nie mogłem się powstrzymać; pieczone buraczki bowiem są biegunowo odległe od mych potraw faworytnych. A jadałem na sylwestrowych ucztach dania nie mniej osobliwe – na przykład zaadaptowane na chybcika do polskich warunków portugalskie sardynki ze szpinakiem; to dopiero była jazda!]

No więc dlaczego? Najprostsza odpowiedź: bo świat nie stoi w miejscu i nic nie jest dane raz na zawsze, nic samo z siebie nie trwa wiecznie. A konkretnie – to liberalno-konserwatywna oferta urządzenia świata okazała nie dość atrakcyjna, by utrzymać przy sobie wszystkich swych ówczesnych zwolenników. Idąc dalej – to demokracja zawiodła…

Naprawdę?

Mniejsza na razie o to, czy zawiodła, czy nie zawiodła – ale czymże ona w istocie jest? Najprościej powiedzieć, że ustrojem, czyli organizacją – konstrukcją życia publicznego. Oto dobrowolne zgromadzenie wolnych i równych sobie obywateli postanawia jednomyślnie (w tym sensie wymóg pierwotnej jednomyślności ma charakter założycielski, konstytutywny) wstąpić w związek, który odtąd będzie swoje interesy, dążenia, pragnienia, cele formułował i wyrażał w trybie ustalania większości – wyłanianej, określanej i liczonej w drodze oddawania głosów „za” lub „przeciw”. Istota zaś owego związku polegać będzie na tym, że mniejszość za każdym razem uzna rezultat za swój i ważny, tudzież mu się podporządkuje, większość zaś powściągliwie i roztropnie nie będzie swej przewagi nadużywać (innymi słowy: głos większości nie stanie się narzędziem ucisku). Demokracja to prosta reguła życia zbiorowego: wszyscyśmy równi i wolni oraz dobrowolnie związani, a gdy zdanie większości staje się prawem – staje się prawem każdego z nas i dla każdego z nas.

Przez wieki – ba, tysiąclecia praktycznego stosowania demokratyczna reguła organizacji życia publicznego obrosła rozmaitymi uściśleniami, regułkami doprecyzowującymi, interpretacjami, przemyśleniami, komentarzami, objaśnieniami (niektórymi z mocą ustawy…). W szczególności wielorakich definicji doczekały się pojęcia wolności i równości. Zdaniem piszącego te słowa wolność to niczym nieskrępowana możność stanowienia o sobie samym. A równość znaczy, że stoimy obok siebie równi jeden przy drugim, a nikt nad nikim nie stoi; ważymy tyle samo (nie w sensie kilogramów, tylko siły swego głosu) i jesteśmy tak samo ważni (w sensie nikt nad nikim nie góruje znaczeniem w obliczu tych głosów sumowania…).

I tak to sobie obrastało, pęczniało, wzbogacało, komplikowało, aż musiało dojść do poważnego przełomu organizacyjnego. Demos (znaczy ten lud praktykujący demokrację, czyli swoją samowładzę) tak spęczniał, że już nie potrafił się porozumieć w jednym, równym i jednoczesnym akcie wyrażenia woli. No, po prostu za dużo się nas zrobiło… O ile na agorze obywatele polis jeszcze z bidą się słyszeli i widzieli, o tyle lud rzymski – już nie. Więc wpadli na koncept, by tereny swoje podzielić umownie na mniejsze (ale równe) kawałki, a lud każdego kawałka wybrał swojego delegata, dał mu swe pełnomocnictwo (czasem wzbogacone o szczegółowe instrukcje – czasem nie…); i tak zasada rządzenia (czyli stanowienia praw i wydawania wyroków oraz administrowania dobrem wspólnym, w tym także strzeżeniem egzekucji praw i bezpieczeństwa) przez wszystkich wobec siebie zachowała swą istotę – a w każdym razie jej rdzeń pozostał niezmienny…

I trwa po dziś dzień. Ale czy się zmierzcha?

Demokracja jako ustrój, mechanizm organizacji życia publicznego, obrosła przez wieki nie tylko dosłownie setkami uszczegółowień, interpretacji, wyroków sądowych z mocą precedensów i bez tej mocy, komentarzy – tyleż krytycznych co i aprobatywnych bądź nawet gloryfikujących, naukowych teorii i szczegółowych rozpracowań. Rozszerzających i postulatywnych (w trybie de lege ferenda…) – a bywało, że i powątpiewających. W miarę upływu lat demokracja – w sumie dość atrakcyjna, chociaż skomplikowana w obsłudze, wymagająca specjalnych kwalifikacji i na ogół niewydolna obietnica urządzenia świata – obrosła jeszcze czymś: swoistą aurą, klimatem, mitologiczną bańką, metafizycznym zbiorem reguł egzystencjalnych, „skarmelizowanym” do postaci ideologii, obiektu transcendentalnej wiary i adoracji. Stała się ideą, wyznaniem zgoła. Tu i ówdzie stała się tak silnym przekonaniem, jak w kręgach religijnych wiara w paruzję.

Jak teraz sprawić, by udało się w miarę możliwości bezspornie pojąć rdzenny sens tej zbitki pojęć demosu i kratosu? Demos to jasne – lud, obywatele. A kratos? To oznacza potęgę, ale i przemoc. Kracja to sprawowanie władzy. Jeśli zatem, używając brzytwy Ockhama, ogolimy urodziwą i atrakcyjną formułę demokracji ze zbędnych, nadmiarowych fantazmatów i słów, to po tej bolesnej redukcji otrzymamy formułę prostą: demokracja to tylko jeden z możliwych sposobów sprawowania władzy. Wcale nie jest najlepszy – przeciwnie: powolny, inercyjny zgoła, do tego bywa kosztowny i niewydajny. Rozlazły jakiś, nudny i niewyraźny… Gdzie tam demokracji do zuchowatej, brutalnej, gwałtownej bezpośredniości autorytarnej dyktatury, do opresyjnej, ale powściągliwej stanowczości monarchii absolutnej, gdzie do rozpiździaju anarchistycznego falansteru. No, ale coś w niej musi być, skoro upierają się (czasem aż do krwi ostatniej…) przy niej miliony.

Co to takiego? Nie jestem pewien, ale mniemam, że chodzi o zaspokojenie naturalnej potrzeby równości; demokracja odpowiada każdemu, kto nie chce, by ktokolwiek się ponad niego wywyższał (no i nie chce sam się wywyższać nad kogokolwiek). Równy głos, wolność i bezpieczeństwo. No i jeszcze żeby było co odłożyć i do garnka włożyć. By było miło, spokojnie i sprawiedliwie. Tak, jakbyśmy wszyscy zapomnieli, że formułą wyjściową demokratycznego ładu jest jednak rywalizacja. Pomysły, hasła, programy, wizje, ludzie – to wszystko walczy, konkuruje o naszą uwagę, o nasz głos (w ramach prawa naturalnie). Kto to zdobędzie, dostanie mandat do rządzenia, kto nie – poczeka cierpliwie do następnej okazji. A demos? Demos w tak zwanym międzyczasie – gdy wyborczy festiwal zelżeje, gdy demagogia cichnie, gdy mniej wiary, nadziei i wyrachowanych oczekiwań pokładamy w sondażach – rozchodzi się z miejsca zdarzenia i zajmuje się swoimi sprawami. I wiedzcie, że na co dzień nikt specjalnie nie przejmuje się demokracją, nie myśli o niej stale i dziękczynnie. Przynajmniej tu, w naszym kraju (i paru innych też).

Anne Applebaum zauważa, że to powszechnie niepraktykowanie demokracji myślą, mową i uczynkiem w trybie ciągłym przez zwarte społeczeństwo obywatelskie sprzyja tym łacniejszemu wciskaniu się w mentalne i emocjonalne szczeliny rozmaitych autorytarnych populistów, demagogów rozsnuwających fabułę o narodzie, któremu się należy godne miejsce w Europie (a za lata krzywd sprawiedliwa zapłata), ale nie dostaje „należnego”, bo „system komunistyczny” nadal rządzi, prawdziwa wiara nieustannie jest atakowana, a liberalna gospodarka pod dyktando międzynarodowej mafii ateistyczno-żydowsko-masońsko-gejowskiej nic innego nie robi, tylko knuje, zwalcza, likwiduje, unicestwia…

Kaczyzm – jak trafnie i przenikliwie zauważa Applebaum – dokonał dobrego rozpoznania nastrojów i skutecznie wykorzystał tę periodyczną demobilizację demosu, połączoną z programową abdykacją i znużeniem demoliberałów. Jeśli jesteś nieustannie ostrzeliwany godnościową amunicją z narodowej armaty, to w końcu uwierzysz, że jakaś wraża potencja nastaje na ciebie, twą rodzinę i dobytek. Podobne manewry w świecie podjął orbanizm, erdoganizm, putinizm, łukaszenkizm, trumpizm, brexityzm… I parę innych „izmów” (ale bez takich sukcesów).

Wielu swoich przyjaciół Applebaum odnalazła w tamtych szeregach, po ciemnej stronie mocy – jako pomagierów, teoretyków, opowiadaczy, interpretatorów, konferansjerów, harcowników. I się gorzko zdziwiła – czemuż, ach czemuż? Odpowiedź nie jest łatwa – nie jest też pochlebna dla liberalno-konserwatywnego kręgu „krewnych i znajomych królika”. Jedni trafili tam z głupoty. Tak, tak – po prostu dzięki rozwojowi mediów społecznościowych i tzw. sieci w ogóle Matka Natura przestała z surowością i precyzją eliminować głupców; ich populacja, słabiej niepokojona przez siły przyrody, rozrasta się aż do stopnia niesłychanego. Po drugie – wydaje się, że liberalna demokracja już w znacznym stopniu zaspokoiła potrzeby, wymagania i zachcianki swoich „klerków” – elit, intelektualistów, celebrytów. Część z nich zdradza, szukając innych podniet i powabów, by strumień korzyści utrzymać bądź (daj Boże!) powiększyć. Autorytaryzm w tej kwestii wydaje się lepszy, a w każdym razie bezpieczniejszy niż na przykład rewolucja ludowa. Obiecuje też więcej korzyści.

Dla zatroskanej pani Applebaum (naprawdę szacunek i ukłon głęboki za tę analizę!) mam dwie wiadomości – dobrą i złą… Najpierw dobra. Zmierzch demokracji – tak sugestywnie przez nią opisany i przybliżony – to jeszcze nie zachód; to raczej subpolarna biała noc, po której wprędce znowu przyjdzie świt. Nie wydaje się, by demokracja mogła ulec autorytaryzmom i populizmom wszelkiej maści. Nie tym razem. Zresztą wygląda na to, że sygnały otrzeźwienia zyskują na znaczeniu. Wartość wolności i równości, mimo pewnych wahnięć, wydaje się wciąż istotna – tak w obrocie publicznym, jak i w prywatnym katalogu cnót każdego z nas… Więc będziemy ją kultywować, a demokrację praktykować… Ale wiadomość zła jest taka, że demokracja jednak przegrać może. Z kretesem. I to w nieodległej, choć jeszcze nie dającej się przewidzieć dokładnie przyszłości. Wystarczy jednak kolaps cywilizacyjny, wywołany przez nadciągającą katastrofę klimatyczną. Znane nam dziś urządzenia społeczne mogą zostać zmiecione przez niekontrolowany strumień migracji, wojnę o wodę, wojnę o źródła energii. Zdziwiłbym się bardzo, gdyby demokratyczny porządek utrzymał się w obliczu awarii świata i utrzymał w ryzach takie zagrożenia. Istnieje jednak przypuszczenie graniczące z pewnością, że tego nie dożyję… Z takim Trumpem czy Kaczyńskim można sobie poradzić – wystarczy wygrać wybory. Ale gdy średnia temperatura globalna wzrośnie o półtora stopnia? Temu demokracja jako sposób sprawowania władzy może nie sprostać.

Ale poza tym zastrzeżeniem polityczne diagnozy i wnikliwe obserwacje pani Applebaum są bez zarzutu. Zaiste, mamy do czynienia z poważnym nadwątleniem nie tylko siły, ale i atrakcyjności demokracji. Lektura tej książki niewątpliwie ułatwi nam i przyspieszy proces zrozumienia, ogarnięcia biegu spraw publicznych. Z korzyścią dla tych spraw…

Tomasz Sas
(27 02 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *