Droga pani Bird

30 listopada 2020

AJ Pearce 


Droga pani Bird
Przełożyła Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Rewolucja panny Emmeline pod bombami

No, no – bez przesady z tą rewolucją! Nie ma tu mowy o żadnej ruchawce społeczno-politycznej w celu zdobycia władzy, do tego ruchawce silnie bombardowanej przez wraże eskadry starego reżimu. Słówka „rewolucja” pozwoliliśmy sobie użyć w kontekście znacznie łagodniejszym niż gwałtowna zmiana stosunków społecznych i politycznych, z użyciem metod zbrojnych i radykalnych, w środkach niezbyt przebierających. Idzie mianowicie o rewolucję obyczajową… W zasadzie bezkrwawą, tyle że wywracającą na nice poglądy i zasady moralne – co też prowadziło do ofiar, jeno w warstwie raczej symbolicznej (bez potrzeby organizowania pogrzebów).

Od chwalebnego końca epoki wiktoriańskiej Wielka Brytania doznała kilku poważnych wstrząsów natury obyczajowej. Już wojna światowa (zwana później pierwszą – nie bez powodu…) wymusiła zmiany w traktowaniu kobiet, które u zaprzeszłych liderek wiktoriańskiej opinii publicznej wywoływały spazmy, histerie i gwałtowne reakcje organizmu. Daleko było do równego traktowania obu płci (traktowania się nawzajem – powiedzmy otwarcie, bo przecież nie chodziło o równe traktowanie przez kogoś trzeciego, arbitra jakowegoś…), ale doszło do poważnych wyłomów w wiktoriańskich fortyfikacjach. Potem przyszła walka o prawa wyborcze kobiet (zrównane z męskimi dopiero w 1928 roku) i przede wszystkim rewolucyjna w gruncie rzeczy zmiana umeblowania sceny politycznej… Dwubiegunowy układ torysów z wigami został zastąpiony przez duet: torysi – Labour Party (reprezentacja klasy robotniczej, co w konserwatywnej Anglii było szokiem o ogromnym zasięgu społecznym…), zaś liberałowie zepchnięci zostali do roli nieistotnego (no, nie zawsze…) appendixu. W dziedzinie obyczaju sprawiło to, że kobiety zyskały na pewności siebie, miarkowanej wszakże przez wciąż silną zależność ekonomiczną. Reszty dokonało amerykańskie kino, amerykańska muzyka taneczna i rosnąca popularność handlowa francuskiego białego wina (w tym także otrzymywanego z winorośli metodą szampańską) oraz wyrobów gumowych Reckitt&Colman…

Gdy w 1939 roku sir Neville Chamberlainowi nie powiodło się wyłganie Zjednoczonego Królestwa i w ogóle całego imperium z wojny (zwanej teraz drugą światową…), rewolucja obyczajowa w zasadzie już się dokonała. Ale zostało jeszcze trochę do zrobienia dla panny Emmeline Lake, dwudziestotrzyletniej kancelistki w londyńskiej firmie prawniczej oraz ochotniczo dyżurnej w centrali alarmowej straży pożarnej. Panna Emmeline w grudniu 1940 roku – już po Dunkierce i bitwie powietrznej o Anglię – uznała, że jej wkład w wojenny wysiłek społeczności brytyjskich obywateli jest zawstydzająco mały, więc postanowiła coś zmienić. Dlatego odpowiedziała na ogłoszenie szacownej gazety – „Londyńskiej Kroniki Wieczornej” – poszukującej kogoś do pracy w redakcji. Uznała, że to pierwszy krok do spełnienia marzenia; chciała bowiem nade wszystko zostać korespondentką wojenną.

Popełniła błąd – dostała wprawdzie posadę u wydawcy „Kroniki”, ale w redakcji „Przyjaciółki Kobiety” – tygodniowego magazynu dla „nowoczesnych pań”, a jej robota polegała na przepisywaniu listów i odpowiedzi do rubryki porad sercowych „Henrietta Bird pomaga”. Katastrofalna pomyłka… Stąd do kariery dziennikarskiej droga raczej niemożliwa. A sama Henrietta Bird to potwór – odwołane z emerytury (ach, ta wojna i kłopoty kadrowe…) wykopalisko z epoki dinozaurów o osobliwym kodeksie moralnym i takichże wyobrażeniach w kwestii przyzwoitości tudzież nieprzyzwoitości…

Do zadań panny Lake należała preselekcja listów od czytelniczek. Otrzymała od szefowej długą listę sytuacji, typowych pytań i nawet słów zakazanych. Listy, w których pojawiały się prohibity, szły do kosza. Na odpowiedź pocztą zwrotną albo zgoła w druku mogły liczyć tylko teksty neutralne, bezkonfliktowe – innymi słowy: głupia i ogłupiająca paplanina idiotek. Prawdziwe problemy egzystencjalne (wojenne perturbacje w nieustannie i ciężko bombardowanym Londynie to nie był dobry czas dla kobiet) trafiały do śmieci. Wyjąwszy dołączone znaczki pocztowe na odpowiedź – te zasilały fundusze akcji charytatywnych samej pani Bird. Zdezorientowane i zawiedzione czytelniczki odwracały się od „Przyjaciółki Kobiety” i nakład pikował w dół, czego kierownictwo na razie zdawało się nie zauważać…

W tej sytuacji Emmeline uznała, że może powinna coś zaradzić. Po kryjomu rozpoczęła akcję dywersyjną wobec moralnej dyktatury pani Bird i na niektóre listy sama zaczęła odpowiadać w imieniu redakcji, posługując się nazwiskiem (niezbyt legalnie…) szefowej. Niewiele sama wiedziała o życiu, więc jej rady to w zasadzie nie były rady w sensie ścisłym, jeno intuicyjne, przyjacielskie słowa otuchy. Przeważnie, choć czasem udawało się jej utrafić z dobrą poradą (jak dla panny Dolly Wardynski, która jednak wyszła za mąż za polskiego lotnika…). Nieoficjalne biuro panny Lake zaczęło się rozrastać, a ona sama wpadła na iście szatański pomysł, by niektóre z listów i jej własnych odpowiedzi skierować do druku – poza oficjalnym kanałem obiegu materiałów redakcyjnych, bez wiedzy pani Bird. Emmy czuła się bezpieczna, albowiem szefowa nigdy nie czytała swej rubryki po wydrukowaniu numeru…

Ale kiedyś – raczej prędzej niż później – intryga musiała się wysypać… Afera zrobiła się wielka – z grożeniem policją, pozwami sądowymi i trzaskaniem drzwiami – udało się ją utrzymać w ryzach tylko z obawy przed skandalem, jaki z upodobaniem upichciłaby konkurencja. A właściciela „Kroniki” i „Przyjaciółki” – lorda Overtona – przekonała informacja od księgowego o dziewiętnastoprocentowym wzroście prenumerat w ciągu dwóch miesięcy… Panna Emmeline mogła dalej udzielać rad (oczywiście pod pilnym nadzorem doświadczeńszych członków zespołu redakcyjnego), a lord Overton miał dobry powód, by od czasu do czasu wprowadzić do organizmu łyczek szkockiej z przedwojennych zapasów…

Moi czytelnicy zapewne pamiętają, że raz do roku jakoś tak o przedświątecznej porze mam ochotę (i dobry powód), by zarekomendować coś z tak zwanej literatury romansowej – o miłości znaczy i towarzyszących jej zjawiskach przyrodniczych. Nie bez przyjemności – przyznaję… Ale do tej pory lekturę wybierałem przypadkowo, na chybił-trafił – z kupki uskładanej z nadesłanych przez wydawców romansowych lektur. Tym razem jednak odstąpiłem od tej randomowej gry, zawierzywszy rekomendacji wydawcy, gdyż „Droga pani Bird” – aczkolwiek spełnia podstawowe wymogi definicji romansu – jest czymś więcej, znacznie więcej…

„Droga pani Bird” to przede wszystkim hołd złożony kobietom wojny. Jak to? Przecież nie walczyły? Wojna to wciąż była męska robota, męska przygoda. Na początku 1941 roku armia brytyjska już się nieco otrząsnęła z chwalebnego dupozbicia w Dunkierce. Żołnierze przede wszystkim wciąż stali na pozycjach przeciwdesantowych nad kanałem i innych fragmentach wybrzeża (inwazja była mniej prawdopodobna, ale nikt niczego nie odwołał…). Duże jednostki zasiliły wojska w Afryce (Egipt i kanał Sueski głównie), w Gibraltarze i na Malcie,Grecji i wschodniej części Morza Śródziemnego, w Indiach, Birmie i na Malajach. Dziesiątki tysięcy marynarzy służyło na transportowcach w konwojach atlantyckich i w ich eskorcie. Tysiące pilotów i ich towarzyszy z obsługi naziemnej pilnowały nieba. Tysiące pilnie szkoliły się w szkockich górach. Inne tysiące służyły w strażach pożarnych i jednostkach ratowniczych. Tysiące w służbie i pod bronią… No dobrze, ale to faceci – gdzie kobiety w tym wszystkim?

Po pierwsze – zostały same. Same, znaczy samotne. Ich mężowie, ojcowie, bracia, narzeczeni, chłopcy, przyjaciele, sąsiedzi wyszli z domów. Domów, na które zaczęły się sypać bomby… Domów, w których trzeba było opanować i jakoś wychowywać dzieci, a do tego codziennie kombinować, co do garnka włożyć. Młodsze, sprawniejsze fizycznie i na ogół bezdzietne poszły do wojskowych służb pomocniczych; sama córka króla zasuwała jako szofer w kolumnie transportowej. Inne zajęły opuszczone męskie stanowiska pracy. Poszły ochotniczo do szpitali, służb sanitarnych, do łączności. Robiły wszystko, czego teraz nie robili mężczyźni. Dały radę. Ale miały swoje problemy… A państwo miało swoje kłopoty i nie zawsze było skore do pomagania.

Rozłąka na masową skalę to tęsknota na masową skalę, strach, niepewność, wątpliwości… Samotność podpowiada kiepskie wybory, prowokuje błędy, źle lokowane uczucia zastępcze, pochopne decyzje, zdrady… Deficyty w sferze związków zwiększają popyt na przyjaźń, powiernictwo, dobre rady… Dlatego popularne i przed wojną kąciki porad w prasie kobiecej przesterowały się z kwestii mody i praktycznych reguł prowadzeniu domu ku doradztwu psychologicznemu, pedagogicznemu, uczuciowemu – stały się ostatnią linią obrony przeciw depresjom, zwątpieniu, szaleństwom i rezygnacji. AJ Pearce z wielkim oddaniem i szacunkiem podkreśliła ten właśnie aspekt swe historyjki – romansowej na pierwszy rzut oka. Ale nie dajcie się zwieść pozorom. Romans romansem, lekka, dowcipna formuła lekką, dowcipną formułą – ale to w istocie literacki pokłon dla tamtego wojennego pokolenia kobiet, które nie dały się sterroryzować ani złamać. No bo komu? Temu koszmarnemu, niewydarzonemu Hitlerkowi? No, dajcie spokój! Stop kidding…

Zamiast zwyczajowego romansu na święta polecam „Drogą panią Bird”. Też się wzruszycie… I to jak!

Tomasz Sas
(30 11 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *