Usterka na skraju galaktyki

26 listopada 2020
Etgar Keret


Usterka na skraju galaktyki
Przełożyła (z hebrajskiego!) Agnieszka Maciejowska
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Eksport drobnicy

Być od wielu lat mistrzem świata w dziedzinie krótkiej formy fabularnej i starać się co jakiś czas podnosić poprzeczkę – nie po to, by konkurenci sromotnie odpadli, ale by sam mistrz miał trochę pod górkę i kawałek satysfakcji z prolongaty swego mistrzostwa… No, to doprawdy jest wyrafinowana formuła uczestnictwa w życiu publicznym. Dozwolona tylko dla najlepszych z najlepszych. Ekskluzywna.

Jeśli weźmiecie do ręki nowy tom opowiadań Etgara Kereta, nie zaczynajcie lektury od początku, ale od środka – a konkretnie od tekstu zatytułowanego „Grzyb” – wtedy być może zrozumiecie, o co chodzi z tym podnoszeniem poprzeczki, samodoskonaleniem się, konkurowaniem z samym sobą. Oto Keret po latach posługi literackiej zorientował się, że w zasadzie jest Bogiem, Stwórcą, Dawcą – na małą skalę, ale jednak… W rzeczywistym życiu, jeśli napotykasz jakieś nieszczęście, wzruszasz ramionami i idziesz dalej. Co najwyżej wznosisz oczy do nieba, sygnalizując Odpowiedzialnemu, jaki masz stosunek – tym razem przesadziłeś, o Najwyższy (jeżeli istniejesz…). W literaturze tak nie skwitujesz nieszczęścia – ty je wymyśliłeś, ty jesteś odpowiedzialny i musisz być gotów do odpowiedzi na pytanie – dlaczego? Bez wykrętów. Los twoich bohaterów jest w twoich rękach, więc nie powołuj się na ogólną teorię chaosu, bo to ty obmyśliłeś. I nie mów, że chciałeś, by wyglądało jak w naturze, pod rządami przypadku, bo przecież ten rzekomy „przypadek” to wciąż twoja – i tylko twoja – kreacja. To ty chciałeś krwi, ty zabiłeś, poniżyłeś, sponiewierałeś… Dążysz do mistrzostwa? Nie osiągniesz go, wysyłając w bój swego „czułego narratora”, emanację swojego twórczego jestestwa z jakiejś sztucznej ektoplazmy. Musisz sam, osobiście. Dlaczego Keret porzucił bez żalu dobrze zapowiadających się bohaterów intrygi „Grzyba”? Bo nie potrafił sam przed sobą krótko i przekonująco opowiedzieć, po jaką cholerę tak im życie zapętlił…

Tak – „Grzyb” jest w istocie metatekstem, zawierającym autorskie credo: bądź wobec swych bohaterów uczciwy, sprawiedliwy – nawet gdy zamierzasz być okrutny, nie udawaj ani nie rozdawaj czułości. Bądź raczej spolegliwym opiekunem – dokładnie takim, jak tę funkcję opisywał Tadeusz Kotarbiński. Ty wymyśliłeś ich życie, los, przypadki, katastrofy i sukcesy – więc nie udawaj, że to jakaś inna nadprzyrodzona siła. Ty za nich odpowiadasz – ty: master of puppets…

Zawarta w samej końcówce „Grzyba” konstatacja, że można też kochać bez zrozumienia, aczkolwiek w zasadzie czego innego dotyczy, również jest godna uwagi. Trudności komunikacyjne między ludźmi – i tu rację ma Keret – upośledzają porozumienie. Ale może miłość obejdzie się bez zrozumienia, bo jest w istocie swej nieporozumieniem?

No więc nowe opowiadania Kereta są jak zwykle arcymistrzowskie. Zresztą niczego innego się nie spodziewałem. Ktoś, kto tak dalece panuje nad formą, nabywa uprawnienia do niemal nieograniczonej manipulacji treścią. Od małego realizmu, poprzez magiczne fantasmagorie aż po pełen odlot nieokiełznanej gawędy w stylu fantasy albo science fiction. Od humoru do horroru miotają się bohaterowie Kereta. Przy czym humor jest nieco wisielczy, a horror oswojony… Można z nimi żyć, ale można żyć i bez nich. Mikroświat Kereta w ogóle taki jakiś niedookreślony; niby zwykły pejzaż codzienności, a tu nieoczekiwanie Chagall – anioł grabi chmurę. Człowiek-kula armatnia leci nad miastem, przebiwszy z impetem płótno cyrkowego szapita. Kosmiczny zwiadowca z obrzydzeniem porzuca misję rozpoznania gatunku ludzkiego i z ulgą teleportuje się do siebie. Po dobrym buchu wysokogatunkowego jointa można się pogodzić z losem i pozwolić kobiecie odejść…

Małe sprawy? Jak dla kogo. Dla rozpartego w fotelu czytelnika, ze szklanką herbaty na podorędziu – pewnie małe (chyba że trafi taki na swoją historię…). Ale nie dla Kereta – ani jego bohaterów; osobliwie tych, którzy w opowiadaniach podjęli się roli narratorów. Ci się starają. Starają się opowiadać z pasją, zaangażowaniem, emocjami – ale napotykają na poważną przeszkodę. Styl. Styl narracji Kereta jest – co tu ukrywać – oschły, oszczędny, niemal korespondencyjny (gdyż słowo ma swoją cenę, jeśli trzeba je posłać na drugi koniec świata…). Ale narratorzy Kereta jakoś sobie radzą z werbalnym skąpstwem gospodarza. Autor wszelako jest postulowanym przez nas spolegliwym opiekunem i im podpowiada, co i jak opowiedzieć. I nie marnować przy tym słów. Opowiadanie, w odróżnieniu od powieści, jest prostą czynnością intelektualną i wszelaką inną. Powieść jest wtedy, gdy autor staje na podwyższeniu w kącie placu targowego i oferuje swą historię każdemu, kto się zatrzyma i wrzuci grosz do kapelusza. Opowiadanie – gdy autor i odbiorca siądą naprzeciw, odizolowani od reszty świata; jeden będzie mówił, drugi – słuchał. Gdy sytuacja się rozkręci, formuła nie wyklucza wejścia w dialog, dyskusji nad pointą, odwrócenia ról… Keret zgłasza gotowość, ale ostrzega: ze mną łatwo nie jest – nie daję koncesji (osobliwie intelektualnych), nie idę na ustępstwa, trzymam się swej roli. Co wymyślam, tego pilnuję.

Lektura wielogatunkowej drobnicy Kereta oprócz niewątpliwej satysfakcji intelektualnej daje też poczucie pewnej takiej bezradności – że się nie ogarnia, nie dorasta, nie dogania… Ale niepotrzebnie – nie ma powodu, by doszukiwać się ukrytych znaczeń i ubolewać, że się nie dostrzega. Bo przecież muszą tam być… Te drugie dna, kosmiczne sygnały, transcendentalne znaki, porozumiewawcze aluzje, dwuznaczna symbolika. Chyba jednak Keret taki nie jest. W związku z tym proponuję: czytajcie jeden do jednego – bez miotania się po ringu. Prawda, jaki szok? Zdanie po zdaniu zdyscyplinowane i ostre. Za każdym kolejnym akapitem nic się nie kryje ponad to, co zostało napisane… Cóż za ulga – Keret mistrzem jednoznacznej dosłowności? No nie, aż tak dobrze to nie ma. Mgiełka metafizyki i pewnego takiego niedoprecyzowania unosi się nad każdym tekstem, który kiedykolwiek powstał, powstaje lub powstanie w regionie między wschodnią rubieżą Morza Śródziemnego a rzekami Babilonu. Genius loci… Jakiś silny totem tego pilnuje i nie pomoże autorowi ucieczka do Nowego Jorku, Wagga Wagga lub Kyzyłsyru na Wilujem… Ani do Polski, choć autor ma tutejsze obywatelstwo, dom (to może za dużo powiedziane; wedle krajowego prawa budowlanego – nie…) i wszelkie kwalifikacje tubylca.

Warto czytać Kereta. W opozycji do innych certyfikowanych opowiadaczy – także. Bo na Kerecie można polegać. Przy okazji przepraszam, że zatarłem różnicę między czynnością opowiadania, a samym opowiadaniem jako wyrobem materialnym – ale taki miałem zamiar. Bo czyż ona – ta różnica znaczy – tak naprawdę istnieje?

Tomasz Sas
(26 11 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *