W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata

28 lipca 2020
Edwin Bendyk  


W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata
Wydawnictwo Polityka
Sp. z o.o., Warszawa 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Kongres ślepych linoskoczków na klifie Seneki

Nad potoczkiem hań, wedle Łysej Polany, gazda pewien z Bukowiny siedział sobie na gałęzi okazałego buczka i zawzięcie rżnął takową gałąź piłą ode pnia. Na co nadszedł od Palenicy ceper jeden i gado:

– Gazdo, jak będziecie tak rżnąć, to zarozki do potoka rzycią spadniecie, prosto na kamienie.

– Yiii! – sceptycznie i ze wzruszeniem ramion odparował gazda, rżnięcia nie przerywając.

Na takie dictum ceper też wzruszył ramionami i odszedł we gmie ku Wierch Porońcu. Jescek cień ostry onego było widać, jak gałąź trzasła i gazda rymsnął rzycią na kamory. Rozcierając ręką bolący zadek przez portki bukowe, cyfrowane, z niechętnym podziwem mruknął – Prorok jakowyś, czy co?

Dykteryjka ta zawsze mi się przypomina, gdy biorę do ręki księgę jakowąś mądrą o przesłaniu pro futuro, dającą wykład o tym, co się stanie niebawem (lub bawem w najlepszym razie…), jeśli nie przedsięweźmiemy kroków następujących… W tym momencie autor wylicza enumeratywnie, co takiego mianowicie zrobić nam wypada. Co mianowicie? A to różnie. Ale przeważnie to postulaty z zakresu ekologii, dbałości o klimat i zarazem o ograniczone zasoby Ziemi, energetyki odnawialnej i przeprofilowania struktury produkcji przemysłowej tudzież świadczonych sobie wzajemnie usług. Nie powiem nic – słuszne i zacne to postulaty. Rzadziej pojawiają się wezwania do rewizji i nowego ułożenia stosunków społecznych i politycznych (najdalej idące domagają się likwidacji… kapitalizmu), rekonstrukcji naszego życia publicznego. Najrzadziej zaś ujawniają się postulaty zbudowania nowego człowieka. Nie w sensie biologicznym, jeno intelektualnym… Z holistycznie przekształconą świadomością, wyedukowanego postępowo i nowocześnie, zsocjalizowanego od nowa i altruistycznie gotowego do poświęceń na rzecz wspólnoty… Czołówka myślicieli futurologicznych doszła bowiem do wniosku, że przebudowa, reorganizacja świata na płaszczyźnie materialnej, by uratować przyszłość, ale z tymi samymi, nietkniętymi (w sensie umysłowym i aksjologicznym) ludźmi nie będzie możliwa. Sęk w tym, że innych ludzi nie mamy i w dającej się przewidzieć przyszłości mieć nie będziemy – a czas leci; zmieniać świat na skalę masową należałoby już od dawna, a choćby i od teraz. Ale należałoby zmieniać, a nie tylko o tym gadać, pieprzyć bez sensu!

Edwin Bendyk nie należy do futurologów, którzy wchodzą do gry z gotowymi receptami. Ten stosunkowo młody (55 lat zaledwie…) dziennikarz – publicysta zajmujący się, najogólniej rzecz ujmując, cywilizacją jako taką, do niedawna kierownik działu naukowego „Polityki” i wciąż czynny publicysta tego tygodnika – kilka tygodni temu objął (w trybie demokratycznego wyboru) funkcję prezesa Fundacji Batorego. Jego dorobek intelektualny całkowicie wybór ten usprawiedliwia, a ta prezesura wprowadza go do kręgu liderów opinii publicznej – nie tylko w obrębie społeczeństwa obywatelskiego. Co oczywiście nie oznacza, że będzie słuchany jako ekspert – a już na pewno nie przez ten rząd i inne kręgi podejmujące decyzje lub mające na nie wpływ. Nie będzie – to jasne dla każdego, kto wie, że w skład rady ministrów weszli wyłącznie samowystarczalni tytani intelektu, szlachetni eksperci i altruistyczni geniusze (zaś ich premier – no, tu już brak słów dostatecznie opisujących jego niebotyczne kompetencje). Osobliwie zaś wyróżnia się rekordowo liczna gończa wataha tzw. wiceministrów – to prawdziwa umysłowa pięść rządu, jego awangarda intelektualna, dalekosiężna artyleria dobrego samopoczucia, tarcza i miecz Wodza-Prezesa. Obserwowanie tych jurnych mołojców w działaniu to źródło mojej nieustannej satysfakcji…

No to po co im jeszcze eksperci z peryferii? Obecna ekipa wyróżnia się nie tylko kompletną nieumiejętnością słuchania kogokolwiek (poza oczywiście własnym prezesem) – wyróżnia się też nieumiejętnością spokojnej, rzeczowej, uargumentowanej rozmowy z kimkolwiek o czymkolwiek. No po prostu nie słuchają, nie rozmawiają, nie pytają. Ściana… Na szczęście wciąż wolno mówić i pisać, wolno wydawać książki i gazety bez obawy wniesienia takowych na indeks prohibitów – a za umiejętność czytania ze zrozumieniem jeszcze nikogo nie wsadzają do aresztu (wydobywczego). No, może z tą wolnością od prohibicji umysłowej to trochę przesadziłem, bo dochodzą sygnały, że tu i ówdzie niektórych gazet nie dopuszcza się do obrotu, książki palą egzorcyści, a inni samozwańczy „strażnicy porządku i prawa” szykują się do rajdów po nieprawomyślnych bibliotekach (wzorem osławionej komisji senatora McCarthy’ego do badania działalności antyamerykańskiej). Można jednak założyć, że najnowszej książki Bendyka nie przeczyta nikt z rządu – bo po co? Wzorem swego premiera i tak wszyscy tam wiedzą wszystko lepiej… Ba, z równą niemal pewnością założyć mogę, że „W Polsce, czyli wszędzie” nie przyswoi sobie gruntownie nikt z opozycji. I po staremu walczyć oni będą o władzę (głównie między sobą) dla władzy samej – nie po to, by realizować oczywiste i mniej oczywiste, ale równie słuszne (a kto wie, czy nie „słuszniejsze”) postulaty ekspertów.

Ale my, póki nie zabraniają, przeczytajmy sobie uważnie Bendyka. Zapewne nie jest to najstosowniejsza lektura na wakacje, lecz trochę thrillera w niej tkwi… O co więc chodzi z tym klifem Seneki? Otóż ten rzymski myśliciel zauważył i sformułował ogólną zasadę tyczącą mechaniki cykliczności rozwoju cywilizacji: przyszłość jest niepewna, wzrost powolny, a upadek – szybki. Klif Seneki to symboliczna nazwa punktu, w którym rozwój, postrzegany, wyczuwany może dotąd jako wzrost wszystkiego, niedostrzegalnie niemal zmienia się w upadek. A my, nawet gdy już rozpoznamy symptomy i mamy jeszcze trochę czasu, nie potrafimy cofnąć się znad urwiska. Na przygotowanie się do katastrofy zawsze braknie nam przenikliwości i determinacji, a do tego nie mamy pojęcia, co nam zostanie, ocaleje po upadku i przyda się do ponownego użytku. Zdaniem Bendyka już od pewnego czasu błąkamy się w okolicach klifu Seneki – punktu, spoza którego nie ma odwrotu, jest tylko spektakularny (gdyby ktoś mógł się – i potrafił – z boku cieszyć widowiskiem…) kolaps i zupełny brak pewności, co będzie potem.

Bendyk szczegółowo, obszar po obszarze, analizuje postępy cywilizacji na drodze do samounicestwienia. Nie jest to wywód polonocentryczny, aczkolwiek z natury rzeczy polskie exempla zajmują lwią część argumentacji – ale to raczej z racji łatwości dotarcia do eksperiencji potencjalnych czytelników. Ale kraj nasz w tym wywodzie nie zajmuje pozycji odizolowanej, autarkiczno-symbolicznej wyspy szczęśliwości na Oceanie Apokalipsy. Przeciwnie – jest uśrednionym „pobojowiskiem” rozwoju cywilizacji, podobnym do reszty świata. Jeżeli czymś się wyróżniamy, to tylko ponadprzeciętnie wyższą koncentracją głupoty na głowę i na kilometr kwadratowy. Jeżeli coś nas różni od innych – to najwyższy z możliwych poziom megalomanii oraz poczucia krzywd w związku z tym doznanych.

Polska, a z nią Polak en masse, cierpi na różnorakie urojenia i pretensje, w związku z czym specjalizuje się w tropieniu i identyfikacji wrogów. Zagraża nam Niemiec, Rusek, wszechświatowy spisek żydowski, wszyscy sąsiedzi i za nimi inni Europejczycy, sam Szatan osobiście i jego pełnomocnicy: LGBT-y, gendery, islamiści… Nikt w tym kraju nie chce przyjąć do wiadomości, że leżymy na peryferiach – także poznawczych – i nikt na nas nie dybie, nikt nie czyha, nikt nie chce obrabować (bo niby z czego?). Nikt się Polską nie przejmuje. Innymi słowy: w dupie nas mają – o tyle, o ile… Ale to przestawienie wektorów intelektualnych w kierunku urojonego wroga (trudno go znaleźć, skoro nie istnieje, prawda?) powoduje, że sił nie staje Polakom do rozpoznania zagrożeń cywilizacyjnych, barier, pułapek i urwisk na drodze postępu. O przeciwdziałaniu już nawet nie wspominam…

Na szczęście mamy Bendyka. Ten od lat z uporczywą precyzją rozważa nasze szanse rozwojowe, bada rozdroża i grzęzawiska cywilizacji, demontuje dobre samopoczucie, demaskuje idiotyzmy rządzenia i zarządzania, proponuje środki zaradcze w skali mikro i w skali makro. Penetruje tudzież wspomaga nowe środowiska – zalążki cywilizacyjnego fermentu, dysputy i nowych propozycji. Przyczynia się do pobudzenia twórczego myślenia – to argument dla tych, którzy zdecydują się przystąpić do uważnej lektury tej książki; Bendyk nie zostawi was w spokoju, przeciwnie: każe zająć się sobą – nie tylko w aspekcie zakręcania kranu, segregowania śmieci i wyrzucenia szamotowego pieca węglowego. To jest raczej aspekt intelektualny cywilizacyjnych dylematów – którędy droga? Potrzeba mieć więcej czy mniej? Wystarczy być, czy trzeba być kimś? Czy potrzebne są kompetencje poznawcze, czy wystarczy propagandowy fałsz?

Nie zawsze podzielam ostrożny i zbalansowany optymizm Bendyka (parokrotnie wspominałem, jaka jest pierwotna, podstawowa różnica między optymistą a pesymistą – różnica wieku…). Ale ani mi w głowie z nim polemizować (może kiedyś, przy innej okazji…) – jest robota do zrobienia. A procedura zaproponowana przez Bendyka wydaje się skuteczna (o co nietrudno, bo innych przecież nie ma…) – rozpędzić ten obłąkańczy kongres kłamliwych, ślepych linoskoczków, zatrudnić (wybrać) prawdomównych ekspertów i przebłagać Matkę Naturę mądrym współdziałaniem… Tylko tyle. Naprawdę.

Tomasz Sas
(28 07 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *