Sitwa

15 listopada 2019
Paulina Świst 


Sitwa
Wydawnictwo Akurat
– Muza SA, Warszawa 2019

Rekomendacja: -1/7
Ocena okładki: 2/5

Świst pizd

Pani mecenas Paulina Świst – kimkolwiek ona jest naprawdę – wciąż w dobrej formie. Przy czym słowa „dobra forma” nie odnoszą się do uprawiania przez takową literatury. W żadnym razie… „Paulina Świst” to fabryka wyrobów książkopodobnych, fizycznie niemalże identycznych z pierwowzorami; obiekty sygnowane mianem kolektywu twórczego „Paulina Świst” są wyposażone w okładki, zadrukowane kartki sklejone razem i ponumerowane, a czcionki są tak poskładane, że udatnie imitują zdania w języku polskim. Zdania są zgrabne, pełne odwagi, pewnej takiej zuchwałości, dezynwoltury i językowej kreatywności. Ale żadną miarą to nie jest literatura!

Jeśli nie, to co to jest? Dobre pytanie… Czasem wydaje mi się, że znam prostą odpowiedź, ale nie bardzo mi się chce formułować takową na piśmie czy w jakikolwiek inny sposób publicznie i całkiem jawnie. A – z powodu wrodzonej dobroduszności, delikatności, bezgranicznej cierpliwości i pobłażliwości. B – z braku czasu i ochoty na proces o naruszenie dóbr osobistych, czci, dobrego imienia, o podważenie zaufania i zakwestionowanie profesjonalnych umiejętności literackich kolektywu twórczego „Paulina Świst”. Więc nic z tego.

A co ja mogę? No cóż – mogę dokładnie przyjrzeć się tej „Sitwie”. Zobaczyć, na co zerżnięto tyle drzew… Niestety, rezultat jest przerażający. Harvestery tego szkodnika-kornika Szyszki nie mogły gorzej opchnąć i upakować swojej zdobyczy. Kolektyw twórczy „Paulina Świst” do tej pory starał się wyposażać swoje produkty w jakiś śladowy konstrukt fabularnej intrygi kryminalnej – bardziej po to, by utrzymać się w rygorach gatunku, zachować pozory uczestnictwa w rozrywkowej puli literatury sensacyjnej, niż z rzeczywistej potrzeby usnucia zagadki i jej rozwiązania na oczach zdumionej PT Publiczności. Na przykład w poprzedzającej „Sitwę” „Karuzeli” (rekomendowałem ją w tym blogu 14 stycznia bieżącego roku…) główni bohaterowie naprawdę kręcili karuzelą VAT-owską z grubymi milionami do przewału, a intryga została poprowadzona zgodnie z regułami sztuki; gdyby ktoś chciał się dokładniej wczytać, mógłby od bidy skapować, o co chodzi z tym VAT-em, choć do naśladownictwa zabrakłoby mu paru dokładniejszych informacji i oczywiście jaj.

Ale ogarnięcie intrygi w samej „Sitwie” jest bezcelowe. Cebeesie penetrują na potęgę gangsterską sitwę, handlującą bronią z Ukrainy, przemycającą krugerrandy drogą lotniczą i szybkimi motocyklami do melin w klasztornych sejfach. Przy okazji gangusy obracają ziemią nadzieloną zakonom i parafiom przez komisję majątkową. Ale o co biega z tym złotem – nie wiadomo dokładnie i na pewno. Jest trochę odstrzelonego trupa, „wybuchniętych na amen” samochodów, ale nikogo to nie wzdyma… Akcja w toku. A jej przebieg jest dokładnie obojętny dla głównej formuły intrygi, obmyślonej i prowadzonej przez kolektyw twórczy „Paulina Świst”. Poboczne akcenty kryminalne są w „Sitwie” tego rodzaju, że mógłby je zastąpić raport z wojny dilerów, rozprowadzających żelki Haribo w przedszkolu państwowym nr 56 „Leśna Rodzinka”. Lub cokolwiek równie trywialnego. Dlaczego? Bo istotą fabularnej przesłanki wykreowania „Sitwy” jako utworu książkopodobnego jest seks!

Dokładnie i dosłownie: walenie, rżnięcie, bzykanko, epickie łomotanie na zmianę z ostrym dymaniem, perwersyjne kalibrowanie rury i zwyczajne (choć ze znacznym rozszerzeniem częstotliwości, jakości i mocy…) pierdolenie. Heteroseksualne w zasadzie – ma się rozumieć. No i rozległe – może się mylę, ale wydaje się, że blisko połowa tekstu „Sitwy” to opisy orgiastycznych akcji – naprzemiennie relacjonowane przez niego lub przez nią. On to podinspektor w Centralnym Biurze Śledczym Policji Michał Grosicki, ona to mecenas Lilianna Płonka, wpisana na listę adwokatów we Wrocławiu i tamże praktykująca. Onego matka natura wyposażyła w odpowiedni wzrost, szerokie bary i wąskie biodra, urodę na twarzy niepospolitą i słusznego kalibru organ płciowy (raz się wspomnianej tu pani mecenas wydawało, że w czasie pewnej akcji organ ów, wprowadzony do czynu w klasyczny, konwencjonalny sposób, w konwencjonalny otwór ciała, łaskocze w gardło ją; od spodu…). Oną zaś matka natura uzbroiła również niezwykle i obiecująco… Pewien bohater literacki (pamiętacie, kto to był?) kwalifikując damską urodę pod względem praktycznej zdatności do zabawy, zwykł był dzielić kobiety na cycówy i dupiary. Mecenas Lila zaś należała jednocześnie do obu grup, w każdej z osobna plasując się chwalebnie w ścisłej czołówce. Zdjęcia-selfiki swoich cycków zwykła była rozsyłać rozmaitym mężczyznom w formie nagrody (jak mięsne chrupkie ciasteczko dla psa lub kostkę cukru dla konia…) bądź obietnicy zgoła.

Pretekstualne kryminalne zagwozdki „Sitwy” pomińmy zatem, bo nie o takowe tu chodzi. Chodzi o rżnięcie w czystej postaci – wypreparowane i odseparowane od jakiejkolwiek próby uprawiania literatury. Oczywiście są i zawsze byli artyści, potrafiący o seksie pisać pięknie i emocjonalnie, nawet gdy nie stronili od fizjologii i dosłowności. Nawet aspekty czysto mechaniczne, fizykalne czy anatomiczne da się napisać z właściwą dozą artyzmu, wrażliwości, językowej sprawności i urody. Ale to nie jest przypadek „Sitwy”… Erotycznej części fabuły zarzutu nadmiernej finezji postawić żadną miarą nie można – to rąbanka trzeciego gatunku. Słaba i nieporadnie spisana. Trochę sztampowo. Od czasu, gdy rynek zalała i zdobyła szturmem niejaka E. L. James ze swymi „Fifty Shades of Grey” (u nas znane jako „Pięćdziesiąt twarzy Greya” plus kilka kontynuacji…), piszący o seksie autorzy uznali ją za swą kapłankę, mistrzynię i wzór do naśladowania, bezzasadnie zakładając, że lepiej się starać nie potrzeba, Od czasu, gdy na rynku krajowym pojawiła się godna następczyni pani James – niejaka Blanka Lipińska ze swymi „Trzystoma sześćdziesięcioma pięcioma dniami” i ich kontynuacjami – wszyscy ich naśladowcy tudzież imitatorzy uważają, że to są wzorce i poprzeczki zawieszone w sam raz dla nich. Nie za wysoko, by inni doskoczyć też mogli. A sukces gospodarczy obu pań przekonuje dodatkowo, że o to właśnie chodziło…

Skoro udało się wytyczyć górną granicę wymagań artystycznych, nie ma dobrego powodu, by nie zbadać, gdzie jest dno. Kolektyw twórczy „Paulina Świst” podjął tę eksplorację ochoczo. Narzędzi ma do dyspozycji wiele i posługuje się nimi elokwentnie. Oto próbka (ze strony 142): „Od dawna chodziła za mną ta scena. Ona na podłodze, oparta na łokciach i kolanach, wypięta w moją stronę, przed tym lustrem. Rozczochrana, spocona i dobrze dymana.” Albo takie coś: „Zdecydowanym ruchem złapał mnie za biodra i przyciągnął do siebie. Rozchylił mi nogi i wszedł we mnie od tyłu. Jak zawsze, kiedy to robił, na sekundę wstrzymałam oddech. Zaczął się poruszać, mocno, zdecydowanie i pewnie.” I tak dalej, aż „Doszliśmy niemal jednocześnie. Czułam, że tak właśnie miało być.” – to ze strony 204… Czytelnicy też mogą tak poczuć („Znów poczułam ciepło w dole brzucha”.), więc powstrzymamy się od dalszych cytatów, by nie podgrzewać atmosfery.

W sumie kolekcja smacznych „momentów” erotycznych kwalifikuje „Sitwę” jako pilne uzupełnienie księgozbiorów podręcznych (przepraszam za brutalną dwuznaczność) w placówkach izolacyjnych dla młodzieży męskiej i w innych zakładach zamkniętych, nastawionych na długotrwałe pobyty pensjonariuszy. Skarbczyk onanisty, takowego podpora, iście niezbędnik, gdy już takowy wyczerpie zasoby własnej pamięci i wyobraźni – oto przeznaczenie „Sitwy” i zarazem najwłaściwsza dla niej rekomendacja.

Nie znaczy to żadną miarą, że jestem pruderyjnym, dwulicowym hipokrytą. Przeciwnie – jestem otwarty na wszelkie propozycje i pełen tolerancyjnej pobłażliwości. Ale ta jakość… Może jednak trochę zmniejszyć oczka w sieci? Niewiele – tylko tyle, by nie trzeba było stawiać pytania: „(…) czy doszłam raz, czy kilka razy, czy był to jeden trwający bez przerwy orgazm.” Pytanie jest dobre, ale sens odpowiedzi wydaje się mniej ważny niż jej estetyka…

Tomasz Sas
(15 11 2019)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *