Blask

27 maja 2018

Eustachy Rylski

Blask
Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2018

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Pieśń nieodległej przyszłości – wiele na to wskazuje,
że całkiem możliwej…

Absorbuje was pytanie, jak będzie wyglądała Polska po epoce Kaczyńskiego? #MeToo… Najpoważniejsi publicyści krajowi (i kilku o renomie międzynarodowej) zajmują się tym pytaniem, nie bacząc na gromki śmiech płynący ze środowisk wokółkaczyńskich, głoszących przekonanie, że innej Polski nie będzie, bo idee wodza rządzić będą zawsze – wiecznie żywe – wbrew prawom natury, zdrowemu rozsądkowi i doświadczeniom historycznym. Ale to oczywiście tylko wishful thinking akolitów prezesa, którzy już się pourządzali na całe życie i za nic nie chcieliby obudzić się z ręką w nocniku – za kratami gustownej celi. W Wołowie, Potulicach czy choćby na Białołęce…
Pytanie – choćby nie wiem jak ignorowali jego sens, bagatelizowali czy zaklinali ludzie prezesa – wisi nad krajem niczym chmura gradowa, której oberwanie jest nieuchronne. To tylko kwestia czasu… I z każdym dniem pytanie staje się coraz bardziej masywne, natarczywe, Nie-Do-Odepchnięcia… I na to nie można urządzić referendum. Bo odpowiedź, jeśli uda się kiedykolwiek i komukolwiek ją sformułować – tak czy siak – natychmiast stanie się częścią Historii, a tej, jak wiadomo, nie ustala się w trybie głosowania… Na razie jednak ludzie prezesa w tym nieszczęściu mają szczęście: po prostu dobrej odpowiedzi na pytanie – jaka Polska po Kaczyńskim? – nie ma. A już na pewno takiej, która miałaby ręce i nogi, jakiś sens do tego, czy choćby była tylko zaczynem jakiejś debaty… Na razie jednak nie pojawiła się spójna propozycja – poza ekscytującą i atrakcyjną wizją srogiej pomsty… Czapki hańby w hunwejbińskim stylu, pręgierze, procesy, trybunały, publiczne wyznawanie grzechów i spektakularne akty pokuty… Czemu nie? Też jestem za. Ale co dalej? Co dalej?
Na szczęście mamy jeszcze literaturę. Oczywiście bez przesady… Na razie jeden pisarz pokusił się o diagnozę i prognozę: niezawodny Eustachy Rylski w „Blasku”. Jeden, ale za to jak! Rylski obmyślił i opisał dziwaczną republikę autokratyczną, wciąż posiadającą parlament, prawo, sędziów i prokuratorów, a nawet rząd (choć nie wiadomo po co, bo jak tu rządzić wydmuszką, państwem teoretycznym?). Cała ta fasada tkwiła sobie tak, od niechcenia, na pustym polu – zaniedbano nawet jej odnawiania, nawet nie informowano, co i kto aktualnie wchodzi w jej skład. Wszystko dlatego, że każda niteczka tej sieci kończyła się w łapach niejakiego Dona (jak powszechnie tytułowano prezesa partii rządzącej, w prapoczątkach kariery znanego jako Baniak…) – małej, krępej i obłej człekokształtnej purchawy, pospolitej do granic bólu, drugorzędnej wręcz modelowo, całym sobą… W młodości (politycznej…) Baniak z paroma kumplami – intelektualistą, zwanym Gaponią (autorem nieskończonego doktoratu z rusycystyki „Blask” – o Białej Armii w rewolucji, o uwodzicielskim marzeniu i obietnicy szczęścia) oraz alumnem z seminarium i grafomańskim poetą – przystał do zdychającej na marginesie partyjki liberalnych socjalistów i wespół tchnęli w nią nowego ducha – na tyle, by wejść do parlamentu. Jako nieudacznicy z krwi i kości byli po prostu bardziej wiarygodni niż zawodowi politycy. Baniak przypadkiem okazał się niezłym mówcą wiecowym, a Gaponia (nazwany tak przez rodziców, bo nieustannie zagapiał się – aż do stanu osobliwego stuporu…) pisał niezłe przemówienia, pełne pretensji do losu, wyrzekania na zdradę, krzywdę i niezbornych (ale tym chętniej słuchanych…) wizji sprawiedliwej przyszłości – wspartej na domaganiu się zadośćuczynienia. Od Europy i reszty świata. Po latach terminowania poszli w górę i zostali we dwójkę: Baniak i Gaponia, Alumn wpadł pod pociąg, a poeta nie akceptował karier kumpli i uciekł z kraju. Baniak z Gaponią szybko się połapali, że ich „narracja” trafiła na podatny grunt, a ich wiernymi słuchaczami wcale nie są wykluczeni biedacy z wyuczoną bezradnością, zgnębieni outsiderzy, przegrane ofiary nowego ustroju. Przeciwnie – poparcia udzieliła im klasa średnia: ludzie, którym się powiodło, którzy zasmakowali w owocach niewątpliwego postępu i sukcesu. Z takimi można konie kraść… Brali kredyty bez opamiętania, odwiedzali komisy samochodowe pełne europejskiego złomu, kupowali gigantyczne telewizory, smartfony i laptopy, polowali na promocje badziewia w hipermarketach, nawiedzali z pobożną czułością galerie handlowe, wypatrywali last minute (oczywiście all inclusive) w biurach podróży, kupowali działki, stawiali dacze, palili grille, żłopali podłe piwsko sześciopakami, lajkowali chamówę w sieci, nurzali się w prostackiej fali rozrywki i kibolstwa, nabierali wulgarnej pewności siebie, naprzyswajali pańskich manier i kazali okazywać sobie szacunek na zasadzie wmówionych roszczeń do wielkości, ofiarnego poświęcenia i rycerskiej chwały pod patronatem Najwyższego i jego wpływowej rodziny… Potrzebowali tylko wroga. I Baniak (wkrótce Don…) z Gaponią im go dali. Europejczyka z elit, który miał się (a niby czemu?) za lepszego…
Paradoks? Nie – rzetelna diagnoza. Rylski wprawdzie zarzeka się publicznie, że żadna miarą nie chciał opisać polskiej rzeczywistości, ale lektura „Blasku” temu przeczy. To nie żadna symboliczna, uogólniona Kraina – jeno Polska właśnie… A autor okazał się być lepszym obserwatorem i przenikliwszym analitykiem niż wielu polityków tzw. opozycji. Całą ta powstała w fantazji Rylskiego historia sukcesu partii obszczymurów i motłochu przypomina (choć nie miała) realne dzieje ugrupowania braci K. i ich „zakonu” pretorian, bojówkarzy, sługusów i pochlebców, lata całe pętających się po obrzeżach prawdziwej polityki. Czekających na obiecaną szansę; czekających wespół z wodzami, bo we wszelkich przyzwoitych środowiskach popalili za sobą mosty.
Diagnoza Rylskiego nie jest pełna, bo brakuje odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Jak to się stało, że na czele ruchu, który zdobył władzę i zaczął fundamentalnie wywracać rzeczywistość, stanął człowieczek tak kompletnie od tej rzeczywistości oderwany, wyobcowany, nierozumiejący, wykorzeniony, marginalny – do tego stopnia, że nawet najdonioślejszy w całym swym życiu historyczny moment… przespał, nie niepokojony przez służby, bo słusznie uznany był za kompletnie nieważnego. Nikt nie umieścił go na wielotysięcznej liście wrogów ustroju – niegroźnego biedaczka… To wielka trauma. Ale Rylski nie pisze – dlaczego? Dlaczego dostał wszystko, czego chciał. Albo nie wie, albo chowa się za oczywistym wytłumaczeniem: „Blask” to nie jest powieść o Kaczyńskim, ale o Polsce Kaczyńskiego i post-Kaczyńskiej.
To jednak nie załatwia sprawy. Więc dopowiedzmy sobie: dlaczego wygrał wszystko? Bo w oczach swych zwolenników (nawet tych, którzy zdecydowali się dopiero w dniu wyborów) zasłużył sobie, bo poniósł stratę, złożył ofiarę na ołtarzu dobra ojczyzny i ma pełne prawo do szukania sprawiedliwej pomsty. A jak będzie wszystko wywracał, może i my coś chapniemy dla siebie… W krainie cudów zwykły wypadek komunikacyjny urasta do rangi metafizycznego aktu odrodzenia. Więc nie suma obietnic, kwot i zapowiedzi czynienia nowego porządku, ale odszkodowanie za upokorzenie i żałobę wystarczającą legitymacją do władzy się okazuje…
Rylski Kaczyńskiego, czyli Baniaka-Dona, traktuje w „Blasku” marginalnie. Jedynie jego metaforyczne odejście w niebyt coś znaczy. Don odchodzi w rezultacie dziwnej przypadłości – nadnaturalnego powiększenia objętości. Osobliwy (i nierozpoznany) morbus ten polega na fizycznym rozszerzaniu się ciała w całej dookolnej przestrzeni, we wszystkich kierunkach, ale bez zmiany jego masy; w rezultacie spada gęstość obiektu, zmienia się jego stan skupienia – aż do fazy implozji, anihilacji, po której zostają jakieś nędzne szczątki, nienadające się nawet na relikwie. Takiego finału należy życzyć każdemu autokracie… Formalnie zaś, literacko – to obrazek powalający przenikliwą dosadnością i pomysłowością. Innymi słowy: wyobraźnia plus!
W ostatnich miesiącach dyktatury Gaponia ukrywa Dona w odludnym pensjonacie „Wrzos” nad zakolem Bugu wedle Drohiczyna, gdzie pomieszkują wespół z luksusową prostytutką, kobietą do posług z pobliskiej wsi, ochroniarzem i psem. Po zniknięciu Dona okolica i pensjonat się wyludnia, w końcu Gaponia zostaje sam; wybiera trwanie i czekanie, bo do czynu jest niezdolny, nawet pisać mu się nie chce. A w kraju – smuta pełną parą. Faszyści z Falangi i innych grup organizują się w gani – łupiące i rozkradające wszystko. Funkcjonariusze reżimu – cyniczni bandyci, bęcwały, przygłupy, frustraci – walczą o resztki władzy i jakoś dochodzą do ładu (bo za wiele mają do stracenia…), postanawiając osądzić i skazać na śmierć za zdradę stanu… Kogo? Oczywiście niczego złego niespodziewającego się Gaponię – ofiarę idealną. Proces i wyrok zaspokajają najniższe instynkty gawiedzi. Sytuacja powoli wraca do normy, zwycięzcy cywilizują się nieznacznie. A naród? Naród zmężniał i zmądrzał; wziął los we własne ręce i zabrał się do pracy, powoli odbudowując reputację (o zaufaniu na razie nie może być mowy…). Tak to dzieje się u Rylskiego – z wizją blasku, który nasz czeka, jeśli tylko uwierzymy w siebie i zbiorową mądrość…
W rzeczywistości epoka post-kaczyńska taka optymistyczna nie będzie. Żadnego przełomu intelektualnego ani tym bardziej moralnego, powrotu do starych, sprawdzonych ideałów. Zostanie deficyt rozumu i poczucia winy. I powszechna niechęć do porannego patrzenia w lustro – mam nadzieję… Ale wielkiego odrodzenia, otrząśnięcia starych grzechów i triumfu Rozumu nie będzie. Bo niby skąd? Pobożny, prosty lud ponad swe ograniczenia nie wzniesie się. Epoka post-kaczyńska będzie czasem zgryzot i barier. Już samo wytłumaczenie, że na przywileje najpierw trzeba zapracować i coś w skarbcu odłożyć, wydaje się niemożliwe. Ale co tam … Ważne, by nie polała się krew. Z tą myślą i wiarą uważnie czytajcie Rylskiego. To proroctwo co się zowie…
Tomasz Sas
(27 05 2018)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *