Martwi za życia

21 maja 2018

Graham Masterton

Martwi za życia
Przełożyła Anna Dobrzańska
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2018

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Okrucieństwo & Spółka (z ograniczoną odpowiedzialnością)

Wszelkie podejrzenia, że Graham Masterton, szkocki autor thrillerów, horrorów i… poradników seksualnych w rzeczywistości nie istnieje, a postać (z życiorysem, dorobkiem, nagrodami, fotografiami, a nawet zagranicznymi podróżami) to tylko wymyślny kamuflaż, mający zamaskować manufakturę literatury na skalę industrialną – mogą polegać na prawdzie… Wydaje się bowiem nie tylko nieprawdopodobne, ale wręcz niemożliwe, by jeden człowiek, bez sztabowego wsparcia znacznych rozmiarów, od 42 lat z zadziwiającą regularnością produkował i drukował aż tyle literatury popularno-rozrywkowej różnych gatunków na wyrównanym (i nad wyraz wysokim…) poziomie, nie wykazując oznak zmęczenia materiału… To wbrew naturze, wbrew prawu powszechnej grawitacji, wbrew zdrowemu rozsądkowi wreszcie! Ale to stan zgodny z rzeczywistością, czyli prawda najprawdziwsza. Masterton to nie kryptonim literackiej mistyfikacji. Taki człowiek istnieje i ma się dobrze.
72-letni edynburżanin z urodzenia, ostatnio przebywa na terytorium hrabstwa Surrey – w istocie południowo-wschodnim przedmieściu wielkiego Londynu. Z zawodu dziennikarz – był m.in. zastępcą redaktora naczelnego niespecjalnie snobistycznego (ale za to całkiem erotycznego!) miesięcznika dla panów „Mayfair” oraz szefem brytyjskiej edycji mocno skandalizującego pisma „Penthouse” – opiniotwórczego magazynu erotyczno-publicystycznego, założonego w 1965 roku przez Boba Guccione, rynkowego konkurenta „łagodniejszego” skądinąd „Playboya”. Imperium wydawnicze „Penthouse’a” wyceniane jest na skromne 4 – 4,5 miliarda dolarów… Takie są początki i źródła kariery Mastertona.
Krok w stronę literatury zrobił Masterton w 1976 roku, wydając pierwszy horror – „Manitou”, dwa lata później już przerobiony na film z Susan Strasberg i Tonym Curtisem. Indiańskie bóstwo – wielki duch Manitou – wchodzi w ciało białej kobiety w dość osobliwy sposób – jako rezultat naświetlania guza promieniami X, by mścić się na Amerykanach za krzywdy Pierwszego Narodu… A później już łatwo poszło: fabryka zaczęła się kręcić… Jak dotąd kolekcja Mastertona liczy 37 powieści-horrorów różnej treści (jedna dzieje się w kanałach Warszawy…) plus osiem z serii „Manitou”, osiem z serii „Rook”, kilkadziesiąt powieści historycznych, wierszy, setki opowiadań zebranych w zbiory, rozproszonych w czasopismach i antologiach horroru i mnóstwo innych tekstów, w tym osobna wielka grupa – poradników erotycznych świadczących o zasobach erudycji, eksperiencji i poczuciu humoru w tej trudnej dziedzinie. Wszak wiadomo, że aby skutecznie i sugestywnie doradzać cokolwiek, trzeba wprzódy samemu wypróbować – i to po parę razy…
W sumie zebrałoby się kilkaset (zapewne bliżej pięciuset niż dwustu…) pozycji sygnowanych nazwiskiem Mastertona lub kilkoma jego pseudonimami. To oznacza, że ten superwydajny autor musi zaczerniać nawet kilkadziesiąt stron dziennie – świątek, piątek, słońce, deszcz… A gdzie życie, podróże, inne czynności o mniej twórczym charakterze? Zaiste, mamy do czynienia z geniuszem i tytanem pracy w jednym. Niebywałe w tym wszystkim jest, że krytyka nie czepia się go. Za grafomanię. Może nie cenią go jak Kinga, ale nie postponują, nie osądzają od czci i wiary. Nie wyśmiewają… Ostatecznie ludzie go kupują i najwidoczniej dobrze się bawią przy lekturze. No i straszy też akuratnie, twórczo wykorzystując wiedzę o pierwotnych lękach i atawizmach trapiących gatunek ludzki, choć niektóre z jego „kompozycji” lecą po bandzie. Zdrowego rozsądku. Ale rynek to decydujący sprawdzian. Bez tego nie byłoby Mastertona…
Ku kryminalnej odnodze literatury rozrywkowej Graham M. skłonił się na początku XXI wieku, pomieszkując z rodziną w Irlandii, konkretnie w drugim co do wielkości mieście zielonej republiki – Corcaigh, czyli Cork. Wtedy nawiedziła go postać kasztanowowłosej, zielonookiej Katie Maguire – detektywa-superintendenta (czyli mniej więcej nadkomisarza…) z miejscowej komendy Gardy Siochána, czyli po ichniemu, po gaelicku znaczy – „straży pokoju”, a mniej górnolotnie – po prostu policji. Do częstych wtrętów w gaelickim (ściślej: irlandzkiej odmianie tego starożytnego języka celtyckiego…) – drugim języku urzędowym Irlandii – podczas lektury „Martwych za życia” będziecie musieli przywyknąć, albowiem Masterton z podziwu godną pieczołowitością zapisuje w nim wszystkie imiona i nazwiska, nazwy topograficzne, przysłowia, liczne zwroty potoczne, szlagworty piosenek, fragmenty dialogów, nawet przekleństwa… W końcu jest Szkotem i robi to zapewne z racji językowego pokrewieństwa obu nacji. I zapewne jako przybysz nie chciałby w niczym uchybić tubylcom, a zwłaszcza ich osobliwej predylekcji do używania języka, którego i tak prawie nikt z nich nie rozumie; na niespełna 5 milionów Irlandczyków biegle zna gaelicki jakieś 175 tysięcy, a nieco ponad 1,5 miliona rozumie podstawowe zwroty… Gwoli sprawiedliwości jednak przyznać należy, że te proporcje powoli zmieniają się na korzyść gaelickiego.
Ale dość tych dygresji. Katie Maguire objawiła się w 2002 roku, w powieści „Białe kości” (o rytualnych morderstwach, także całkiem świeżej daty – w atmosferze typowego mastertonowskiego horroru…). Sto tysięcy nakładu sprzedano w miesiąc. „Martwi za życia” to już ósma Maguire, z 2016 roku (są już też dziewiąta i dziesiąta – „Dead Girls Dancing” i „Dead Men Whistling”, ale pewnie dopiero tłumaczone…). Piękna, frywolna (acz daleko do granicy wyuzdania…) inteligentna, przenikliwa, sprytna, sprawna i silna (potrafi kopem z półobrotu w stylu Chucka Norrisa zatrzymać akcję serca byczastego przeciwnika…) policjantka doskonale radzi sobie w mizoginistycznym środowisku Gardy, potrafi spacyfikować, unieszkodliwić osobistych wrogów, a już przestępców kładzie pokotem… Ale coś za coś – za służbowe sukcesy płaci oczywiście nieustabilizowanym (by nie rzec: rozbitym…) życiem osobistym, towarzyskim i uczuciowym. Tak to już jest… Zresztą powiedzcie z ręką na sercu – czy pamiętacie ze swych lektur kryminalnych gliniarza, detektywa szczęśliwego w życiu osobistym i rodzinnym, beztroskiego (poza oczywistą służbową troską o bezpieczeństwo państwa i jego obywateli…) abstynenta, filatelistę, szachistę, niewzruszonego strażnika prawa i zasad moralnych, genialnego odgadywacza zagadek, uprzejmego interlokutora? Nie pamiętacie? Ja też nie… (Nie powołujcie się na majora Downara…)
Katie jest ekstremalnie zajęta robotą – kilka śledztw nadzoruje, kilka prowadzi osobiście… Do tego wszystkiego instaluje w domu byłego (uczucie wygasło, choć on o tym nie wie…) kochanka Johna, który stracił obie nogi w wypadku motocyklowym i teraz nie ma kto się nim zająć. A tu właściciel hotelu dla psów, chcąc powstrzymać złodziei, robi jednemu z nich przy pomocy strzelby myśliwskiej całkowitą kraniektomię (z mózgiem wychlupującym na zewnątrz – brrr!), czyli mówiąc kolokwialne: dekiel mu urywa… Do tego standardowe zaginięcia młodzieży płci obojga, lawinowy przyrost narkotyków na rynku, handel bronią, nielegalne walki psów, przepychanki gangów, sprzedajny, szantażowany obyczajowo wicekomendant policji… Wesoło jest w Cork – nie ma co… A na domiar wszystkiego pojawia się zabójczo przystojny Conor – psi detektyw – i komplikuje życie uczuciowe orz erotyczne pani detektyw-superintendent do stopnia niesłychanego.
W zawiłości intrygi (z kryminalnego punktu widzenia – poprowadzonej bez zarzutu) zgodnie z naszą umową wdawać się nie będziemy. Dość powiedzieć, że prawie wszystko połączy się w jedną superaferę – z szalonym, zbrodniczym chirurgiem, bezczelnym i krwawym modus operandi przemytu narkotyków tudzież psią mafią. W „Martwych za życia” Masterton wykorzystuje swe umiejętności przywoływania grozy i epatuje nimi bez umiaru. Scena rozrywania pudla przez tresowane do walki pitbulle czy drobiazgowe, beznamiętne opisy „zabiegów”sadystycznego psychopaty – chirurga to już doprawdy nadmiar okrucieństwa. Ale nie domagam się usuwania ich… Tylko ostrzegam wrażliwszych czytelników: natkniecie się na kawałki prozy z piekła rodem – uważajcie!
W sumie: Masterton na poziomie, do którego nas przyzwyczaił… Czyli nieźle. Zresztą ten autor reklamy nie potrzebuje – sprzedaje się nad wyraz efektownie: dwa miliony egzemplarzy tego, co dotąd u nas pod jego firmą wydano. Na nasyconym rynku to rezultat bardziej niż zadowalający…
Tomasz Sas
(21 05 2018)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *