Rebel

10 września 2017

 

Paulina Młynarska
Rebel
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Różnica płci, czyli lektura obowiązkowa
(dla facetów, ma się rozumieć…)

„Tę różnicę to ja chciałbym umieć zagrać na skrzypcach”
(własna, swobodna, może zbyt daleko idąca adaptacja
morału starej klezmerskiej przypowiastki
o tym, jak Natura nierówno obdzieliła talentami…)

Zanim wyznam, że jestem zdeklarowanym (aż do wojowniczości) zwolennikiem talentu felietonowego Pauliny Młynarskiej, kilka zdań eksplikacji w ujawnionej na samym wstępie kwestii różnicy płci. Bo coś tak czuję, że bez zdefiniowania – definitywnie usuwającego niedomówienia i nieporozumienia – nie zrobimy kroku w kierunku swobodnego czytania tego tekstu ze zrozumieniem… Deklarując się jako zwolennik tej różnicy, pragnę podkreślić, że mam na myśli tylko różnicę płci w sensie ścisłym (jak najściślejszym; jeżeli to uszczegółowienie wydaje się komuś dwuznaczne, to przepraszam…). Nie tyle nawet w sensie dokładnie i wyłącznie anatomicznym, co także symbolicznym, aczkolwiek wciąż w obrębie pierwszo- i drugorzędnych cech płciowych (a nawet trzecio- i czwartorzędnych, jeżeli ktoś potrafi takowe wyodrębnić…). Im pełniej przeto się zaznacza dymorfizm płciowy samicy i samca gatunku homo, tym lepiej. Im zaś dymorfizm mniejszy – tym gorzej; gdy zbliża się do zera, to już zupełnie źle i jak dla mnie – nieinteresująco… Innymi słowy: tylko taki, ściśle opisowy (choć oczywiście, z pewnymi obopólnie akceptowanymi hedonistycznymi aspektami tej różnicy) sens jestem w stanie uznać za obowiązujący. I proszę nie mylić tego z seksizmem czy szowinizmem – najważniejszy dla mnie jest pierwiastek estetyczny (oczywiście nie w postaci trywialnego czempionatu piękności; mam na myśli raczej grecką kalokagathię), aczkolwiek łącznością intelektualną nie wzgardzę, a nawet przeciwnie: takową polubię – bardziej niż cokolwiek innego…
Inne aspekty różnicy płci nie interesują mnie zupełnie, osobliwie zaś oceniające, wartościujące, hierarchizujące, metafizyczne, transcendentalne, porządkowe, kulturowe, magiczne, socjalne, ekonomiczne i wszystkie, jakie potraficie sobie wyobrazić. To znaczy – rozumiem, wiem, jak nazwać, rozpoznać, poddać analizie – ale się nimi n i e p o s ł u g u j ę! W każdym razie – nie porównawczo! W żadnym aspekcie mej prywatnej kosmogonii – nie! Nie przyłapiecie mnie, króliczki, tygryski, buce… Oczywiście jako mężczyzna bądź co bądź (dowody nadal są, lecz powoli zanikają, więc gdyby ktoś fatygował się badać, proszę o pośpiech) z natury rzeczy bardziej jestem zainteresowany płcią inną niż moja własna. Ten dysonans poznawczy jest chyba usprawiedliwiony i zrozumiały, jako że nie jestem przysięgłym obiektywnym badaczem, zobowiązanym do zachowania równowagi, jeno amatorem raczej.
A zatem ad rem po tym objaśnieniu (gdyby komuś było mało, służę indywidualnymi konsultacjami), czyli do Młynarskiej. Dwa są aspekty (może w porywach do trzech), za które uwielbiam ją najbardziej. Pierwszy to osobliwa (nie w sensie, że dziwna, ale po prostu inna niż inne, także te nieprzeciętne…) filozofia funkcjonowania. Powiadacie, że Młynarska aktywną, ekstremalną i wojującą feministką jest? I że sama tak o sobie mówi? No i co z tego! Jeśli feminizm powstał w trybie uogólnionej, sprawiedliwej reakcji na supremację i opresję rozmaitych cywilizacyj i kultur z pobudek ekonomicznych skażonych pierwiastkiem męskim, to powstał wtedy, gdy jakiekolwiek istotne powody tej supremacji i opresji ustały. Ale sama supremacja, sama opresja trwały nadal, bo stały się narzędziem władzy, osiągania sukcesu i satysfakcji. Innymi słowy: nie ma żadnego istotnego powodu, by faceci rządzili, ale to robią – bo tak im wygodniej. No to sobie poczytajcie, co o tym myśli kobieta – i już tak wygodnie nie będzie. Niektórzy z nas może nawet powinni uważnie spoglądać za siebie i na boki, wyprawiając się w ciemne uliczki; no i wdziewać opancerzone suspensoria… Wbijcie sobie do głów, że rebel znaczy buntownik (w zasadzie buntowniczka…), a felietony Pauliny Młynarskiej to nieodległe pomrukiwanie burzy. I pierwsze poważne ostrzeżenie.
Drugi aspekt mego uwielbienia dotyczy kwestii bardziej formalnej – mianowicie języka, jakim (i jak!) posługuje się Młynarska. Po kim to ma – oczywiście wiadomo. A w tym przypadku słuch absolutny stał się dziedziczny, genetycznie uwarunkowany, do tego jeszcze poddany długotrwałemu treningowi towarzyszącemu. Niektóre dzieci geniuszy tak mają: stają się pierwszymi odbiorcami, pierwszymi krytykami. Stąd tylko krok do mimowolnego, ale skutecznego samodoskonalenia się – jeśli ma się co doskonalić. A Młynarska miała, więc jej talent urósł. Bogaty wokabularz, metafora na każde skinienie, zgrabny aforyzm pod ręką oraz bezlitosna, zabójcza precyzja… Lektura to przyjemność w stanie czystym.
No i ten trzeci aspekt w porywach… Z całym swoim feministycznym buntem bywa Młynarska sprawiedliwa – do bólu i bez oglądania się na konsekwencje. Ba, stanie w obronie posłanki Pawłowicz (co samo w sobie trudne jest do wyobrażenia…), zaatakowanej z motywów nie intelektualnych, merytorycznych, jeno seksistowskich. Bym pewnie nie potrafił. Więc czytam i uczę się empatii bezwarunkowej, odrzucającej niegodziwe metody i niskie pobudki. I wszystkim polecam. Nawet admiratorom Terlikowskiego, Cejrowskiego (w co nie sposób wprost uwierzyć!) i Ziemkiewicza.
Po ciężkich dniach i nocach, gdy czujesz się jak zawartość stygnącego kotła z pulpą celulozową pozyskaną z makulatury, a krótka konfrontacja z lustrem upewnia cię, że aparycję masz przemoczonej kupy siana na ostrewce, jeden felieton Młynarskiej zaaplikowany dożylnie (plus kubeł gorącej herbaty lub szklaneczka rosy z Tullamore z jedną kostką lodu) może zdziałać cuda. Toteż kupcie sobie „rebelkę” w jednym kawałku (choć się ceni…) i kurujcie się. Może kiedyś (ja już tego nie doczekam) będzie normalnie?
A w kwestii leczenia drobna uwaga. Pisze pani Paulina (w felietonie „Kicia, wiej!” na str.198) tak: „Buc to buc, tego się nie leczy.” Fakt – ani farmakologicznie, ani psychoterapeutycznie, ani rehabilitacyjnie bądź metodą księdza Kneippa… Ale operacyjnie? Jak najbardziej! Od zuchwałej amputacji tego i owego, poprzez penetracyjną i celną lobotomię, aż po błogoczynną eutanazję… Jako wielokrotna ofiara erupcji Buca Polskiego w rozmaitych pięknych okolicznościach przyrody – od minimalistycznego, skłaniającego do medytacji ogrodu seulskiej świątyni Chogye-sa aż po plażę w Skara Brae na szkockich Orkadach – zalecam tę ostatnią metodę.
Tomasz Sas
(10 09 17)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *