Ludzie na drzewach

14 września 2017

Hanya Yanagihara
Ludzie na drzewach
Przekład: Jolanta Kozak
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Malinowski, bój się Boga (…i Heisenberga)!

Jeśli czytaliście „Małe życie” Yanagihary i – co gorsza – się nim zachwyciliście, to będziecie mieli problem po lekturze „Ludzi na drzewach”. Zwrotu „co gorsza” nie użyłem, by zdeprecjonować akt zachwytu. Ma on tylko podkreślić skalę problemu i rozmiar trudności podczas pilnej percepcji, czyli czytania ze zrozumieniem tej powieści. Jest bowiem zaskakująco, dramatycznie inna pod każdym względem. Godzi się też zauważyć, że powodem zasadniczym owego dysonansu poznawczego jest osobliwa (aczkolwiek poniekąd zrozumiała: bestseller first!) polityka polskiego wydawcy, który wpierw na rynek rzucił drugą powieść Yanagihary, by rok później uraczyć czytelników jej debiutem. I wszystko jasne: „Małe życie” – wielka powieść. A „Ludzie na drzewach”? Jakby troszeczkę mniej…
Dlatego może lepiej będzie, jeśli admiratorzy „Małego życia” przed tą lekturą zapomną, że kiedykolwiek czytali tamten bestseller (tak dla spokoju ducha…). W lepszej sytuacji są ci, którzy tamtej książki nie czytali, ale mają taki zamiar w przyszłości – i teraz szansę, by poznać autorkę chronologicznie. To oczywiście nie jest żadna regulaminowa norma. Czytanie dzieł zebranych wielkich mistrzów bywa ekscytujące także od tyłu. Ale gdy dzieła są dwa? Kolejność naturalna wydaje się właściwsza…
Debiut Yanagihary jest wysublimowanym, a zarazem mocno wyspekulowanym pytaniem o etyczne warunki brzegowe uprawiania nauki. W gruncie rzeczy dylemat przypomina nieco strywializowaną wersję (powiedzmy, że bardziej metafizyczną…) zasady nieoznaczoności Heisenberga, którą ten niemiecki fizyk sformułował jakieś dziewięćdziesiąt lat temu na gruncie mechaniki kwantowej. Reguła zakłada, że istnieją takie pary fizycznych wielkości, których jednocześnie z dowolną dokładnością zmierzyć się nie da. Innymi słowy: sam akt pomiaru jednej z tych wielkości tak wpływa na drugą z nich, że traci ona właściwości, które chcielibyśmy pomiarem uchwycić. To nie jest kwestia niedoskonałości narzędzia mierniczego; ono może być doskonale subtelne, bezdotykowe; to sama natura tej kwantowej wielkości jest taka, że pomiar – nie tylko bezpośredni, ale i „sąsiedzki” – ją zniekształca… Przenosząc zasadę Heisenberga na grunt nauk społecznych, osobliwie antropologii, etnografii, etnologii, kulturoznawstwa, socjologii i innych tymże podobnych, które używają praktycznych badań terenowych w celu formułowania względnie obalania hipotez – uzyskamy regułę o wydźwięku nader ponurym… Każde badanie terenowe – czy to będzie paruletnia ekspedycja badająca życie plemion w Amazonii, czy wyprawa penetrująca pasterskie szlaki wypasu jaków w Tybecie, czy zbierająca teksty i melodie przyśpiewek plemion tubylczych na pograniczu księżacko-łęczyckim (czyli między Mąkolicami a Górą św. Małgorzaty), czy ankietowe, anonimowe badania konsumpcji piwa i towarzyszących tejże obyczajów w województwie zachodniopomorskim
– k a ż d e dotknięte będzie nieusuwalnym wypaczeniem poprzez samą obecność badacza; obserwatora, stawiającego pytania, robiącego notatki, nagrywającego na nośniki elektroniczne.
Nasz genialny rodak Bronisław Malinowski, badając (w trybie obserwacji uczestniczącej) od 1916 do 1918 roku życie seksualne dzikich na wyspach Archipelagu Bismarcka – konkretnie na Trobriandach – uświadomił sobie boleśnie wszystkie zasadzki, implikacje i ograniczenia zasady nieoznaczoności. Wtedy jeszcze literalnie ona nie istniała; ale on swym geniuszem przeczuwał dylemat i spisał katalog powinności badacza-antropologa. Yanagihara pewnie zna ten tekst, bo to wciąż fundamentalny kodeks etyczny nauk społecznych. Żadnych ingerencji, pełen szacunek, żadnych zmian, eksperymentów czy prowokacji, pokora, zrozumienie różnic, żadnych z góry założonych tez, żadnego nauczania, zero misji… Mniej więcej. W powieści Yanagihary o ten właśnie problem mniej więcej chodzi. Wspomniany w blurbie na wyklejce okładki krytyk „The Times” porównuje „Ludzi na drzewach” do „Jądra ciemności”. Głupek… Albo nie czytał Yanagihary, albo Conrada. Stawiam na to drugie – po prostu tak mu się napisało; chciał wypaść erudycyjnie. Tymczasem to nie piekielna zgroza Kurtza jest problemem u Yanagihary, nie dominacja pierwotnych instynktów ani Zła, nie pułapki demonicznego, wypaczonego i zdeprawowanego umysłu, nie supremacja rasy. Problemem jest atrofia reguł moralnych podczas uprawiania nauki. Problemem jest bezwstydny narcyzm, egocentryzm, dążenie do sukcesu, bezwzględna dominacja chęci poznania bez granic, niemiarkowana etycznymi wątpliwościami. Amerykańska pisarka – nie wiem: świadomie czy nie – stawia na nowo kwestię odpowiedzialności nauki, czyli w gruncie rzeczy zadaje pytanie o dzisiejszy status i upowszechnienie (wygląda na to, że raczej słabe…) kodeksu Malinowskiego.
Co więcej: Yanagihara przesuwa akcenty ku obszarom człowieczej aktywności intelektualnej i cywilizacyjnej, których Malinowski nie uwzględnił. Nie o samo badanie bowiem idzie, lecz jego praktyczne rezultaty. W czasach Malinowskiego badanie kultur, wzorców zachowań, siatek i struktur powiązań człowieka z biotopem miało charakter wybitnie poznawczy, poszerzający wiedzę ogólną, z teoretycznymi implikacjami. Praktyczne zastosowanie tej wiedzy antropologicznej nie było rozległe – ot, przydać się mogło trochę co bardziej światłym zarządcom kolonialnych terytoriów, faktorii i innych przedsięwzięć. Może trochę ułatwiało eksploatację i niwelowało… wyrzuty sumienia u co bardziej wrażliwych funkcjonariuszy. Ale Yanagihara poszła dalej – do momentu, w którym do wypraw antropologicznych dołączyli lekarze i biolodzy, badający osobliwości egzystencji tubylców z medycznego punktu widzenia… I teraz dopiero robi się i ciekawie, i tajemniczo, i niesamowicie!
Yanagihara niemało trudu włożyła w swój debiut, na użytek swej intrygi konstruując na siatce autentycznych współrzędnych i punktów odniesień całe fikcyjne uniwersum: infrastrukturę, zaludnioną tłumem postaci, wchodzących w fabularne interakcje. Powołała do życia mistrzowski apokryf, tak z pozoru przeraźliwie autentyczny, że aż zmylić może niemal każdego… Poza fachowcami z branży, której się tyczy. A jako punkt wyjścia miała tylko historię sukcesu i upadku prawdziwego tym razem uczonego – Amerykanina (pochodzenia słowackiego), niejakiego Daniela Carletona Gajduska, biofizyka, fizjologa i pediatry, który Nobla (1976) dostał za badania tzw. prionów i choroby kuru wśród Papuasów (z powodu kanibalizmu; zjadali zarażone mózgi zabitych wrogów…). A poza tym Gajdusek był… pedofilem, skazanym za homoseksualne czyny nierządne z kilkuset (!) chłopcami na Nowej Gwinei…
Yanagihara powołała do życia (nie bójmy się: pięknie i radośnie zmyśliła!) doktora Nortona Perinę, narratora swej powieści, odkrywcę zjawiska ekstremalnej długowieczności wśród plemienia zamieszkującego wyspę Ivu’ivu – jedną z trzech z grupy U’ivu (którą fantazja autorki umieściła na Pacyfiku Południowym, gdzieś wedle rozległego państwa Kiribati). Długowieczność nie była genetyczna, jeno… dietetyczna (nabywana po zjedzeniu mięsa żółwia opa’ivu’eke) i do tego okupiona szybko postępującą demencją, umysłową degeneracją. Ale to było odkrycie warte Nobla (ma się rozumieć, że fikcyjnego, jak prawie wszystko u Yanagihary) oraz dalszych, masywnych badań – najlepiej w oparciu o niezmierzone kapitały koncernów farmaceutycznych. „Ludzie na drzewach” to formalnie pamiętnik Periny, spisany podczas pobytu w więzieniu (oskarżono go o molestowanie i seksualne wykorzystywanie gromadki dzieci u’ivuańskich, które ekspiacyjnie adoptował i ekspatriował o USA), zredagowany i wydany przez ucznia i współpracownika, perfekcyjnie fikcyjnego niejakiego doktora Ronalda Kuboderę.
Nie mam najmniejszego zamiaru streszczać ani kawałka tej intrygi. Przyjemność samodzielnej lektury jest tego gatunku, że pozbawianie jej kogokolwiek byłoby zbrodnią (w każdym aspekcie ohydnej zbrodniczości…). Przeto na mnie nie liczcie – sami sobie czytajcie. Warto. Jak niemal wszystko zresztą o nieśmiertelności – mitycznej, wiecznotrwałej homeostazie ciała i ducha. Za cenę nawet paktu z diabłem, czego doświadczył Faust… Bo to nie żaden Conrad – jeno Goethe, Tomasz Mann i Szekspirowski Prospero z „Burzy” stoją za Yanagiharą. Jeśli mityczne ogrody Parnasu gdzieś tam rzeczywiście istnieją, to chłopcy czekają na nią, by zasiąść do dysputy. Mam nadzieję, że poczekają długo. Za to my na następną Yanagiharę – poczekamy krótko; też mam taką nadzieję… Pisarka „Małym życiem” dowiodła, że celująco przeszła Test Drugiego Podejścia. Co zrobi na sprawdzian – do trzech razy sztuka?
Tomasz Sas
(14 09 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *