Milczenie jest srebrem

29 czerwca 2017

Ryszard Ćwirlej 
Milczenie jest srebrem
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2017

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5

Oko świętego Wojciecha, czyli szczęście cymbała

Kolejne spotkanie z chorążym MO (a właściwie już podporucznikiem…) Teosiem Olkiewiczem nie rozczarowuje. Bałwaństwo, debilizm, grubiaństwo, prymitywne instynkta (ze skłonnością do chlania wódy i dupczenia na czele…), cwaniactwo i lenistwo wyż. pomienionego zdają się rosnąć w postępie geometrycznym, a wraz z nimi postępuje wszerz, wzdłuż i w górę pula zadziwiającego, nieprawdopodobnego szczęścia Teosia, wyciągającego się własnoręcznie za włosy (ściślej: za maskujący osełedec misternej zaczeski…) z każdego gównianego szamba – niczym baron Münchhausen…
Tym razem kaskada szczęśliwych przypadków żywota Teosia O. zaczyna się od powierzenia mu przez zwierzchnika (samego generała z Komendy Wojewódzkiej) – wraz z oficerskim awansem – sprawy do samodzielnego rozwiązania (na zasadzie testu przydatności…). Teoś, szczęśliwy jak szczypiorek z powodu nominacji (gwiazdki można przeliczyć na lepsze zarobki, podstawę wymiaru emerytury, nie wspominając o innych nieformalnych możliwościach…), odczuwa jednak pewien taki niepokój… Samodzielność to odpowiedzialność i papierkowa robota, dużo takiej roboty. A robota i do tego pod własnym nazwiskiem, na własne konto w aktach personalnych, to dwie rzeczy, których w milicji Teoś bał się najbardziej. Ale co tam – papiery się zepchnie na Młodego, a on pokręci się wokół sprawy, jak to zwykł czynić do tej pory. Zwłaszcza że to zaduszenie prostytutki w kiblu dość ekskluzywnego – jak na Poznań i rok 1986; wódka wciąż na kartki! – lokalu gastronomicznego. To ostatnie słowo wzbudziło w Teosiu niejaką nadzieję na wyżerkę i popitkę w lepszym gatunku, i to na krzywy ryj. Nie wspominając już o perspektywie na przykład wychędożenia jakiegoś odmiennopłciowego świadka lub nawet podejrzanego. Bo sama sprawa wydała się prosta: wystarczy kilka sumiennych „olkiewiczowskich” przesłuchań. A więc dobra nasza!
Fart zaś Teosiowy na tym polegał, że ten misterny, aczkolwiek intelektualnie niespecjalnie wyrafinowany plan śledztwa zaczął mu się sprawdzać! Począwszy od obiadku z rosołem, kotlecikiem de volaille z frytkami i schłodzonym żytem… A i kierowniczka lokalu okazała się chętna na całkiem niemałe bara-bara, zaś w domu miała trzydrzwiową pękatą komodę pełną flaszek z zacnymi płynami, których nazw i mocy Teoś przez całe swoje życie nawet nie był świadom. I czy świat, nawet w czas parszywego przedwiośnia ’86, nie jest piękny?
Ale co się polepszy, to się popieprzy… Więc i sielanka Teosia się rypła za sprawą pewnego wrednego Ruska – Mendelejew mu było. Onże Rusek na swej tablicy układu okresowego pierwiastków pod numerem 47 i symbolem Ag umieścił pewien szarawy metal, dość ciężki, łatwy w obróbce mechanicznej i cieplnej, o pożądanych wielce właściwościach elektrycznych i sporej wartości emocjonalnej, tezauryzacyjnej – powiedzmy na koniec… Przez co stał się dość popularny. A towarzysze z NRD nie wiedzieć czemu rozpoczęli akurat masowy skup cennego pierwiastka, patrząc przez palce na źródło pochodzenia i przepłacając sowicie…
Więc Teoś sobie chlał i dupczył w najlepsze, snując dalsze plany pięknie rozwijającego się śledztwa, Ale w sam dzień świętego Józefa – patrona cichych, cierpliwych, skrzętnych i pobożnych robotników – piorun gruchnął z jasnego nieba… W archikatedrze gnieźnieńskiej jakieś skurwysyny oderżnęły piłką do metalu sarkofag świętego Wojciecha od postumentu. Podnieśli rękę na narodową relikwię o niepoliczalnej wartości. Była ze srebra… Historia jest znana i opisana ze szczegółami, bo wydarzyła się naprawdę; Ćwirlej tylko twórczo przeredagował szczegóły (zresztą niczego istotnego, o ile dobrze pamiętam, nie pomijając) i dopasował do swojej fabuły kryminalnej z Teosiem Olkiewiczem na przodku… I tak oto Teoś Olkiewicz został przez pułkownika Żyto zdjęty ze śledztwa – to znaczy z wyrka, tyłka i komody pięknej, ponętnej i chętnej (i mającej swoje kalkulacje, ale tego Teoś nie był świadom…) kierowniczki Marysi. Dzielny, fartowny i głupi jak but funkcjonariusz został wcielony do śledczej specgrupy z Wojewódzkiej, mającej za zadanie dopaść świętokradczych złodziejaszków narodowego skarbu. Gorzej nie mogło być… Na szczęście w Gnieźnie bufetowa na dworcu kolejowym miała pewne walory, szybki dostęp do wyrobów gastronomicznych i trunków tudzież nieposkromioną chcicę, by karierę zrobić. Może nawet w telewizji… Teoś swoim zwyczajem, wypróbowanym w ciężkich zmaganiach z losem, już się pięknie mościć zaczął, ale natknął się przypadkiem (a może nie?) na Nemezis swoją: niejakiego Wirskiego kapitana, szurniętego z esbecji (a może i nie szurniętego – a bo to z nimi co pewnego wiadomo?). Znów tak ładnie żarło. I zdechło…
Ciągu dalszego Ćwirlejowej intrygi streszczać nie będziemy. Nie mamy w zwyczaju. Powiedzmy tylko, że bogata w szczegóły jest i wielowątkowa. A nad intrygą autor panuje wzorowo, nie wyciskając z niej więcej, niż pozwala rachunek prawdopodobieństwa. No, może ciut jakby na plus; ale nie jesteśmy przecież aptekarzami… Nieustannie ważne (choć dzięki pewnym przerysowaniom i przyczernieniom dla lepiej i bliżej pamiętających realia tamtej epoki – nieco denerwujące…) jest w narracji Ćwirleja coś innego, leżącego w gruncie rzeczy poza ściśle kryminalną tudzież obyczajową strukturą fabuły. To coś, obecne w każdej z powieści Ćwirleja, to rekonstrukcja osobliwej aury i imponderabiliów towarzyszących funkcjonowaniu organów ścigania w schyłkowej epoce PRL… Taki Teoś Olkiewicz nie jest tylko fartownym głupolem, wyraźnie przez autora „ocieplonym” (choć nie safandułowato, ale przewrotnie: skurwysyńsko…). Zwłaszcza gdy zostawia sobie na pamiątkę kawałek srebrnej blachy z fragmentem twarzy (konkretnie: okiem…) świętego. Razem z żoną oprawiają relikwię w ramki i wieszają w sypialni…
Teoś to coś więcej: metafora, antropomorfizacja (bardziej wyrazista niż inteligentni, cyniczni, patologicznie wredni esbecy) symbol Systemu – bezrozumnego, opresyjnego, chamskiego, brutalnego, i zbrodniczego zgoła. Ale większość funkcjonariuszy (gdy każdego zanalizujemy indywidualnie) nie była aż taka karykaturalnie niemoralna i głupia. Przeciwnie… Wszelako jednak Struktura taka była… Do jej zdemaskowania i dyskretnego zohydzenia Ćwirlej subtelnie używa klasycznej milicyjnej pedagogiki w stylu majora Downara i jego totumfackiego sierżanta Kociuby – ale z ujemnym znakiem, Bardzo ujemnym. Ciekawe efekty, nie do ogarnięcia wszystkimi zmysłami, powstają, gdy słodycz Ewy wzywającej 07 zderza się z odorem przetrawionej wódy, skiepowanych petów z popularnych, wzbogaconym szlachetną nutą wody toaletowej Prastara… Z kilku poważnych powodów „ćwirleje” to nie są prace historyczne, dokumentalne, demaskatorskie. To tylko literatura. Ale niezła. Przy okazji pozdrowienia dla redaktora Fajbusiewicza Michała, który gdzieś tam w tle się nostalgicznie przewija…
Tomasz Sas
(29 06 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *