Bez śladu

21 czerwca 2017

Tana French 
Bez śladu
Przekład: Maria Olejniczak-Skarsgård
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Dublińskie demony rodzinne nie odpuszczą
ci nigdy…

Szmaragdowa Wyspa – kolebka wesołych tancerzy, wytrwałych, upartych, honornych twardzieli, piwa guinness, czterolistnej koniczynki, świętego Patryka, whisky jameson, mszału z Kells i genialnego Joyce’a – jakoś nigdy nie uchodziła za żyzne podglebie dla literatury kryminalnej. Może dlatego, że jej heroiczne dzieje i mity zdominowane były przez złowrogi cień rzucany przez potężnego sąsiada: Brytanię (prawdziwy Irlandczyk nigdy nie użyłby przymiotnika Wielka…). A fabularna narracja tradycji domowej – opanowana przez legendy patriotycznych dynamitardów i wolnych strzelców z IRA. Gdzie tam miejsce dla pospolitej zbrodni, dla sprawców pracowicie tropionych i wykrywanych dzięki żmudnej robocie policyjnych fachowców? Gdzie tam miejsce dla inteligentnych detektywów?
Na szczęście Irlandczycy mają Tanę French… Ta 44-letnia dziś pisarka długo, bo aż do 35. roku życia myślała, że jest… aktorką. Po studiach dramatycznych w dublińskim przesławnym Trinity College pracowała na irlandzkich scenach, w filmie, telewizji, dubbingu, teatrze radiowym i reklamie. A gdy telefon nie dzwonił, podczas dłuższych przerw między castingami coś tam pisała do szuflady… Aż jakieś dziesięć lat temu w wielkim globalnym anglojęzycznym legendarnym konsorcjum wydawniczym Viking Penguin ukazała się pierwsza powieść kryminalna Tany „In the Woods” (polski tytuł: „Zdążyć przed zmrokiem”).
Doskonale przyjęty i parokrotnie nagradzany debiut okazał się być… gambitem wielkiej, odważnie i bezczelnie (jak na debiutantkę, która jeszcze nie zdążyła się skonfrontować z publicznością i krytyką…) pomyślanej awantury literackiej. Tana z pełną dezynwolturą nazwała swój debiutancki tom początkiem serii „Dublin. Wydział Zabójstw”. Czyli czegoś w rodzaju policyjnej sagi. Ten szeroko zakrojony i praktycznie nieograniczony (w sensie możliwości kontynuacji; granicą jest wytrzymałość autora…) projekt ma już dziś sześć części. Połączone są wspólnym policyjnym szyldem, a podstawowy koncept konstrukcyjny polega na… wymienności głównych bohaterów; w każdej części akcję prowadzi ktoś inny, kto w kolejnej książce pojawia się na drugim planie, czy w ogóle w małej wzmiance, ale w poprzedniej był już odrobinę choćby wprowadzony do akcji… Ten zabieg pozwala dodawać wciąż nowych bohaterów, otwierać nowe wątki, a starych nie kończyć definitywnie, tylko zawieszać, by w razie potrzeby ożywić. Innymi słowy: konstrukcja przypomina porządny wielosezonowy serial telewizyjny w typie mydlanej opery, powstający z odcinka na odcinek. Tym tylko się różni od produkcji telewizyjnej, że we współczesnych realiach taki serial to kreacja zbiorowa całego szwadronu scenarzystów, a tu mamy do czynienia z pojedynczą autorką…
Ale za to jaką! Uwielbiający wszelkie rankingi redaktorzy poważnych pism literackich po obu stronach Atlantyku praktycznie od debiutu Tany co roku lokują jej produkty na listach najlepszych thrillerów sezonu. Nie ma rankingu bestsellerów „New York Timesa” bez jej powieści. Nagrody i inne zaszczyty French przyswaja całymi seriami. Właściwie dlaczego? Proste tłumaczenie: bo talent ma – wydaje się zbyt oczywiste, ba, trywialne nawet. Istota jej sukcesu polega na czymś jeszcze. Tym czymś jest organizacja intelektualna. Nie wiecie, co o jest? Innymi słowy: specyficzne – czasem wypracowane, czasem intuicyjne – ale zawsze indywidualne, niepowtarzalne procedury myślenia. Sprawa dotyczy nie tylko procesu twórczego – ma zasięg całościowy (ogarnia każdy aspekt osobowości) i funkcjonuje autonomicznie w taki sposób, że nie można tych procedur wyłączyć. Organizacja intelektualna, która przytrafiła się Tanie French, okazała się być wprost idealna dla zawodu pisarki. Ten specyficzny rodzaj poukładania, to absolutne panowanie nad narracją (nazywam je bezdotykowym…), niezostawiające śladów montażu, fastrygowania ani szpachlowania – wszystko to sprawia, że mamy do czynienia z mistrzostwem opowiadania, a w pisarstwie kryminalnym (jak w żadnym innym właściwie; choć Alice Munro mogłaby wnieść sprzeciw…) to fundamentalny wyróżnik segregacyjny – oddzielający doskonałość od rzemieślniczej, skądinąd poprawnej (czasem nawet bardzo dobrej…) biegłości. Taki typ organizacji intelektualnej (co do zasady, bo w szczegółach biegunowo odmiennej…) wyróżniał Chandlera, Simenona, Mankella – może jeszcze Rankina. Po prostu siadasz, czytasz i nie potrzebujesz żadnej instrukcji obsługi. Nadążasz, czujesz jedność z książką, takie niewytłumaczalne racjonalnie „kosmiczne swędzenie”… A ileż razy przy innych lekturach kryminalnych najpóźniej w połowie procesu percepcji zaczynałeś się instynktownie rozglądać za objaśnieniem (prostymi słowami, może nawet w stylu bryków nieśmiertelnego Zuckerkandla…). A gdy pomoc znikąd nie nadchodziła, czy nie korciło cię od razu zajrzeć na koniec, by skrócić męczarnie – swoje i autora? W przypadku czytania Tany French taka konieczność nie zachodzi – ba, przez chwilę nawet o niej nie pomyślisz…
Cóż zatem takiego ona tym razem wymyśliła? Wymyśliła typową irlandzką rodzinę z proletariackiej dzielnicy Dublina: dzietną, katolicką (z wszystkimi tego stanu konsekwencjami społecznymi), niebogatą, dysfunkcyjną (aczkolwiek tradycyjnie jednolitą w stosunkach zewnętrznych), patologiczną (pater familias – alkoholik o gwałtownym usposobieniu i ciężkiej ręce) nieco ponad granice irlandzkiej normy. Konfliktogenną, opresyjną, okrutną… Ot, tacy sobie Mackeyowie z Faithful Place. Dwadzieścia dwa lata temu dziewiętnastoletni wówczas Frank M. wyszedł z domu bez słowa pożegnania; umówił się z ukochaną dziewczyną, mieszkającą po sąsiedzku. Mieli razem pojechać do Londynu. Rosie nie przyszła, Frank czekał całą noc i odszedł. Ułożył sobie i potem koncertowo spieprzył życie, spłodził córkę, został policjantem. Od rodziny jak najdalej i bez kontaktu. Ale przeszłość dopadła go brutalnie; w rozbieranej ruderze na jego rodzinnej ulicy znaleziono najpierw spakowaną walizkę, a potem sam Frank w ruinach domu pod szesnastką odkrył zwłoki Rosie Daly, bez wątpliwości zamordowanej…
Tyle tytułem wstępu do intrygi – ciąg dalszy oczywiście, zgodnie z zasadami pisania o kryminałach, wielokrotnie już tu wspominanymi, pozostawimy w spokoju. Powiedzmy tylko, że wściekły na los Frank wbrew woli szefostwa bierze się za śledztwo, ale główną walkę wieczoru (akurat bożonarodzeniowego…) stoczyć mu przyjdzie z demonami rodzinnymi. Wieloma demonami. Dublińska rodzinka ma bowiem w sobie wszystko: miłość, nienawiść, przemoc, przywiązanie do tradycji, wreszcie zbrodnię – i to wcale nie na ostatnim miejscu. Innymi słowy: zagadka wcale nie jest wyrafinowana (z drugiej strony nie twierdzę, że banalna…). Ale jak to jest opowiedziane! Pod tym względem mistrzostwo Tany French prawie nie ma sobie równych. I tym razem „prawie” nie czyni żadnej różnicy. Napięcie emocjonalne utrzymuje się na dobrym poziomie jeszcze długo po rozwiązaniu zagadki. Bo cechą wyróżniającą pisarstwa French (za co ja ją polubiłem – i wy, mam nadzieję, polubicie…) jest dbałość o zakończenie. Jej finisze nie są wymęczone, wymuszone z nieskrywaną radością, że to już i… zapraszamy panią do kassy… French emocje wygasza powoli, jeszcze coś mocniej szarpnie, zostawi obietnicę małej łezki na rozstanie… To wielce satysfakcjonująca lektura, panie i panowie…
Tomasz Sas
(21 06 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *