Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci

3 lipca 2017

Anna Kamińska
Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Zejście ze szczytu w dolinę niebytu…

Ponieważ góry SĄ, się na nie wchodzi i z nich potem schodzi. Nie zawsze schodzi i nie zawsze na własnych nogach. Góry bowiem nie tylko SĄ, one SĄ silniejsze od człowieka. I wcale nie muszą tej przewagi jakoś specjalnie akcentować ani demonstrować. Takie SĄ i już; urządzone przez Matkę Naturę – niewiastę z natury swej zimną, nieczułą na emocje, pragnienia, fobie i zapały gatunku ludzkiego. Nawet nie tolerancyjną – raczej doskonale obojętną na nasz los indywidualny i zbiorowy, choć przecież niezaprzeczalnie jesteśmy jej częścią – i to osobliwą, bo uzbrojoną w świadomość… Zapewne dlatego wiemy, (niektórzy boleśnie, bo z doświadczenia…) że wspomniana tu Matka Matura urządziła te góry PRZECIW nam. Zapewne niechcący (jest przecież doskonale obojętna na naszą egzystencję i los) – ale przeciw. Życie w górach (a czasem nawet tylko obok gór…) wymaga bowiem wysiłku, przygotowania i nakładów większych niż egzystencja „na płaskim”… Pomyślcie choćby o wydatku energetycznym, który pochłania samo tylko chodzenie pod górkę, zwłaszcza w ekstremalnej formule wspinaczki w pionie. A poza tym powyżej jakichś siedmiu, siedmiu i pół tysiąca metrów przestają działać zwykłe prawa natury; w krainie mrozu, wiatru, śniegu i lodu rządzi biała dama – śmierć we własnej postaci… To jej Strefa.
Kanczendzonga, czyli Pięć Skarbów (Klejnotów) Pod Wielkim Śniegiem – trzecia góra na Ziemi (8586 metrów) – wręcz modelowo odpowiada specyfikacji strefy śmierci – jest krańcowo trudna (a który ośmiotysięcznik nie jest?), stosunkowo rzadko odwiedzana, zabójcza, surowa i… majestatyczna: pięciowierzchołkowy masyw sterczy niemal cztery kilometry nad dolinami Sikkimu. A więc jest. A więc trzeba tam wejść. A gdy się kolekcjonuje Koronę Himalajów (dziesięć ośmiotysięczników plus jeszcze cztery w sąsiednim Karakorum…) – to już trzeba wejść koniecznie. Dlatego wiosną 1992 roku pod Kanczendzongą w bazie stawiła się 49-letnia Polka Wanda Rutkiewicz, w owym czasie liderka wyjątkowo ekskluzywnego, nieformalnego światowego klubu himalajskich zdobywców (pierwsza Europejka na Mount Everest, pierwsza kobieta na Czogori, czyli zabójczym K2 w Karakorum), by dopisać Pięć Klejnotów do swojej korony… Stanęła równo 31 lat po tym, jak studentkę wydziału łączności politechniki Wrocławskiej kolega z roku zabrał w skałki Gór Sokolich koło Jeleniej Góry, a ona sama, bez sprzętu i asekuracji wylazła na górę dwudziestometrowym kominem… Od tamtego dnia każdy jej krok pod górę i w dół w Sudetach, Tatrach, Alpach, Pirenejach, Pamirze, Hindukuszu, Himalajach, Andach Patagońskich (i gdzie tam jeszcze bywała…) prowadził ją pod to wyjątkowo okazałe, monumentalne wybitne (kiedyś w ogóle uważano, że to najwyższa góra świata; dopiero solidne pomiary ekip panditów – indyjskich topografów – dały prymat Czomolungmie…) wypiętrzenie skorupy ziemskiej, w miejscu, gdzie napierająca, ruchliwa płyta dekańska (zwana też indyjską) zderzyła się z gigantycznym euroazjatyckim utworem tektonicznym… Miała już w nogach, odmrożonych palcach, osłabionym ciele – i przede wszystkim w pamięci – dwie góry wyższe od tej (i sporo nieco niższych). No, ale ta też była – nie sposób taką pominąć…
12 maja 1992 roku jakieś 300 merów pod szczytem w śnieżnej jamie jej partner (aczkolwiek niespecjalnie partnerski…) w tej wspinaczce, meksykański himalaista Carlos Carsolio zapamiętał ostatnie zdanie z ust Wandy Rutkiewicz: „Jest mi trochę zimno, ale jest okej.” Zimno, ale okej… To cała ona. Chciała iść w górę, żadne racjonalne ani emocjonalne argumenty nie zmieniłyby tej woli. A siły nikt nie poważyłby się zastosować. Trudno też od Carsolia byłoby wymagać ekstremalnego heroizmu. To znaczy, by z nią został… W strefie śmierci nie obowiązuje nawet stara sztormowa zasada żeglarska „one hand for ship, one hand for me”. Po tej krótkiej rozmowie nikt już Wandy Rutkiewicz ani nie widział, ani nie słyszał. Zaginęła w górach. Nie miał kto ruszyć na ratunek. Aby odnaleźć ciało, trzeba zdać się na przypadek, na los. A ten czasami długo każe na siebie czekać, czasem nie daje żadnych szans. Cztery i pól roku później sąd uznał ją za zmarłą, przyjmując datę 13 maja 1992 roku za najbardziej prawdopodobną…
Anna Kamińska (skądinąd biografka z pierwszej ligi, autorka rewelacyjnej książki o Simonie Kossak) wykonała tytaniczną pracę, przekopując się przez tysiące dokumentów, fotografii, relacji ustnych i pisemnych, przeprowadzając wywiady z dziesiątkami osób, które z Wandą Rutkiewicz było blisko, najbliżej jak można było, które się z nią przyjaźniły, znały, wspinały się. Większej dawki źródeł ani zgromadzić, ani przepracować chyba by się nikomu nie udało. Teraz wypada postawić pytanie: a co z tej gigantycznej dłubaniny wynika? No cóż – nie jest źle… Więcej: bez żadnego zarzutu w zasadzie. Na pewno wystarczająco dla standardowego czytelnika, który (tak jak, by daleko nie szukać, ja sam…) z górami obcuje tylko turystycznie, ale fenomen sportowego, w gruncie rzeczy zawodowego wspinania chciałby pojąć. Ja sam na pewno chciałbym choć ociupinkę zbliżyć się do prawdy – kim w istocie są takie maszyny wspinaczkowe, jak (to tylko przykład…) Messner, Urubko czy choćby nasz Bielecki? Co ich napędza? Co kształtuje? Co motywuje? Co fascynuje? Co hamuje – co trzyma przy życiu? Lektura Kamińskiej nie daje żadnej odpowiedzi na pewno, ale coś tam przybliża… To daleko pewniejsze niż być zdanym na wszystkowiedzących (lepiej oczywiście!) zakopiańskich gawędziarzy, emerytowanych wyrypiarzy i łojantów z licznych barów i pubów na Krupówkach czy werandki schroniska na Morskim Okiem.
A przy okazji udało się Kamińskiej sporządzić portret pamięciowy – szczegółowy, niezbyt barwny i wielowymiarowy – osobliwej kobiety. Pełnej sprzeczności; nie zawsze konsekwentnie i z potrzeby serca walczącej o ich zniwelowanie… Pełnej emocji wzajemnie się redukujących. Mocnej i słabej zarazem. Samolubnej, autorytarnej – a zaraz potem czułej, opiekuńczej, szczodrej. Cynicznej manipulatorki i spolegliwego opiekuna (tak, jak figurę tę rozumiał profesor Kotarbiński…). Odpornej i delikatnej. Nieczułej na ból i podatnej na rany (psychiczne!). Zimnej, ambitnej, pracowitej i twardej baby z gór, chociaż w istocie pół-Żmudzinki, urodzonej w Płungianach na nizinnej Litwie… W sumie – portret to niezwykle smutny.
Portret sam jako taki nie daje odpowiedzi na pytanie – dlaczego ona i tacy jak ona giną w górach. Ani dlaczego tak ekstremalnie balansują na granicy życia i śmierci, a właściwie już poza nią – po tamtej stronie. Zresztą dobrej, wyczerpującej czy choćby zadowalającej odpowiedzi na te pytania nie ma. To znaczy na pewno nie ma jej w literaturze, ani w potocznym doświadczeniu, ani w racjonalnym objaśnianiu świata. Kto che wiedzieć NA PEWNO, musi sam spojrzeć na pięć klejnotów pod wielkim śniegiem – na Kanczendzongę. Możliwie z bliska.
Tomasz Sas
(3 07 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *