Czas Herkulesów

18 maja 2017

Marcin Wroński 
Czas Herkulesów
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB,
Warszawa 2017

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Śmiertelny nelson czyli ostatnia wiosna
komisarza M.

Weteran kryminału historycznego (dziewięć tytułów z jednym bohaterem – komisarzem przedwojennej policji państwowej z Lublina – Maciejewskim Zygmuntem) Marcin Wroński już czas jakiś temu zapowiadał rychłe rozstanie ze swym flagowym cyklem i jego główną postacią. No i czas ten nadszedł; może nie ze wszystkim, ale w zasadzie tak… Bo trzeba wiedzieć, kiedy w szatni płaszcz pozostał przedostatni… Przedostatni, bo Wroński coś tam podobno sobie zachomikował. Ale w zasadzie ustrzegł się przed typową chorobą autorów kryminalnych – przed uwiądem z przedawkowania. Opanował słowotok, zwalczył pokusę ekonomiczną (bo przecież dobrze żarło…) i rozstał się po męsku – bez łez. Wiedział, że już nic nie wyciśnie: ani z bohatera, ani z epoki, ani z kredowo-lessowego, buraczanego pejzażu Lubelszczyzny, nieśmiało industrializowanego przez ambitny projekt COP-u. To znaczy – mógł próbować, ale dostrzegł, że utkwi na mieliźnie i będzie się powtarzał. W końcu Maciejewski to nie Maigret, a Wroński nie Simenon (toutes proportions gardeès). Belgijski fajczarz swego bohatera przeciągnął z sukcesem i bez znużenia przez 75 powieści i sporo mniejszych opowiadań. Wroński skromnie założył, że więcej nie da rady, zwłaszcza że istotą jego rzemiosła było nie samo opowiadanie sensacyjnych fabuł; on je pieczołowicie ubierał w stare dekoracje, zaprzeszłe kostiumy, realia i didaskalia. Po prostu wiernie odtwarzał świat zaginiony, mając do dyspozycji strzępy wspomnień świadków tamtego czasu, stare gazety, konsultacje z fachowcami i zdyscyplinowaną wyobraźnię. Rozumiem – tego już się nie dało kontynuować – bo bez poczucia świeżości, za to z doskwierającą świadomością nadużycia. Za tę powściągliwość wypada Wrońskiemu podziękować.
Ostatni „maciejewski” jest mocnym akcentem cyklu w sensie ścisłym, albowiem wkracza do świata zawodowych zapasów, które w tamtej epoce były zjawiskiem społecznym i kulturowym o znaczeniu chyba nawet większym niż współczesne turnieje sztuk walki MMA, porównywalnym chyba tylko z młodszym o półwiecze cyrkowo-komicznym amerykańskim wrestlingiem. Pytlasiński, Cyganiewicz czy Sztekker to byli idole, herosi na miarę (a może i ponad miarę) Hulka Hogana. Pudzian, Koksu Burneika czy Mamed Chalidow mogliby co najwyżej za nimi walizki nosić… Legendy Czarnej Maski i hamburskiego szczotu (raz w roku zawodowi zapaśnicy spotykali się podobno na tajnym turnieju w Hamburgu, gdzie walczyli naprawdę – reszta to były cyrkowe ustawki – i tam wykuwała się hierarchia, przekładająca się na dostęp do pieniędzy i „kolejność dziobania”…), powielane w groszowych gazetkach, budowały tajemniczą atmosferę, swoisty pi-ar walk na przepoconych, zatłuszczonych, zakrwawionych, złachanych matach, w kiepskim świetle i w dymie, z wrzaskliwym zapiewajłą i pokątną bukmacherką…
Akcja toczy się w maju 1939 roku, w powiatowym mieście Chełmie, gdzie komisarz Maciejewski przebywa w charakterze oficera inspekcyjnego z województwa, przyprawiając o palpitację i wrzody żołądka lokalnego komendanta (zresztą niegdyś szefa z początków kariery policyjnej komisarza…). Na szczęście dla kontrolowanych rewizor znajduje sobie zajęcie, bowiem ujawniają się świeże zwłoki młodego maturzysty, początkującego poety i sportsmena, którego ktoś potraktował wyrafinowanym chwytem zapaśniczym, jedną ręką nieomal urywając mu łeb… Przy okazji komisarz odkrywa, że akurat w Chełmie mieszkają dwaj idole zapaśniczej ferajny z czasów komisarskiego dzieciństwa: Rosjanin Dubow, czyli nieokiełznana Biała Bestia, i jego stały przeciwnik z cyrkowych aren – polski fajter Leszyna, Teraz pierwszy ma knajpkę, drugi robi w interesie za wykidajłę, a przyjaźnią się od zawsze… Do tego ktoś w miasteczku organizuje nielegalne turnieje walk z zakładami o wysokie stawki dla miejscowej śmietanki towarzyskiej; walki nierzadko kończą się śmiercią jednego z zawodników… To w sam raz, by Maciejewskiego odciągnąć od rewizorskich obowiązków (i urlopu takoż). A gdy pod lokomotywę wpada kumpel komisarza z czasów szkolnych, od śledztwa już nic go nie odstręczy…
Darujmy sobie streszczanie intrygi, bo to gorsze niż zbrodnia sama. Rozczytywanie warstwy towarzyszącej to też przyjemność sama w sobie, zwłaszcza gdy przemawia topografia (Chełm pamiętam nieźle…) i coś mówią postacie… Taki na przykład KAJ, czyli Kazimierz Andrzej Jaworski, chełmski nauczyciel, poeta, redaktor i społecznik, to nie fikcja literacka, jeno osoba autentyczna, właściciel i wydawca lokalnego pisma literackiego „Kamena”. Wspominam nie bez wzruszenia, bowiem miałem zaszczyt i przyjemność przez dziesięciolecia cieszyć się przyjaźnią i zaufaniem MAJA, czyli syna KAJA. Marek Adam Jaworski – wesoły oczajdusza, niespożyty gawędziarz, wytrawny redaktor (był też po ojcu szefem „Kameny”), onieśmielający erudyta, wytrwały biesiadnik, poeta i dziennikarz, obdarzony przez Matkę Naturę wieloma talentami – to jeden z jaśniejszych punktów na mapie moich przyjaźni…
No i ten drobiazgowo zrekonstruowany zapyziały Chełm włościańsko-ukraińsko-polsko-żydowski na moment przed wielką szansą cywilizacyjnego skoku (który nie nadszedł, nie zdążył; bo to wszak był rok 1939). I te knajpki przedwojenne, te smakowite zakąski i dania główne! Wroński, oprócz innych przymiotów ducha i intelektu, niezgorszym musi być oldskulowym smakoszem, by nie rzec wprost: żarłokiem. Te śledziki, flaczki, ta podsmażana kaszanka, jaja na szynce, prawosławny czaj z samowara, okowita Baczewskiego… Komu to przeszkadzało?
Zaprawdę powiadam wam – Wroński wielkim rzemieślnikiem jest i jeszcze o nim wiele dobrego usłyszymy. Ustrzegł się bowiem zmanierowania nadętym sukcesem. A dopadła ta bolesna przypadłość paru mistrzów kryminału płci obojga; obserwowanie, jak się dziś miotają bez sensu, zaiste przykrym jest doświadczeniem…Obejdzie się tymczasem bez nazwisk, dobra? Może kiedyś…
I jeszcze za jedno jestem Wrońskiemu szczególnie wdzięczny. Za ostatnie sceny „Czasu herkulesów”. Oto komisarz Maciejewski latem 1939 roku na urlopie w Szkodyniu nad Bugiem ryby sobie łowi, a tu wioskową cerkiew ekspedycja wojskowa dewastuje, cebulaste hełmy linami na ziemię zwala, a protestującego komisarza trzyma pod bagnetami. Wielce osobliwe to zatrzaśnięcie całego cyklu, podzwonne dla Polski mocarstwowej, wyniosłej, ksenofobicznej. Mam jednak nieodparte wrażenie, że ten łomot wywracanych cerkiewek Chełmszczyzny wciąż jeszcze kołacze się opłotkami, że tamtej bolesnej lekcji nikt nie nauczył się na pamięć, nie przekazał następnym pokoleniom. Szkoda wielka…
Tomasz Sas
(18 05 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *