Wyklęty ’48

11 maja 2017

Dominik Kozar 
Wyklęty ’48
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA,
Warszawa 2017

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5

Historio, Historio, cóżeś ty za pani…

W zasadzie jeszcze młody (rocznik 1978) nauczyciel historii i polskiego w gimnazjum w Komorowie (taka wieś na granicy Tomaszowa Mazowieckiego, przy drodze na Ujazd i dalej do Łodzi…) ma niebanalne hobby: pisze powieści kryminalne. Ambitne, bo z tłem historycznym – i to specyficznym… Akcja pierwszej (wydanej w chorzowskim Videografie trzy lata temu) toczyła się w Warszawie w lipcu 1944 roku, tuż przed… wybuchem Powstania (z finałem rok później…). Akcja drugiej – tej właśnie – zaczyna się w maju 1948 roku od… zabójstwa trochę wyuzdanej i mocno niewiernej… żony pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej. Mocno. Bo w trakcie niewątpliwego aktu zdrady małżeńskiej, w pokoju hotelowym, w towarzystwie cynicznego i jurnego towarzysza z Bezpieczeństwa… Mocniej raczej by się nie dało.
Podobno nauczyciel Kozar ma w dorobku trzecią powieść (chronologicznie wszakże pierwszą) w formule political fiction, z akcją w Królestwie Polskim w drugiej połowie XIX wieku (tyle w blurbach piszą; ale chyba nikt jej nie wydał…).
W każdym razie, zważywszy na obrane epoki, ich osobliwe didaskalia i dekoracje tudzież wyrafinowanie samej intrygi (w obu znanych przypadkach), ambicji autorowi odmówić nie można. Ambicji skojarzonej z wysokim (czy uzasadnionym – a to właśnie spróbujemy zweryfikować…) mniemaniem o sobie, o swoim talencie prozatorskim, a dokładnie: mniemaniem o umiejętności opowiadania. Nad wyobrażeniem tym nie sposób pochylić się bez odpowiedniej dozy troskliwej czułości i pobłażliwej tolerancji, jaką zwykliśmy stosować wobec pochłoniętych szlachetnymi intencjami amatorów. Nie uchylamy się – spieszę zapewnić – od tego gestu nawet wtedy, gdy okaże się, iż jedną z intencji jest chęć godziwego zarobku…
W obu powieściach Kozara – „Likwidatorze ’44” i „Wyklętym ’48” – tożsame jest założenie wyjściowe; widać autor uznał je za najambitniejsze, godne jego twórczej pewności siebie. W skrócie idzie o to, że ranga, powaga, ciężar, okoliczności towarzyszące tudzież tło SPRAWY wymuszają zderzenie i współpracę bohaterów z obu stron barykady. W pierwszym przypadku wybitny detektyw z berlińskiego Kriminalpolizeiamtu (delegowany do Generalnej Guberni), uzależnia swój fachowy udział w śledztwie, dotyczącym okrutnych zbrodni, dziesiątkujących załogę placówki Gestapo w Warszawie, od… wydobycia z Auschwitz i sprowadzenia do pomocy przedwojennego komisarza polskiej policji. W drugim – zgarnięty z ulicy menel (były policjant oczywiście) doradza sekretarzowi KC PPR dokooptowanie tegoż samego przedwojennego komisarza do prowadzącego śledztwo (przypomnijmy: zabójstwo żony sekretarza…) obiecującego młodego narybku Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Szkopuł w tym, że pomieniony komisarz jest ścigany za… kolaborację z Gestapo, a nadto przebywa… w oddziale zbrojnego podziemia (dziś to tzw. żołnierze wyklęci…) gdzieś pod Warszawą. Trzeba go znaleźć, odoskarżyć i skłonić do pracy na rzecz komunistycznego reżimu – przy pomocy argumentu ambicjonalnego: modus operandi sprawcy teraźniejszych zbrodni jest taki sam jak u „seryjnego” z nierozwiązanej i boleśnie drażniącej komisarską miłość własną (tudzież fachową dumę, jakby nie było…) przedwojennej sprawy z lata 1939 roku…
Prawda, że interesujące? Dwaj ideologicznie obcy, lecz profesjonalnie bliscy fachmani odkładają na bok różnice i spory, koncentrują się na zadaniu (acz każdy z innych pobudek…), świadczą sobie zawodowe uprzejmości, tłumią niechęć na rzecz swego rodzaju szacunku… Ba, może nawet zaprzyjaźniają się? Założenie psychologicznie obiecujące, stwarzające rozliczne możliwości manewrowania intrygą i akcją, że o wiarygodnym opisywaniu emocjonalnych, umysłowych i etycznych rozterek już nie wspomnę. To w obu przypadkach jest materiał na wielką powieść egzystencjalną. Pytanie zatem – czy Kozar uniósł ciężar swego pomysłu, czy podołał presji wyzwania? Czy przeciwnie: schrzanił, co było do schrzanienia – albo (skonstatowawszy własną niemoc i niedostatki) elegancko obszedł jądro problemu?
Odpowiedź na każde z tych pytań brzmi prosto: NIE! Nie uniósł wprawdzie, ale i nie schrzanił, ani nie obszedł.
W zasadzie poszedł taranem i zagłębił się w materię swego opowiadania z pełną dezynwolturą nieostrożnego debiutanta – do spodu, na całość. O ile jednak w „Likwidatorze ’44” prawie poprawnie sprostał fabularnemu zadaniu, o tyle druga powieść, czyli inkryminowany „Wyklęty ’48”, już tej minimalnej poprawności jest pozbawiona… „Likwidator ’44” jest świeży, ma rozmach fabularny, intrygę wiarygodną (no, prawie, ale to nie czyni zauważalnej różnicy…), pewien epicki rozmach i przede wszystkim język prosty, dopasowany do tempa i zamiarów narracji, z bogatym wokabularzem… A wszystkiego tyle, ile od debiutanta można wymagać; ile Matka Natura w talentach dała. Innymi słowy: obiecująca zawartość za rozsądną cenę. Niczego więcej po pisarskim starcie nie należało się spodziewać. Ba, skłonny byłbym ostrożnie mniemać, że Kozar nawet wypracował sobie pewną taką nadwyżkę. Do skonsumowania w przyszłości…
I wszystko byłoby w porządku, i kwitły by szczęścia stokrótki… Gdyby nie roztrwonił Kozar tego zapasiku. Moim bowiem skromnym zdaniem Testu Drugiego Razu (gdy wymagania oraz oczekiwania niepomiernie rosną…) zadowalająco nie zaliczył… A to jest takie profesjonalne wyzwanie, które ma z debiutanta zrobić rzemieślnika; innymi słowy: potwierdzić i umocnić pierwsze wrażenie. Tymczasem nasz autor ledwie przeczołgał się nad gęsto rozstawionymi w zaskakujących miejscach parcouru przeszkodami. Zabrakło pary, wigoru i fartu. Oraz wyobraźni, by zrealizować ambitne zamiary.
Po pierwsze – kwestia zawiązania i poprowadzenia akcji, snucia intrygi, realizacji pewnego zamysłu ideowego. W „Likwidatorze ’44” mamy do czynienia z pomysłem zaskakująco, nawet buńczucznie świeżym. Można dyskutować, czy prawdopodobnym, ale to temat na osobne rozważania; zresztą nie ma potrzeby takowych urządzać. Dość, że to zwarte, konsekwentne i nie obracające wniwecz dostępnej powszechnie świadomości historycznej. W „Wyklętym ’48” już tak dobrze nie jest – za to jest drętwo i schematycznie… Powtórka błyskotliwego konceptu musi zaskoczyć czymś nowym, wartością dodaną jakąś, finezyjnym splotem intrygi. A tu nic z tych rzeczy – może nie jest nudno, ale przewidywalnie na pewno… A poza tym dialogi papierowe, żywcem jakby z ipeenowskich propagandowych czytanek dla niepełnosprawnych umysłowo kiboli-narodowców (choć dla równowagi są i perełki z „Notatnika agitatora”…). Portrety bohaterów, osobliwie wyklętych (na równi z ubekami), schematyczne, spod sztancy, z czarno-białą grubą fakturą. Jakby autor bał się półcieni… Jedynie przedwojenni policjanci – komisarz Jan Wolak i jego wierny Sancho Pansa, czyli Zygmunt Wieczorek zwany Wiewiórem, obecnie beznogi inwalida na wózku – mają więcej cech ludzkich, przeto obaj wyglądają, mówią i myślą jak zabłąkani żywi aktorzy w teatrzyku chińskich, symbolicznych masek, odtwarzających bezrefleksyjnie z góry napisane, mocno skonwencjonalizowane i skodyfikowane role… No i jeszcze jedno: wszyscy ci bohaterowie (dotyczy to również postaci z „Likwidatora ’44”) za dużo wiedzą. Bo są mądrzy mądrością swego kreatora, który jest z zawodu nauczycielem historii i nie potrafił odmówić sobie przyjemności zdyskontowania swej wiedzy, znajomości faktów (także zakulisowych) komentarzy, opinii, obowiązkowych wykładni i doktryn o różnym zabarwieniu ideologicznym i proweniencji politycznej. Ale to nie był dobry pomysł…
Rok 1948 naprawdę był w powojennej historii rokiem osobliwym wielce… Czymś w rodzaju przełomu mianowicie; w każdym bądź razie sytuacja była wciąż niezwykle płynna, niewyklarowana. Z jednej strony od roku trwała i nabierała mocy mincowska „bitwa o handel”, czyli siłowa próba ustanowienia wyższości gospodarki socjalistycznej (czytaj: państwowej) nad kapitalistyczną (czytaj: prywatną). Mało kto pamięta, że tuż-powojenne ożywienie gospodarcze – ba, sukces bez mała – zawdzięczamy inicjatywie prywatnej: drobnym przemysłowcom, kupcom, sklepikarzom, włościanom i gierojom szabru – nielegalnej, acz tolerowanej, historycznie i moralnie usprawiedliwionej, geograficznej redystrybucji dóbr. Z drugiej zaś strony dobiegła końca pierwsza fala repatriacji zza Bugu (na wolnych miejscach ulokowano ofiary akcji „Wisła”), wysiedlono Niemców, praktycznie wyeliminowano zbrojne podziemie, spacyfikowano polityczną różnorodność narodu, wybory wygrali (nieważne, jak…) komuniści z satelitami. Od stalinowskiego przełomu i narastającej w miarę postępów rewolucji walki klas upłynął dopiero rok (narada partii robotniczych w Szklarskiej Porębie, gdzie zadekretowano walkę z prawicowo-nacjonalistycznym odchyleniem i zacieśnienie międzypartyjnych więzi w imię walki z imperializmem, odbyła się w 1947 roku…). Wtedy też drobnych kapitalistów przemianowano na szkodników, dywersantów, paskarzy, spekulantów, kułaków. (Pamięta ktoś, co to takiego Bad Mielęcin?),
Tak więc czterdziesty ósmy był rokiem przełomu, czego śladu u Kozara nie ma. Nie twierdzę, że był zobowiązany przełom ten uwzględnić czy choćby opisać. Nie, nie musiał. Ale ślad klimatyczny pozostać powinien. W zamian jednak mamy papierową i niezbyt realistyczną historię niby to kryminalną, niby to polityczną (ale niezdarną) z branży walki o władzę w łonie komunistycznej partii między Aparatem a Bezpieczeństwem. Zaręczam, że naprawdę wyglądało to znacznie bardziej groźnie i złowrogo, o czym chyba Kozar wie, jako wyedukowany w porządnej uczelni historyk. Oczywiście nie musiał niczego uwzględniać – w końcu to powieść, nie wykład. Zresztą miał prawo do potraktowania epoki tak, jak chciał. Byle zdrowego rozsądku nie obrażał, nie sugerował „realności” naiwnych obrazków z życia wyższych sfer partyjnych i ubeckich, ani ich oponentów…
W sumie wszelako mniejsza z tym; to nie są niewybaczalne grzechy. Przecież rozumiem, dlaczego Kozara uwiodła Historia. Jako materia i tło dla kryminalnych fabuł. Bo to w miarę bezpieczna nisza. W historii wszystko się już wydarzyło, faktów nie przybywa, komentarze są koniunkturalne albo nie są (ale da się odróżnić jedne od drugich). A jak się fakty trochę rozciągnie (w granicach przyzwoitości…), można w nie wmontować praktycznie bezkarnie dowolną intrygę. Takie zbójeckie prawo autora fikcji literackiej… A z tym wszystkim na plus (duży) Kozarowi zaliczyć trzeba, że nie ma w „Wyklętym ’48” politycznego rewanżyzmu, posuwającej się do ewidentnych fałszerstw żądzy odwetu na wrednej komunie (żądzy jakże licznie reprezentowanej w literaturze współczesnej drugiego sortu). Kozar przeciwnie: jest stonowany i wyważony, bez ideologicznie umotywowanych przechyłów. To zasługa i duża umiejętność, mimo pokus przyłączenia się do głównego nurtu…
A że Historia? To kwestia zmysłów… Do pisania historii kryminalnych (acz nie tylko takich…) w realiach, klimatach, dekoracjach i didaskaliach współczesnych potrzebny jest specyficzny słuch, wyostrzony węch i smak, czuły dotyk oraz inne bardzo wyrafinowane narzędzia obserwacji i przetwarzania. Nasz autor nimi nie dysponuje (jeszcze – mam nadzieję…) i jest chyba świadom tych ograniczeń. Stąd ucieczka w Historię, gdzie taka aparatura w zasadzie jest zbędna. Wystarczy czytać stare gazety ze zrozumieniem… Ale gdybym miał coś doradzać,zalecałbym zmianę klimatu. Może pan Dominik znajdzie stosowne narzędzia do rzeźbienia w innej materii niż historyczna? Niech zaryzykuje – na próbę. Jakąś tam porcję talentu przecież ma…
Tomasz Sas
(11 05 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *