Dziennik 2000 – 2002

30 kwietnia 2017

Krystyna Janda 
Dziennik 2000 – 2002
Wydawnictwo Prószyński i S-ka,
Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Nie boję się otwierać lodówki!

(…)
Film Wajdy „Bajdy Chateaubrianda” –
Obsada: Janda jako Panda.
(…)
Fragment wiersza „Panda” Stanisława Barańczaka
z tomiku zgryźliwych zapisków zniechęconego zoologa
„Zupełne zezwierzęcenie”;
cytowany zresztą przez Autorkę…

Trafiła się nam aktorka! Jedna na pokolenie (albo i na pokoleń więcej…). Rzadki okaz. Gatunek zagrożony. Czerwona Księga IUCN (unii ochrony przyrody). Jedyny taki egzemplarz zidentyfikowany w Kosmosie (na szczęście rozmnożył się, więc genów pula powoli się powiela…). Krystyna Janda. Zapewne najlepsza polska aktorka wszech czasów. Albo druga – po Helenie Modrzejewskiej (którą zresztą z powodzeniem niemałym wykreowała w serialu telewizyjnym Jana Łomnickiego). Albo trzecia (ale nie wiem, po kim miałaby być: po Annie Polony, po Elżbiecie Barszczewskiej, po Mieczysławie Ćwiklińskiej, po Irenie Eichlerównej, po Ninie Andrycz, po Danucie Szaflarskiej, po Aleksandrze Śląskiej, po Mai Komorowskiej?). Więc raczej druga. Nawet na pewno…
Ale to nie wszystko. Bo jeszcze Reżyserka. Piosenkarka. Kobieta Interesu. Dyrektorka (ma teatry na własność). Działaczka. Prezeska. No i to, co nas najbardziej w tym miejscu interesuje… Pisarka tudzież Felietonistka i Blogerka. Posługująca się słowem własnym w mowie i piśmie równie wprawnie jak cudzym – wyuczonym i zinterpretowanym na scenie czy przed kamerą… Łatwo sprawdzić po raz kolejny: właśnie Prószyński (i spółka) wydał pierwszy tom „Dziennika” Jandy (czyli bloga obsprawionego w książkowe szaty…), obejmujący trzy lata zapisków (na 731 stronach!) – od 2000 do 2002 roku. Co oznacza, że niebawem nastąpi nasz ulubiony ciąg dalszy…
Dziennik narzuca pewien specyficzny styl. Ale inaczej wygląda ten „narzut” w przypadku zapisków intymnych, o których autor mniema, że a) nie ukażą się nigdy, b) ukażą się, ale po jego śmierci, c) wydane zostaną dopiero pod koniec jego życia – z wstępem, przypisami i całą aparaturą krytyczną – przejrzaną, poprawioną i zatwierdzoną przez autora. Bloga pisze się inaczej – gdy poddaje się go codziennemu osądowi czytelników, wręcz interaktywnie (potrafią natychmiast skomentować, odpisać, dopisać, rzucić hejtem…). Takie pisanie „na styk” bezpośredni z publicznością narzuca reguły strukturalne dość osobliwe i dyscyplinę przekazu takąż. Przede wszystkim szczerość umiejętnie dozowaną. Czy całą? A to się okaże… Ale należy gęsto podkreślać tę ofiarność autora składającego daninę szczerości, obnażającego się zgoła (nawet jeśli to nieprawda…). Zresztą szczerość można zagrać, zafałszować – dobra aktorka to potrafi… Poza tym skracanie dystansu; czytelnik musi poczuć, że siedzi obok ciebie na kanapie (ale bez prowokacji i poufałości, bez protekcjonalnych tonów…). No i te ploteczki, ciekawostki, anegdotki, komentarze – z innych źródeł niedostępne…
Po co w ogóle celebryci piszą blogi? To wynika z obranej strategii egzystencjalnej. Jedni są defensywni, strzegą pilnie i silnie swej prywatności. Bo w gruncie rzeczy o tę prywatność chodzi; publika w zasadzie tylko na zdarcie zasłon (nawet majtek) czeka, tylko to ją obchodzi i za to gotowa jest płacić zawodowym podglądaczom. Artystyczna, twórcza czy odtwórcza strona funkcjonowania celebrytów mało kogo interesuje… W tej sytuacji defensywni robią swoje, cicho siedzą, wkurwiają się tylko wtedy, gdy ktoś im włazi z butami; podejmują nierówną walkę i giną… Ofensywni kombinują inaczej, a blog jest narzędziem uprzedzającym wrażą penetrację. Zanim jakiś paparazzo albo szmondak z tabloidu wlezie przez okno w nieodpowiedniej chwili, ja pokażę, ktom zacz, dopuszczę do tajemnic alkowy, zwierzę się, coś chlapnę, się odniosę. Innymi słowy: rzucę publisi ochłap taki, jaki sam chcę rzucić – może nie nabiorą ochoty na więcej… Taki celebrycki blog – odpowiednio zamaskowany, ufryzowany – rozbraja zagrożenie ze strony tabloidowych mend. Dopuszczona do konfidencji (na ile szczerej, to się okaże…) publiczność już z taką determinacją nie poluje na ochłapy wygrzebane w śmietnikach i podkręcone przez sforę szperaczy z brukowych mediów. Osobliwie internetowych plotkarskich portali…
Zakładam, że Janda to wie doskonale – jako kobieta sukcesu, interesu, wielu talentów i zajęć. Ona ma wielki program i mało czasu na realizację, więc gdyby musiała absorbować się dodatkowo defensywną walką ze stalkerami, podglądaczami, namolnymi hienami z tabloidów – nie wyrobiłaby za żadne skarby. Woli więc poświęcić (głównie – brrr – z porannego snu, za co podziwiam ją dodatkowo i gorąco…) trochę czasu (pół godzinki do czterdziestu minut – jak mniemam), by nakarmić bestię…
A karmi obficie i smacznie. Choć w menu głównie eintopf i kompot na popitkę – tylko czasem jakaś przystawka albo deser. Ale te eintopfy (potrawy jednogarnkowe) są na ogół wieloskładnikowe: czasem swojskie (choć dystyngowane w smaku) jak gulasz lub bigos, czasem tak wyrafinowane jak prowansalska zapiekanka cassoulet albo hiszpańska paella (ta prawdziwa, z Walencji…). Niezmiennie podstawowym składnikiem codziennego blogowego eintopfu jest rodzina: mąż, dzieci nieletnie płci męskiej (dwie sztuki), najstarsza córka Marysia (dorosła już partnerka zawodowa…), mama, ciocia, liczne psy i koty, dom w Milanówku, przyjaciółki i przyjaciele na stopie familiarnej… Dlaczego? Z powodów wymienionych wyżej – niech publika ma i wie… Drugim elementem wsadu do kotła jest teatr. W czasie pierwszego tomu „Dziennika” Janda wciąż jest pracownikiem kontraktowym teatrów rządowych i samorządowych tudzież samodzielnym artystą objazdowym, monodramowym. O prywatnym teatrze na własność (który za kilka lat wypełni jej życie bez reszty niemalże) napomyka w tamtej epoce chyba tylko raz: i jednym zdaniem… Więc pełno jest twórczych rozterek, niepokojów, poszukiwań, decyzji, przygotowań, trem, nerwówek i nerwic. Pełno ocen i samoocen, wątpliwości i relacji z przebiegu kariery. Pełno ciężkiej PRACY… No i na przystawkę ulubione przez publiczność ploteczki, anegdotki, aluzje. Do popicia kompocik: Janda privee… Wiersze, które lubi (ta przytoczona na wstępie we fragmencie „Panda” Barańczaka, to też odkrycie pani Krystyny…), filozoficzne cytaty, dykteryjki o imionach, obrazki z podróży, relacje z lektur… W sumie – zgiełk. Ale zaprawdę powiadam wam: warto się weń zanurzyć. Żadnych niemiłych doznań – gwarantuję. Więc czekam z nadzieją na kolejne tomy. Nie dlatego, iżbym nie wiedział, co się z Jandą działo. To wiem akurat. Idzie tylko o to, jak to jest napisane.
Nieżyczliwe koleżanki i wredni krytycy gotowi są zakrzyknąć, że Janda wcale nie lepiej pisze niż gra. A gra na krzyku, paru technicznych grepsach (wstrząśnienie grzywką), na nadmiernej i minoderyjnej ekspresji, na podszytej zazdrością chęci dominowania. Po pierwsze – to nieprawda. Po drugie – zapewne są aktorki dysponujące bogatszą paletą środków wyrazu, paletą wręcz upaćkaną techniką i intelektem. Problem w tym wszelako, że mając wielkie palety, nie potrafią malować. A Janda potrafi. Byle czym: paroma wyblakłymi kolorkami, szorstką kreską nabazgrze taką kreację, że szlag tamte trafia, a publika wali drzwiami i oknami. I to nie raz, ale lata całe…
To prawda: można się spierać, ile w tym blogu ekshibicjonizmu, ile narcyzmu zgoła. I tak myślę, że niewiele. W porównaniu z tym, co potrafią zdziałać inni celebryci… A że Jandy dużo jest w przestrzeni publicznej? Ja tam się nie boję otwierać lodówki, bo mi spomiędzy jogurtów, masełka i szyneczki Janda wyskoczy. A w cholerę z tym – niech wyskakuje. Jeszcze długie lata. Jeśli już muszę się zestarzeć, to wolę z Jandą!
Tomasz Sas
(30 04 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *