Granat poproszę!

13 października 2016

Olga Rudnicka 
Granat poproszę!
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2016

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

W nierównym boju padła kolejna ofiara…

A bój to nie jest ostatni, o nie! Podejrzewam nawet, że wiele jeszcze nieszczęsnych niewiast, parających się literaturą, osobliwie kryminalną, rozrywkową (albo i romansową zgoła…) w podobny sposób padnie… Nie, życia nie straci żadna, ale pójdą w pęta, w niewolę okrutnego komercyjnego konwenansu pisarskiego – zaczną posługiwać się w twórczości swej tak zwaną „chmielewską”, czyli persyflażową technologią artystyczną, zasadzającą się na kilku niezbyt wyrafinowanych regułach…
Primo: język osobliwy – niby szlachetnie poprawny, czasem tylko (w dialogach przeważnie) robiący wypady w stronę metafor nieoczywistych o zaskakującej wymowie, do skojarzeń paradoksalnych i śmiesznych. Ale w sumie podskórnie wyczuwa (a może tylko przeczuwa?) się w tym języku jakieś niepokojące drugie dno, ukryte znaczenie a rebours…
Secundo: główna bohaterka – pełna fizycznych mankamentów (prawdziwych lub urojonych), przeto i kompleksów, i zaniżonej samooceny – ergo: zapuszczona, nadto dotknięta jakimś intelektualnym niedorozwojem (kojarząca z opóźnieniem lub wcale, kompletnie nieobyta z cywilizacją, zwłaszcza cyfrową, odklejona i obciachowo niekumata…); dziwne i głupie kroki życiowe wykonująca seriami, całymi dramatycznymi sekwencjami (acz niepozbawionymi swoistego wdzięku naiwnego kurczaczka…). Wciąż pełna wiary w swe damskie przewagi i seksualną atrakcyjność dla samców, choć szybko żeglująca ku zdradliwym „ryczącym czterdziestkom”… Zazdrosna i okrutna jak Nanga Parbat… Gdyby facet tak portretował kobietę, dorobiłby się niezmywalnej etykietki wrednego mizogina, dożywotnio straciłby przepustkę na salony, a od wydawców dostałby wilczy bilet (z przyzwoleniem na fizyczne znęcanie się – dla ochroniarzy i portierów, gdyby nieopatrznie chciał sforsować drzwi…). Że już o hejterach i hakerach nie wspomnę… Ale na szczęście takie portrety kobietom robią kobiety.
Tertio: akcja (czasem nawet ma rangę pełnokrwistej intrygi kryminalnej) – zawsze porąbana, kipiąca od zdarzeń niezwykłych, statystycznie niemożliwych. Boć przecie szajbuska nie może mieć trywialnych przygód! Jeśli pożar, to nie od spalonej brytfanki z jego ulubioną zapiekanką, ale od włączonej lokówki schowanej w koszu z brudną bielizną. Jeśli samochód staje, to nie z powodu niezależnej od siły woli awarii mechanicznej – nie, ona zapomniała zatankować! Jeśli nie można kontynuować pościgu, to nie dlatego, że ona założyła kompletnie inne buty na prawą i lewą nogę, ale bo… kluczyki od wiernego golfika czy tam miniaka połknął (i nie zwrócił na czas) bullterier sąsiadów. I tak dalej…
Quatro: kulminacja – otóż w tle książek pisanych „chmielewską” zawsze się pęta choćby cień Faceta. Nie mam tu na myśli zaludniających (a niekiedy wręcz zasmradzających) fabułę setek nieudaczników, słabeuszy i mend. Chodzi o tego wymarzonego, samym wejrzeniem sprawiającego mięknięcie kolan i parę innych, bardziej intymnych ekscesów fizjologicznych, chodzi o tę zwalistą górę mięśni, na której zboczach można się bezpiecznie wyryczeć i wyzwierzać, chodzi o tego superinteligentnego (tudzież zamożnego…) prostowacza ścieżek, odgadywacza zagadek, niezmordowanego kochanka i zarazem przyjaciela po kres…
Oczywiście domyśliliście się już, że poetyka frazy „chmielewskiej” miano swe wzięła od nazwiska Joanny Chmielewskiej, przez dekad kilka niekwestionowanej krajowej (a jakże popularna była – i nadal jest – w radzieckiej i postradzieckiej Rosji!) królowej satyrycznej powieści kryminalnej. Niewyobrażalny w latach minionych (od 60. ubiegłego wieku aż prawie po drugą dekadę bieżącego!) sukces artystyczny i rynkowy autorki wzbudził w legionie naśladowczyń silne (oraz ufne…) przekonanie, że tędy droga, więc poczęły pilnie studiować poetykę „chmielewską” (zrazu nieskodyfikowaną, lecz przecie czytelną…) i naśladować, naśladować! Niektóre doszły do samoistnego mistrzostwa – jak Daria Doncowa w Rosji na przykład… Ale Olga Rudnicka (a meandry jej kariery z uwagą śledzę niemal od początku…) mimo skłonności do pisania satyrycznego, prześmiewczego zgoła (kto nie kocha dziełka „Czy ten rudy kot to pies?” – ten kiep!), starała się unikać chmielewszczyzny. Długo się to jej udawało, ale wreszcie pękła, nie wiedzieć czemu (to znaczy wiedzieć, ale nie wierzyć w tak trywialne uzasadnienie…).
„Granat poproszę!” to już bowiem pisanie „chmielewską” w stanie niemal czystym, klinicznym… Z mej strony to nie zarzut, tylko żal. Po kiego grzyba? A przecież i rezultat niczego sobie, i formuła bawiąca… Tylko jakoś tak dziwnie, jak w gabinecie krzywych luster. Z drugiej strony… Rudnicka przyznaje się publicznie nie tylko do fascynacji Chmielewską, ale i równie silnej – Kingiem. W obliczu tego wyznania może i lepiej, że pisze, jak pisze. Bo gdyby zaczęła gadać „kingiem”? To już byłoby nie do zniesienia! (Rudnicka, nawet o tym nie myśl! I nie próbuj, zaklinam! Wystarczą te pretensjonalne cytaty w „Granacie…” Coelho się kłania. W pas. I klaszcze pojętnej uczennicy…)
Istota chichotliwości narracji pani Olgi, tak fartownie posługującej się „chmielewską”, tkwi w fabule, intensywnie piętrzącej wydarzenia nieodparcie zabawne dla postronnego obserwatora. Tkwi też w opisach przyrody – ożywionej, fauny znaczy – ze szczególnym uwzględnieniem gatunku Homo erectus, zwłaszcza zaś formy ewolucyjnie późniejszej, zwanej H. sapiens (co w przypadku niektórych występujących w powieści postaci wydaje się kwalifikacją mocno na wyrost poczynioną…). Rudnicka jest mistrzynią portretu, a do tego akcję popycha wzorowo, No bo wyobraźcie sobie kurduplowatą (circa156 centymetrów), pulchniejącą, kocmołuchowatą jędzę. Rzekomo pisarkę romansów z zawodu. Matkę dwojga nastolatków płci różnej. Żonę gamoniowatego prawnika (robiącego w ubezpieczeniach). Onże gamoń z zaskoczenia (więc nie taki gamoń, nie zdradził się wcześniej niczym…) oznajmia, że ma młodszą i do domu nie wraca. A tu kredyt hipoteczny niespłacony i co robić z tą zainwestowaną miłością? Miłość szczęśliwie mija jak w pysk strzelił, ale młodsza następczyni okazuje się wprędce… kadawerem w kostnicy, zaś z konta firmy (młodsza i niewierny uciekinier razem pracowali…) znikają miliony, a do tego piekielna mamuśka własna naszej bohaterki i nie mniej infernalna teściowa zwalają się jej na łeb w trosce. Policja podejrzewa zaś zdradzoną i porzuconą producentkę prozy romantycznej… Tytułowy granat (mniemam, że obronny F1, bo ponad potrzebę skuteczny: 800 gramów jajcowatej żeliwnej skorupy i trotylu z zapalnikiem, zawleczką i łyżką; odłamki lecą teoretycznie nawet do 200 metrów!) jak najbardziej na miejscu.
Naturalnie nie zdradzę, jak to się skończyło (dobrze), ale niepotrzebnie. Bo i tak mało kto do końca dotrwa. Zachichra się na śmierć. Więc po co mu wiedzieć, z czego właściwie się śmiał? Tak to tak… Rudnicka umie śmiesznie pisać. Mogłaby jednak poświęcić się szlifowaniu własnego stylu. Jeśli mogę coś doradzić, a robię to z pewną taką nieśmiałością (tej klasy mistrzyni?), to zalecałbym… A, pal to licho! Te całe konwenanse! W końcu młodsza jest o dziesięć lat od mojego syna… Zalecałbym przeto gruntowną zmianę lektur: zamiast Chmielewskiej – na przykład taką Alice Munro, Dorotę Masłowską i Dubravkę Ugresić albo Oksanę Zabużko; zamiast Kinga – lepiej Thomasa Pynchona, Jerzego Pilcha, Charlesa Bukowskiego i może jeszcze Eduarda Mendozę. Zdusić w sobie kanarka komercji (wiem, wiem – pisarka też musi coś jeść, coś na grzbiecik włożyć…). Pozbyć się skłonności do imitatorstwa, zapomnieć o zdolnościach dźwiękonaśladowczych. Zrobić parumiesięczną przerwę i pomedytować (chatkę po pustelniku w Pirenejach polecam – albo checzę łowcy fok w fiordzie Petsamo; a ostatecznie nyżę w łódzkich famułach z kibelkiem na półpiętrze…). Zdobyć posadę wykładowcy na kursie kreatywnego pisania w domu kultury w Nowej Sarzynie. Do chóru się zapisać. Wszystko, byle nie pisać „chmielewską”!
Tomasz Sas
(13 10 2016)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *