Lampiony

4 października 2016

Katarzyna Bonda
Lampiony
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2016

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

A tu się pali jak cholera…

Modna, absolutnie bezbłędnie wykreowana autorka kryminalna, komiwojażerka sensacji Katarzyna Bonda zawitała do Łodzi w celu sporządzenia powieści. Fakt sam w sobie trudny do pojęcia, albowiem jej pozycja osobista, każdych warta pieniędzy (nawet wygląda jak milion dolarów…), pozwala jej dzisiaj grać w ekstraklasie atrakcji. A Łódź cóż – czwarta ledwie to liga. Scenarzyści, aktorzy (może wyjąwszy od reszty nieco lepszych Chabiora i Czopa) oraz realizatorzy „Komisarza Alexa” mieszczą się tu w sam raz. Ale Bonda? Jakże ona urosła od czasów „Tylko martwi nie kłamią” – takiej sobie intrygi (uwaga: też chodzi o kamienicę; w liczbie pojedynczej…) z akcją osadzoną w Katowicach. Na każdym kroku o tym zakotwiczeniu geograficznym przypominały wtręty krajoznawcze, historyczne tudzież architektoniczne, niezgrabnie rwące akcję, jakby dopisane inną, trochę drżącą ręką. Wyglądające zresztą jak klasyczny product placement (w trybie umowy z komórką promocji miasta). Bonda oczywiście zaprzecza, by z miejscami, w których się lokuje, łączyły ją jakiekolwiek więzy formalne w rodzaju umów o dzieło. I ja jej wierzę. Bo to by była przesada, gruba nieprzyzwoitość…
Potrzeba ścisłego, wyznaczonego koordynatami, ubarwionego didaskaliami, opisami przyrody bez mała, i rozciągniętego na osi czasu (wydarzenia historyczne i tymże podobne plotki…) terytorium wynika z nad wyraz rzemieślniczo potraktowanego profesjonalizmu pani Bondy. Zawodowa rzetelność nakazuje dbać o szczegół każdego rodzaju, osobliwie definiujący miejsce i czas akcji. Autorka czuje się pewniej, a wraz z nią czytelnik. Większość tej populacji wszak z autopsji nie zna miejsca, więc ładnie zdefiniowany szczegół daje im pewność, że wraz z podmiotem lirycznym poruszają się w przestrzeni realnej. A ta mniejszość, która akurat zna miejsce akcji, to po pierwsze mniejszość istotnie (i raczej mało wpływowa, niekoniecznie też opiniotwórcza…), a po drugie – skoncentrowana na wyszukiwaniu potknięć topograficznych i logicznych, co zaciemnia widok ogólny geografii narracyjnej.
Notabene sam w głowę zachodzę, dlaczego menel, co ma kwadrat na Pierwszego Maja, a kima gdzieś na Ogrodowej pod andel’sem, popyla na drugą stronę miasta (bo Pietryna jednak dzieli miasto na pół…) po paliwo na Włókienniczą; to kawał drogi jest, a i terytorium wraże. Można wprawdzie wyhaczyć kumpli gnieżdżących się pod zdrojem na placu Wolności, ale potem kawałek Pomorską, Wostoczną do Kamiennej. Dla rannego, skotłowanego menela to jest galanty szpacir… Po grzyba, skoro o rzut beretem ma się Mielczarskiego sztrase, tętniącą płynami równie istotnie, a może lepiej niż Włókiennicza? I po swojej stronie miasta? Ale dajmy spokój Bondzie – Mielczarskiego znają tylko niektórzy lokalsi, a o Włókienniczej/Kamiennej (może częściowo za sprawą piosenki Osieckiej „Kochankowie z ulicy Kamiennej”, którą Bonda zresztą w całości cytuje, jako motto rozdziału czwartego…) hyr niesie co nieco po kraju…
W każdym razie Bonda już sprawniej utyka te swoje ulubione krajoznawcze wtręty, ale to w ogóle nie razi, bo szwów i białej fastrygi nie widać. Doszła do pewnej rzemieślniczej biegłości, dającej gwarancję, że od lektury nie odrzuci… Ba, dostrzegam powoli u Bondy pewne skłonności, pozwalające przypuszczać, że kiedyś się odwróci i nawróci. Na wyznawczynię idei Miasta Syntetycznego. To znaczy – zbuduje miasto Nienazwane, Symboliczne i Abstrakcyjne – pozbawione identyfikatorów, charakterystycznych detali pejzażu, z anonimowymi ulicami, budynkami bez znaków szczególnych, z załogą bez zdradzających pochodzenie nazwisk i twarzy. I wśród tego wszystkiego rozegra intrygę uniwersalną: zurbanizowaną i ponurą, skupioną na akcji, psychologii i kryminalnych aspektach egzystencji. Na czystej zbrodni. Pasującej zarówno do Rio jak Magadanu, Piły, Dakaru, Vancouver czy Luang Prabang – jednakowo… Do tego Bondę namawiam gorąco, a gdyby się zgodziła – sine ira et studio, bez żadnych ukrytych motywów czekam rezultatów. Pomieszczony na końcu „Lampionów” pięciostronicowy, bardzo ciekawy i wnikliwy esej o mieście jako takim i Łodzi jako takiej czyni niejaką nadzieję…
Wszelako na razie przyjrzyjmy się tym „Lampionom”… Istotą fabularnej narracji, właściwej dla kryminału, jest jedno założenie, poniekąd wspólne dla kilku uruchomionych symultanicznie płaszczyzn zbrodni: miasto się pali! Kamienice podpalają czyściciele, najęci przez demonicznego dewelopera. Podpala piekarz-piroman (akurat ze Zgierza…), w zemście za niedocenianie jego poezji, za krzywdy z dzieciństwa, za miłość wyszydzoną. Podpalają i wysadzają (trotylowymi makaronikami…) poszukiwacze skarbów (mitycznych pożydowskich Diamentów Życia – to taka legenda z getta…). Są wreszcie muzułmanie, ćwiczący przed Wielkim Uderzeniem (a pas szachida pewnej krajowej babci z mieszanej religijnie rodziny urywa nogę i wątpia mieli na kaszanę…). I temu wszystkiemu zaradzić ma policyjny desant z Gdańska – znana z poprzednich fabułek Bondy profilerka z problemami (ostatnio strzelała do kumpli serdecznych…), niejaka Sasza Załuska.
Nie jest moim zamiarem streszczanie intrygi choć przez chwilę (czytelnikom kryminałów takiego kuku się nie robi). Dość powiedzieć, że zbrodnicze wątki Sasza rozplątuje ot, tak sobie (z małą pomocą przyjaciół). Po prostu jej profile są tak dobre, że dopasowanie odpowiedniego osobnika to już doprawdy formalność.
Znacznie bardziej ważne w opowiadaniu są łódzkie postaci, składające się na osobliwą aurę „Lampionów” To z nich Bonda buduje klimat, odbierający intrydze tuzinkową uniwersalność, klimat malujący miastu portret osobny… Rzecz w tym wszelako, że typy są reprezentatywne dla fabuły. Czy dla miasta – a to już kwestia wkraczająca na wolne terytorium swobody twórczej, gdzie można dywagować, czy kreacja się udała, czy nie. Ale czy wolno było ją robić? Tego pytania zadać nie można – bo to oczywiste, że wolno! Dlatego Łódź Bondy zaludniają menele wysyceni dyktą po dekiel czaszki (ale z porządną mieszczańską lub artystowską przeszłością), dziwki o złotych sercach i artystki konceptualne z charakterami dziwek (na ogół nie do odróżnienia jedne od drugich), genialni fałszerze żydowsko-niemieckich testamentów, szemrani deweloperzy, diaboliczni Ojcowie Chrzestni mafijnych biznesów, małoletnie bandziory z kibolską proweniencją, zdegenerowani proletariusze, wydrwigrosze, twarde baby z Limanki, skorumpowani adwokaci, homofobiczni, ksenofobiczni, antysemiccy, mizoginistyczni dresiarze z bałuckich, poleskich i widzewskich siłek, flanerstwo, czyli miejskie łazęgi (sam się do nich zaliczam), porąbani gliniarze, napaleni tramwajarze, chutliwi strażacy, dilerzy, psychole… Taki profil Łodzi wyszedł Bondzie. Zgrabny – nie powiem…
Można się oczywiście zżymać i skontrować pejzaż Bondy z płonącymi masowo kamienicami. Jak to? Mamy uczelnie wyższe (choć przeważnie niższe…), teatry, filharmonię, operę, muzea rozmaite, galerie, kolonie artystów awangardowych, pisarzy (mało), muzyków, raperów, filmowców… Wreszcie kilkaset tysięcy (ciągle jeszcze…) bidnych ale uczciwych, honorowych, dumnych lodzermenszów, mieszczan płci obojga. I się żadnego ciula nie pytamy – jak żyć? Bo tyle to wiemy, aczkolwiek chwilowo środków nam zabrakło. Dlatego, ludkowie miłosierni, kopsnijcie parę moniaków. Oddamy, słowo honoru! Jak tylko znajdziemy albo wymyślimy coś, co miasto ukochane mogłoby napędzać znów.
No, ale o tym Bonda nie napisała. I już nie napisze. W świat idzie wizerunek miasta-menela, pokrytego liszajami zdartych tynków, zapacykowanych tu i ówdzie uroczymi (a nawet mądrymi) muralami. Proszę nie tłoczyć się w kolejkach do kas na dworcach, na Lublinek (lotnisko takie…) oraz do wjazdów na autostrady (obie). Wolno przeklinać. Bez paniki. Zachować spokój. Ostatni gasi światło. I tylko opróżnione flaszki uprasza się rządkiem ustawić pod śmietnikiem. I nie tłuc szkła, nawet na szczęście, bo to i tak nie działa!
Tomasz Sas
(4 10 2016)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *