Ulotne pragnienia

7 marca 2024

Donna Leon


Ulotne pragnienia
Przełożył Marek Fedyszak
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2024

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Zielony szal Paoli…

Wenecję sposobiącą się do zimy lubię najbardziej. Słońce nisko i szybko znika, mgły pieruńsko gęste, zimno wieczorami – a i za dnia nieciepło, bary się zamykają seryjnie, prawie znikają straganiarze i namolni handlowcy „od ręki”, turystów zauważalnie mniej (aczkolwiek bez przesady i nie wszędzie, niestety…), lokalsi zbierają się w grupki, narzekają i tradycyjnie liczą rzekome straty po sezonie, zaś sejsmografia cen wyraźnie się uspokaja. No i acqua alta raczy się pojawiać bez stosownego ostrzeżenia – to jedyna niedogodność przedzimia, bo miasto zamyka się wtedy jeszcze chętniej niż normalnie, a uciec nie ma gdzie, bo przecież nie do Mestre… Najbliżej do Werony, ale i tam po sezonie kicha. Niezawodny o każdej porze roku jest tylko Mediolan. I to jest właściwy kierunek ruchu, jeśli już żadnym sposobem w Wenecji wytrzymać się nie da… Ci, którzy muszą z racji niebiańskich wyroków tkwić w mieście na lagunie, cieszą się tylko tym, że późną jesienią mają trochę więcej przestrzeni dla siebie, ale wartość tej pociechy jest umiarkowana. Mokro, zimno i chiuso… A mimo to w jesiennej Wenecji czuję się najlepiej – więcej miejsca dla wyobraźni. A koncerty skrzypcowe Vivaldiego we mgle dźwięczą bardziej dostojnie i tajemniczo. A nawet kosmicznie-mistycznie…

O takiej to porze roku znudzony egzystencjalnie commissario Guido Brunetti za pośrednictwem mediów powziął informację o pewnym incydencie, który mógł mieć pewne implikacje kryminalne, gdy tylko przyjrzano mu się bliżej i wnikliwiej… W istocie Brunetti zwrócił uwagę na notatkę w weneckiej bulwarówce „Il Gazzettino”: w nocy na pomoście przystani należącej do weneckiej lecznicy Ospedale Civile ochroniarz, który wyszedł na papierosa, znalazł dwie nieprzytomne, ranne kobiety. Zanim Brunetti zdecydował, że sprawa jest interesująca, już miał na biurku wstępny raport swej koleżanki, komisarz Claudii Griffoni, która w nocy przyjęła zgłoszenie na policję ze szpitala; okoliczności bowiem wskazywały na gwałtowność, być może przestępczą, zdarzenia. Co więcej – Claudia już dostała zapis z kamer szpitalnego monitoringu. Dwa całkiem wyraźne portreciki sprawców, którzy wyładowali dziewczyny z łodzi na szpitalny pomost, już zostały rozesłane do jednostek policyjnych, do identyfikacji. Claudia ustaliła też, że obie dziewczyny to amerykańskie studentki, a rodzice jednej z nich pracują w rzymskiej ambasadzie USA. Brunetti przezwyciężył swą depresję jesienną, gdy dowiedział się, że obaj ancymonkowie-żeglarze zostali niemal natychmiast zidentyfikowani – i to przez posterunek karabinierów z weneckiej wyspy Giudecca; z zastrzeżeniem, że znajdują się w kręgu ich zainteresowań. No i to było jak emocjonalne dziabnięcie ostrogą…

Każdy, kto jako tako zna i rozumie struktury społeczno-polityczne Republiki Włoskiej, ma świadomość, że stosunki między wieloma „gatunkami” sił porządku publicznego są tam dalekie od ideału. Powiedzmy, nie wdając się w pikantne szczegóły, że układy między policją państwową a formacją karabinierów (to dwie główne „gałęzie” tych służb) są bliskie stanu, który dałoby się określić jako „zbrojna neutralność” z elementami rywalizacji i bardzo niechętnego, wymuszonego wzajemnego poszanowania zagmatwanych stref wpływów… Dlatego pierwsze spotkanie Guida z panią kapitan Laurą Nieddu wyglądało, jakby z zachowaniem bezpiecznego dystansu dwa brytany obwąchiwały się rozpoznawczo, zanim rzucą się sobie do gardeł. A gdy doszło do konieczności zaangażowania jeszcze jednej ze służb porządkowych, czyli weneckiego posterunku Guardia Costiera (straży wybrzeża), tańce godowe obu służb (policji i marynarzy znaczy) przybrały formułę barokowego menueta. Na szczęście Brunetti miał w odwodzie broń odpowiedniego kalibru – komisarz Claudia Griffoni była neapolitanką, podobnie jak szef placówki straży przybrzeżnej – odkomenderowanym na północ neapolitańczykiem; ustalenie paranteli zabrało trochę czasu, ale zaufanie wzajemne wzbiło się na wyżyny, gdy okazało się ponad wszelką wątpliwość, że ciotka kapitana Ignazia Alaimo jest filipińską przeoryszą jednego z żeńskich konwentów zakonnych w Neapolu…

Intryga kryminalna „Ulotnych pragnień”, w istocie swej blada wobec zafundowanych nam przez Donnę Leon analiz społecznych i wnikliwej krytyki tamtejszych stosunków tudzież formuł życia publicznego, blednie jeszcze bardziej w obliczu nasycenia barwą obrazków takim jak wspomniane tu międzypolicyjne negocjacje. Zresztą cały tekst Donny Leon (jak każdy zresztą z jej tekstów) pełen jest osobliwych, pieczołowicie kolekcjonowanych kamyczków do mozaikowej mapy życia społecznego Wenecji i wenecjan, na którą powoli składają się jej powieści kryminalne. Dziwny w tym wszystkim tkwi paradoks – przecież cały wenecki urobek pani Leon to fikcja literacka, proza o zabarwieniu sensacyjnym, obmyślona i zapisana ku rozrywce czytającej gawiedzi. Na pewno prawdziwe są tylko dekoracje i te latami zbierane, wspomniane już „kamyczki” z weneckiego tła. Spisane jakby mimochodem, ale przenikliwie i wiarygodnie – gdy je oderwać każdorazowo od intrygi fabularnej, ułożą się same w coś, co nazwałbym (a na tym się akurat znam) wielkim reportażem, niekończącym się kronikarsko-krytycznym zapisem stanu weneckiej świadomości społecznej.

Donna Leon zapewne kocha swoją Wenecję, lecz nie żywi wobec niej złudzeń. Fikcjopisarką jest życzliwą i czułą, ale reporterką bywa brutalną i szczerą (znaczy spolegliwą wedle definicji Kotarbińskiego, czyli odpowiedzialną i prawdomówną; można jej ufać i polegać na niej…). Nie bez powodu swych tekstów nie pozwala przekładać z angielskiego na włoski i wydawać na miejscu. Po co miałaby całe życie, chodząc po Wenecji, oglądać się za siebie? Zresztą i tak od dawna mieszka w Szwajcarii. Ale jej dzieło życia powoli – od 1998 roku, gdy ukazała się debiutancka dla całego cyklu „Śmierć w La Fenice” (właśnie wznowiona) – rośnie i trójwymiarowo pęcznieje (trzydzieści tytułów!); końca nie widać i oby nie nastąpił. I szczęśliwie nie nastąpi – ten reportaż, niezależnie od okoliczności, będzie nieskończony i jedyny w świecie taki…

Ale, ale – o co w końcu poszło w „Ulotnych pragnieniach”? No cóż – jeden z „samarytańsko dobrych” kumpli, dostarczających ranne dziewczyny na szpitalny pomost, okazał się być wodniakiem, pracującym w firmie transportowej swego wuja, wożącej towary po weneckiej lagunie (drugi jest młodym, początkującym adwokatem). No i ten wuj… Okazało się, że miał plamy w kartotece. Policja kryminalna, carabinieri i straż wybrzeża stworzyli konsorcjum ad hoc, bo dopaść Pietra Borgato; czwartemu „udziałowcowi”, czyli Guardia di Finanza (znaczy policji skarbowej), uprzejmie wyperswadowano udział w akcji, tłumacząc, że delikty podatkowe i notoryczne pomijanie obowiązku wnoszenia opłat celnych są na razie mniej istotne niż poważne podejrzenia natury per excellence zbrodniczej…

Szczegóły samej akcji oczywiście pominiemy – wszak mamy umowę, by nie spojlerować. Nie sposób jednak pominąć utrwalającego się od 1998 roku wrażenia, że commissario Guido Brunetti niczego się nie uczy w delikatnej kwestii dbania o własne bezpieczeństwo. Tym razem też, idąc (a w zasadzie płynąc) na nocną morską akcję służbowy pistolet (zapewne berettę) zostawił w domowym sejfie, a w drogę ruszył w cienkiej marynareczce. Na szczęście troskliwa żona Paola zawiązała mu na szyi swój ciepły i długi kaszmirowy ciemnozielony szal. I właśnie w ten szal zaplątał się grot bosaka, wymierzonego prze zdesperowanego bandytę wprost w pierś komisarza. Gdyby nie zielony szal Paoli, mielibyśmy gwałtowny koniec weneckiego serialu kryminalnego. Dzięki zielonemu szalowi Paoli historia się sprolongowała. Miłej przeto lektury, a potem czekania na nasz ulubiony ciąg dalszy!

Tomasz Sas
(06 03 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *