Stramerowie

30 stycznia 2024

Mikołaj Łoziński 


Stramerowie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Historia dobrze opowiedziana

To jest książka z rzędu tych, które musiały zostać napisane, a przymus miał charakter zgoła metafizyczny. No bo jak mogło być inaczej, skoro pod koniec poprzedniej sagi o podobnym tytule (tylko w liczbie pojedynczej), praktycznie wszyscy główni bohaterowie pozostają przy życiu i w dobrym zdrowiu (przynajmniej na razie), wychylają swe figury pytająco i zarazem sugestywnie spomiędzy stron owej książki – to co innego stać się może, niż nasz ulubiony ciąg dalszy? Aczkolwiek poprowadzony w skrajnie niebezpiecznych dla życia okolicznościach (II wojna światowa, Zagłada, wielki post-wojenny chaos…), to jednak możliwy i oczekiwany. Przecież jawnym marnotrawstwem byłoby porzucenie takiej obiecującej fabuły (z jakichkolwiek pobudek) pod naciskiem brutalnej Historii. Przeciwnie – jej opowiedzenie do końca to realizacja zaciągniętego wobec czytelników zobowiązania. I „pogróżka”. Dobrą intrygę mam i nie zawaham się jej użyć…

W tym miejscu rodzi się pytanie: co jest ważniejsze – sama historia, czy styl, w jakim została opowiedziana? Na ogół tak postawione pytanie można by uznać za prowokacyjne, a w przypadku historii stabuizowanych – za obraźliwe, kryminalne zgoła. Ale w tym przypadku dociekliwość jest uzasadniona. A styl? Czasami bywa równie ważny jak historia, która dzięki niemu się opowiada. Ale nigdy nie powinien być ważniejszy. Innymi słowy: zrównanie tak, supremacja nigdy… W przypadku „Stramerów” sytuacja nie jest taka oczywista. Tu styl jest niemal sam w sobie osobną opowieścią – narracją z innego porządku semantycznego. Autor zapragnął uciec od typowych emocji, więc musiał się wdać w polemikę – niewypowiedzianą, ale wyczuwalną i ostrą – ze wszystkim niemal, co dotąd o epoce i ludziach powiedziano. Musiał zmierzyć się nie tylko z poważną literaturą, obierającą Zagładę za główny temat, ale i z zalewem tysięcy pozycji z modnego i wciąż pęczniejącego nurtu tzw. holokiczu.

Swoją drogą, że też nie ma kary boskiej i ludzkiej na tę bandę pseudoprozaików, grafomanów i cwaniaków tudzież zwyczajnych szantażystów, którzy – używając już to Holokaustowego w sensie ścisłym, już to ogólniejszego, wojennego sztafażu – nabierają wydawców i ogłupianą publiczność, sprzedając grafomańskie gówno w heroicznym opakowaniu. Owszem – wydawcy są cyniczni i dla pieniędzy stają wspólnikami przemysłu holokiczowego. Ale czemu uczestniczy w tym publika, płacąc za ten szajs? Przypuszczam, że zbyt mało w przestrzeni publicznej, penetrowanej przez potencjalnych czytelników książek, pojawia się kompetentnych, przekonujących ostrzeżeń przed lekturą holokiczu. Że zbyt rzadko jest on demaskowany. Ale to temat na inne całkiem opowiadanie. Ze swej strony tylko mogę obiecać, że sam nie biorę i nie zamierzam brać do ręki literatury tego gatunku, o jej rekomendowaniu komukolwiek już nawet nie wspominając…

Wszelako dajmy sobie spokój z tym holokiczem. Dla literatury bolesny to temat. Przyjrzyjmy się raczej Łozińskiemu i jego książce. Bo to coś niezwykłego. To nie jest fabuła, bo w ogólnych zarysach ta historia wydarzyła się naprawdę. Ale dokumentalny reportaż też to nie jest, bo nie odtwarza zdarzeń i nie opisuje ludzi takimi, jakimi byli w rzeczywistości. Wymyślone przez autora deformacje czasoprzestrzeni są zabiegiem kreatywnym, popychającym, dynamizującym powieściowe dzianie się, by trochę się ono różniło od miejscami nudnej, monotonnej i w zasadzie przewidywalnej tzw. prawdy historycznej. Ta się bowiem nie nadaje na tworzywo literackie. Lepszym „mechanikiem” jest wyobraźnia. Tyle o ile… Bo przecież Łoziński pisze jednak o własnej rodzinie – a nikt nie bywa tak srogim recenzentem – ba, cenzorem – jak rodzina. No nic – trzeba negocjować i zacierać ślady, zreorganizować familijne imponderabilia, odczynić uroki i stare zaklęcia, wywołać fotografie pamięci i podretuszować. Stare na nowe i nowe na stare…

W przypadku „Stramerów”, choć historia to niewątpliwie co do istoty prawie prawdziwa, mamy do czynienia z pewnym statystycznym nieprawdopodobieństwem, które (aczkolwiek się wydarzyło) wygląda jak spreparowane. Z sześciorga rodzeństwa Stramerów (z niedużymi przyległościami) statystycznie bowiem miało prawo przeżyć tylko troje; w najkorzystniejszym spiętrzeniu przypadków (albo i nie) – taka była matematyka Holokaustu. I nic dziwnego nie byłoby, gdyby przeżyło tylko jedno (albo żadne). Ale wszyscy? Cud… Tyle że rodziców – fantastę Nathana i racjonalną Rywkę – pochłonęło tarnowskie getto, a żona Rudka Ruth, matka Róży, nie przeżyła Oświęcimia. Ale reszta ocalała, a Łoziński losy całej szóstki podciągnął do 1948 roku… Krótko. Co się z nimi stanie za dwadzieścia lat?

Dobre pytanie. W sam raz na nasz ulubiony ciąg dalszy. Ale nie jestem pewien, czy Łoziński podejmie wyzwanie. Idy marcowe – czas niebezpieczny. Na razie jednak mamy wojnę, a Stramerowie, po świecie rozrzuceni… Troje na Wschodzie; wrócą do kraju w berlingowskich mundurach, z oficerskimi gwiazdkami i politycznymi referencjami. Ale przedtem swoje przeżyli – już to w Moskwie, już to w syberyjskim Stalińsku (dziś Nowokuźnieck). Dwoje zadekowało się pod Warszawą (Konstancin i okolice) na aryjskich papierach; skądinąd te fragmenty Stramerowskiej odysei wydają się być najciekawsze, najlepiej napisane, nasycone obserwacją i obyczajowym klimatem okupacyjnej codzienności w Generalnym Gubernatorstwie. Szósty Stramer – Salek – po chwalebnej służbie w brygadach międzynarodowych w Hiszpanii wylądował we Francji i udzielał się w komunistycznym ruchu oporu, a tuż po wojnie towarzysze wysłali go na leczenie w sanatorium w Davos; mógł tam zostać, ale jako wierny komunista-dąbrowszczak wrócił, nie przeczuwając, jaki los go w ojczyźnie czeka.

Nie wspominałem dotąd, że technologiczne z natury rzeczy pojęcie „fragment” jest kluczowe dla prozy Łozińskiego. Cała narracja sklejona jest z kawałków (wyjąwszy kilka dłuższych i bardziej autonomicznych opowieścio-relacji), pofragmentowana znaczy, w formacie nieciągłym, a do tego w zróżnicowanej poetyce fabularnej: w rozmaitych trybach i czasach, pierwszoosobowo i nie, gatunkowo tak różnych, jak tylko potrafi być odmienna narracja pikarejska od elegijnej… W sumie przypomina to luźny zbiór zdartych kartek z kalendarza, gdzie na pierwszej z nich solenna porada na porost włosów, na drugiej – przepis na szarlotkę, na trzeciej – wymogi formalne sporządzenia ważnego testamentu, na czwartej – relacja z bitwy pod Cecorą (1620), na piątej – tajny babciny sposób czyszczenia familijnych sreber, na szóstej – skuteczna modlitwa do św. Tadeusza Judy… I tak dalej – aż do reguł zakomponowania ważnej rodzinnej fotografii.

Taka technologia opowiadania, dobra dla wielowątkowego scenariusza filmowego, sugeruje, że „Stramerowie” to przygrywka prozatorska do filmu lub jeszcze lepiej – serialu. Ale w mylnym błędzie (rzecz ujmując po wielkopolsku) są ci, którzy mniemają, iż mógłby z tego być wzorcowy i zarazem „sukcesywny” (w sensie – odnoszący sukcesy, jak mawiała o sobie jedna z bohaterek fenomenalnej komedii „Vinci” Machulskiego) produkt obrazkowej kultury popularnej. Innymi słowy: za mało w tym emocjonalnego kiczu, za mało thrillera, za mało sensacyjnych zwrotów akcji. Jedynie na polu seksu dałoby się z prozy Łozińskiego co nieco wykrzesać. Ale resztę trzeba byłoby przepisać. Po namyśle jednak przyznaję, że i z tym nie byłoby problemu; są u nas specjaliści, którzy z obrony Westerplatte potrafili zrobić chujnię, a z bitwy pod Grunwaldem mogą uczynić piknik nawalonych Litwinów.

Wydaje się przeto, że „Stramerowie” nie są niczym chronieni przed pomysłami interpretatorów. Nie ulega jednak wątpliwości, że może sam autor da słuszny i stosowny odpór polepszaczom jego prozy. Dobrze by było… Lecz na razie kontentujmy się czystą przyjemnością, płynącą z tej lektury. Bo nie ma nic lepszego niż książka dobrze napisana, historia dobrze opowiedziana. Finezja i zarazem prostota użytych technik fabularnych oraz narracyjnej konstrukcji całości robią dobre wrażenie tudzież dostarczają wiele satysfakcji w czas czytania. Ostatnio właśnie tego w polskiej prozie brakuje najbardziej…

Tomasz Sas
(30 01 2024)

P.S. Panie Mikołaju – 13 października 1947 roku była już czwarta rocznica bitwy pod Lenino, nie trzecia. Takie drobiazgi (str. 358) warto jednak sprawdzać samemu i to kilkakroć – nie polegać na sztabie redaktorsko-konsultanckim. Nic na pamięć – ta małpa bywa zawodna. TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *