Witajcie w księgarni Hyunam-dong

9 lutego 2024

Hwang Bo-reum 


Witajcie w księgarni Hyunam-dong
Przełożyła Dominika Chybowska-Jang
Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Przeciw kulturze zapierdolu

Układanie słów w zdania jest umiejętnością przesądzającą o znajomości języka. Można znać – powiedzmy, z dziesięć tysięcy słów z zasobu wokabularzowego jakiegoś języka, rozumieć ich sensy – pojedyncze i parukrotne (czyli zależne od kontekstu) – ale to nie będzie równoznaczne ze znajomością języka. Ta bowiem polega wyłącznie na zdolności układania zdań, czyli wypowiedzi bardziej złożonej – w mowie w postaci dźwięków jednakowo pojmowanych przez słuchających – lub na piśmie, czyli w formie ciągów znaków graficznych, narysowanych ręcznie lub powielonych maszynowo na jakimś nośniku – na tyle trwałym, by ciąg znaków dało się dostrzec, przetworzyć i pojąć – znaków jednolicie akceptowanych i rozumianych przez użytkowników tego akurat języka. Innymi słowy: znajomość języka to nie tylko potencjalna, ale i faktyczna możność formułowania choćby tylko minimalnie złożonych komunikatów – indykatywnych, czyli oznajmujących cośkolwiek, a nadto pytających, przypuszczających, rozkazujących i innych. Zdania są komunikatami, funkcjonującymi nie tylko w czasie rzeczywistym (czyli rozpoznawanymi w trakcie ich formułowania w mowie – na przykład w dialogu face to face – lub zapamiętanymi), ale – jeśli zostały utrwalone i umieszczone w przestrzeni publicznej, społecznej, możliwe są do zrozumienia tak długo, jak długo istnieje zapis (nie tylko graficzny, akustyczny lub obrazkowy także).

Umiesz zatem układać zdania czyli komunikaty (w sensie środki do porozumiewania się z innymi) – to znaczy, że znasz język… A teraz wyobraź sobie, że ten język to han’gukmal czyli koreański, niepodobny do żadnego innego (językoznawcy spierają się o jego przynależność do którejś większej grupy, lecz to wciąż nic pewnego, zatem większość coraz częściej i chętniej skłania się do uznania jego autonomicznej odrębności, osobności) na świecie. Za to charakteryzujący się dużą dyscypliną konstrukcyjną, mocnymi, niemal bezwyjątkowymi regułami i prawidłami gramatyki. (Pamiętajcie: orzeczenie zawsze na końcu zdania; podobnie jak w niemieckim, ale jeszcze bardziej rygorystycznie.) W tej sytuacji poprawne (czytaj: umożliwiające innym zrozumienie twego komunikatu w sposób dla wszystkich jednolity) posługiwanie się han’gukmalem ma kapitalne znaczenie dla spoistości tamtego społeczeństwa. Wyobraźcie sobie naukę ojczystego języka w tamtejszych szkołach – jej dyscyplinę (może dryl bez mała…), obszerność i spoistość. A ich pismo – zwane hangul – też do łatwych nie należy (chociaż nie jest – w sensie komplikacji – podobne do chińskiego czy japońskiego; ma tylko coś około pięćdziesięciu znaków-liter).

No dobra – ale co to ma do rzeczy? O tyle ma, że w Seulu, w tzw. sąsiedztwie Hyunam-dong (spędziłem w Seulu czas jakiś, ale nie mam pojęcia, gdzie to jest; być może lokalizacja jest fikcyjna, zmyślona przez autorkę, by ukryć koordynaty pierwowzoru, a tych „sąsiedztw” jest w Seulu ponad 15 tysięcy – na ogół są to po prostu byłe wioski i przysiółki typu: dwie uliczki na krzyż, wchłonięte i zabudowane przez rozrastającą się stolicę, w której mieszka już, wedle ostrożnych szacunków, jakieś piętnaście, a może nawet osiemnaście do dwudziestu milionów ludzi…) jest osiedlowa księgarnia. Jej właścicielka, pani Yeong-ju, obrała taki sposób na życie po rozwodzie i zerwaniu z rodzicami; usamodzielniła się (czyli odeszła z korporacji) i z umiarkowanym sukcesem ekonomicznym handlowała książkami.

W Korei, gdzie podobnie jak u nas dominują sieciowe megabookstore’y i w ogóle panoszy się internetowy handel online, nie jest to łatwy kawałek chleba – taka lokalna księgarenka niezależna. Pani Yeong-ju pojęła zasady rynkowej gry jakiś czas temu. Więc w jej księgarni specjalnie zatrudniony barista Min-jun parzył gościom kawę z wyselekcjonowanych na zindywidualizowane zamówienie (w palarni po sąsiedzku) ziaren, w lokalu rozstawiono krzesełka i stoliki pozwalające (ba, wręcz zapraszające…) gościom zanurzyć się w spokojnej lekturze książek przed zakupem. Ponadto organizowano dyskusje literackie, działa klubik czytelniczy, a pisarzy zapraszano na spotkania; funkcjonowało nawet coś na kształt kursu kreatywnego pisania tudzież uprawiania krytyki. Innymi słowy: autentyczne lokalne centrum kultury słowa…

A właściwie – zdania. Samo słowo bowiem to nic; znaczy coś dopiero, gdy ustawione jest w szyku – zwartym i regulaminowym, zdyscyplinowanym i zrozumiałym dla wszystkich. Pani Yeong-ju pojęła, w czym w istocie utkwiła, gdy od pewnego niezależnego wydawcy sprowadziła egzemplarze książki „Jak poprawnie tworzyć zdania”. Jej autorem okazał się być niejaki Hyeon Seung-u – młody pracownik któregoś z wielkich czeboli (chyba robił telefony dla Samsunga), absolwent politechniki i informatyk, a „w cywilu” autor popularnego (jak na tę tematykę…) bloga gramatyczno-logiczno-filozoficznego, w którym objaśniał zasady poprawności i bezlitośnie wytykał błędy ludziom publicznie piszącym. Jeden ze znękanych tasiemcowymi sporami i polemikami redaktorów wydawnictw w końcu zaproponował Seungowi-u, że jak jest taki mądry, to niech sam napisze książkę, a on mu ją wyda. No i zaklęcie się zmaterializowało – a pani Yeong-ju jako pierwsza osoba na rynku promowała debiutanta, urządzając spotkanie z nim w księgarni Hyunam-dong. Frekwencja dopisała, a pani Yeong-ju, przezwyciężając swą nieśmiałość, przeprowadziła z Seungiem-u doskonały wywiad, zadając mu kluczowe dla swej i jego przyszłości pytanie: „Jak bardzo tekst przypomina swego autora?”

Historia dyskretnie romantycznego związku tych dwojga, choć zaczyna się gdzieś w okolicach połowy tekstu książki pani Hwang Bo-reum, ma w rzeczywistości pivotalne znaczenie dla całej fabuły. Ale tak późne pojawienie się tego wątku w całej opowieści oznacza niechybnie, że mamy do czynienia z bardzo osobliwą techniką konstruowania narracji. Autorka niczego w swej historii nie zaplanowała – prócz samego początku, kilku „taktów” (że pozwolimy sobie użyć wyrażenia ze skarbnicy muzycznej…) introdukcji, a ciągi dalsze powstawały samoistnie, w miarę kreowania i dokładania bohaterów do fabuły, w miarę potrzeb i projektów rozkręcenia akcji. Taki naturalny sposób tworzenia prozy jest w dzisiejszym świecie czymś wielce osobliwym i – co tu ukrywać – dziwacznym. Pani Hwang Bo-reum nie powierzyłbym układania dachu z gontów ani opieki nad zagonem miliona kwiatów w szklarni. Ale gdy zechciała utkać i skomponować patchworkowy kobierzec – inna rozmowa. Jej żywiołem bowiem jest technika „Zobaczymy-Co-Z-Tego-Wyjdzie”. Czyli improwizacja – ale nie zuchwała, zgoła pikarejska. To jest spontaniczna, radosna i cierpliwa dłubanina rodem z krainy łagodności. Bez konceptu i dyscypliny…

Czemu? Bo to metoda idealnie dostosowana, współgrająca z intelektualną i emocjonalną (zwłaszcza z tą drugą…) zawartością tekstu. Istota bowiem przekazu pani Hwang Bo-reum to próba opisania ruchu oporu wobec podstawowej, świętej zgoła zasady egzystencji wielu społeczeństw Dalekiego Wschodu, czyli ideologii, którą na polski użytek profesor Marcin Matczak nazwał kulturą zapierdolu. W sąsiedniej Japonii (rzut beretem przez Cieśninę Koreańską nad wyspą Cuszima…) znane jest zjawisko kāroshi – czyli chwalebnej śmierci z przepracowania. W Korei (Południowej – żeby nie było…) tego stanu nie osiągnięto, ale już byli na dobrej drodze… Zjawisko nadmiernej pracy wszelako istnieje nadal i ma się dobrze.

Podczas jednego z pobytów w Seulu mieszkałem w małym pensjonacie na położonej w centrum miasta wyspie Yoido na rzece Han. Środek wyspy to gigantyczny, wybetonowany plac i międzydzielnicowa szesnastopasmowa (w obu kierunkach po osiem) autostrada – pozostałość po wielkim strategicznym lotnisku. Na obrzeżach wyspy jest gmach parlamentu (wtedy oszańcowany betonowymi zaporami i zwojami koncertiny), największy kościół protestancki na świecie (Gospell Church) i kilkanaście banków; resztę miejsca zajmują jednakowe, skromne, architektonicznie bez wyrazu, trzydziestopiętrowe wieżowce, rozświetlone rzęsiście każdej nocy. Bo to trzyzmianowe fabryki są… Na każdym z pięter w betonowo-tekturowej scenografii, w tzw. open space’ach stoją: a to tysiące owerloków, na których zręczne ręce robotnic zszywają kolorowe sweterki, a to stanowiska montażowe jakiejś drobnej elektroniki, a to wtryskarki plujące miliardami plastikowych gadżetów niewiadomego przeznaczenia… Gdybym nie widział na własne oczy, nie uwierzyłbym.

Ale jeszcze większy szok przeżyłem w nocy, gdy zagłębiłem się w uliczki między tymi wieżowcami. Co wieczór odbywa się tam desant setek furgonetek, z których w regularnych odstępach wystawiają na chodniki po kilka tobołów, z których dwuosobowe ekipy błyskawicznie montują małe wiaty-namiociki, oświetlone żarówką na drucie, z paroma skrzynkami piwa i paleniskiem zasilanym z butli, na którym w dużych kuwetach skwierczą lokalne przekąski o trudnej do zidentyfikowania proweniencji, ale za to smakowite wielce. Idzie o to, by personel wieżowcowych fabryk miał pod ręką „małe conieco” w czasie regulaminowej przerwy na posiłek (świtem po tej gęstej sieci jadłodajni nie ma śladu…). Zdumiałem się, gdy zajrzałem do jednego z tych namiocików, zwabiony zapachem podsmażanych kalmarów – wokół pełnych jadła kuwet uwijał się, w perkalowym fartuszku i tiszercie z godzillopodobnym potworem, młody człowiek, który w południe, w nienagannym garniturku i korporacyjnym krawacie, w lokalnym oddziale banku Hanil wymieniał mi dolary na wony. Niespecjalnie stropiony objaśnił, że nocami dorabia, bo życie w stolicy jest drogie i nie może nic zaoszczędzić, a potrzebuje na studia dla dzieci. – Przecież nie masz dzieci? – Ale będę miał! I jeszcze dodał, że kilku jego kolegów z banku siedzi noc w noc przy maszynach…

Hwang Bo-reum pisze o tych, którzy z różnych powodów z tej karuzeli pospadali, zeskoczyli o własnych siłach (albo w ogóle nie chcieli na nią wsiadać…). Dlaczego? Bo to klientela i przyjaciele księgarni Hyunam-dong – wszyscy jak jeden wypaleni zawodowo i życiowo, zdezorientowani, pogubieni. Wszyscy w poszukiwaniu innej opcji, bezpiecznej przystani, ewentualnie nowego towarzysza życia. Wszyscy w fazie zmiany celu, obioru innych wartości egzystencjalnych. Rozmawiali o tym, wspierali się stosownymi lekturami, zadawali sobie nawzajem krytyczne pytania. I tak – nie zdając sobie sprawy, do czego właściwie zmierzają, utworzyli coś w rodzaju formuły, znanej w psychoterapii pod nazwą grupy wsparcia. Anonimowych… No właśnie – kogo? Sprawa nie była tak prosta jak z AA na przykład… Anonimowych Czytelników? Może… W każdym razie utwierdzali się wspólnie w przekonaniu, że ich rozbrat z kulturą korporacyjną nie jest niczym nagannym ani deprecjonującym. Nie jest moralnym występkiem ani krzywdą wyrządzaną rodzinie. Nie jest też obywatelskim buntem, skłonnością do anarchii ani zakwestionowaniem porządku społecznego. Przeciwnie: antykorporacyjny styl życia jest prawem człowieka. Poza tym dobrze, słusznie i przyjemnie jest robić to, co się lubi. Zwłaszcza gdy jeszcze ci za to płacą. Przez czterdzieści pięć lat życia tak miałem; dziś nikt mi za pisanie nie płaci, ale mam z tego nieustannie przyjemność. Consuetudo altera natura…

Pani Hwang Bo-reum jest prozatorską debiutantką. I rzecz napisała arcydzielną. Ważną, wykraczającą poza terytorium literackiej rozrywki. To się zdarza w przyrodzie. Ta lektura przeto może być istotnym doświadczeniem – nie zlekceważcie jego sensu…

Tomasz Sas
(09 02 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *