Chłopcy. Idą po Polskę

4 sierpnia 2023

Marcin Kącki 


Chłopcy. Idą po Polskę
Wydawnictwo Znak Literanova, Kraków 2023

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Gówniarze maszerują…

Nie wiem, jaki jest realny udział konfederastów (i pobrzeżnej ich otoczki rozmaitego sortu – od faszystów po „tylko” genetycznych antysystemowców) w całej populacji potencjalnych posiadaczy czynnego i biernego prawa wyborczego w Polsce. Mam tu na myśli wyłącznie „twardych” konfederastów, czyli jądro owej formacji – konfederastów holistycznych, znaczy całościowych: konserwatywnych, fanatycznych, arcykatolickich, szowinistycznych, ksenofobicznych, mizoginistycznych w każdym z aspektów swej intelektualnej (choć boję się, czy to nie jest nadużycie: pospołu konfederaści i intelekt?) struktury programowej. Nie biorę pod uwagę „konfederastów miękkich”, pobierających na sztandary i transparenty po jednym hasełku programowym, wedle własnych potrzeb – na przykład to o obniżeniu podatków aż do zera, albo totalnym zakazie aborcji czy zniesieniu rozwodów. Nie, takich farbowanych konfederastów wykluczam z rachunku, chociaż to realnie istniejące głosy wyborcze. W celach zliczeniowych – jak mniemam – można przyjąć że tych twardzieli o ustalonych poglądach, nie oddalających się koniunkturalnie od ortodoksyjnego faszystowsko-nacjonalistyczno-katolickiego trzpienia, jest może ze dwa, góra trzy procent populacji mającej głos i mogącej takowego użyć…

No to dlaczego w czasach przedwyborczych ekstremistom i innym antysystemowcom tudzież nieregularnym, ochotniczym formacjom politycznym poparcie skacze do dziesięciu procent? Czy to zagadka polskiego krajobrazu? Nie sądzę… To tzw. efekt grilla. Na co dzień przecież nikt w miarę normalny nie odżywia się paląc mięso na ogniu (wzmocnionym jakąś trudną do zidentyfikowania, za to niewątpliwie trującą, kancerogenną chemią…). Ale gdy nadejdzie odpowiednia pora w kalendarzu, gdy temperatura za dnia i wczesnym wieczorem podniesie się w okolice dwudziestu stopni Celsjusza, umożliwiając w miarę komfortowe bytowanie na wolnym powietrzu, wystarczy, że ktoś (medium jakieś społecznościowe na przykład) nada w eter sygnał kulturowy, że pora na grilla, a już trawniki płoną, a smród piwska i spiekanych żywym ogniem marnych kiełbas (których nikt przeciętnie zdrowy na umyśle nie tknąłby, gdyby nie ekstremalna obróbka termiczna, zabijająca nijaki smak masarskiego gówna) niesie się w kraj od Odry po Bug.

Skąd się to bierze? Przecież nie z miłości do sfajczonej kiełbachy… Nie – to zew, sygnał wspólnotowy, obezwładniający populację masywnych bęcwałów. Konfederaści mają podobnie – przed każdą nadchodzącą kampanią polityczną ich trzon, nastawiony dotąd raczej przetrwalnikowo, ożywa i zaczyna emitować sygnały (w istocie populistyczne hasła z arsenału podręcznego konserwy ideowej…) w kierunku populacji, zdefiniowanej zawczasu jako obiecująca klientela. Ta populacja to z reguły katolicka (raczej de nomine niż de facto) młodzież męska z małomiasteczkowych środowisk ministrancko-kibolskich, ambitna (choć nienadzwyczajnie wykształcona) głodna sukcesu i prosperity, oczekująca wzrostu własnej atrakcyjności na „targowisku próżności” (osobliwie zaś na ogarniętym chaosem wartości rynku towarzysko-matrymonialnym). Młodzieńcy ci łakną sukcesu (mierzonego domkiem własnym, samochodami, dochodową firmą, atrakcyjną partnerką, zmianą miejsca pobytu na stołeczne albo chociaż we Wrocku) – ale takiego sukcesu, o jakim marzą, w świecie zabetonowanym przez „starych” na posadach i przy obfitym korycie, z ich mandatami i immunitetami, nigdy nie osiągną. I oni to wiedzą. Przeto gotowi są z gniewnym entuzjazmem przyłączyć się do każdego, kto obieca im za niewielką cenę, a praktycznie bez wysiłku, rozwalenie tego układu, „wywrócenie stolika” i niczym nieskrępowany dostęp do tak pożądanych dóbr.

Szukają haseł prostych, zrozumiałych i atrakcyjnych. Piątka Mentzena: „nie chcemy Żydów, homoseksualistów, aborcji, podatków i Unii Europejskiej”? Proszę bardzo! Fajnie się w ten takt maszeruje (może tylko zamiast homoseksualistów mówią dosadniej: pedałów…). I w taki oto sposób populacja masywnych idiotów (a mówiąc językiem nauki – pariasów pozbawionych kapitału kulturowego) przed każdymi wyborami nabiera ciężaru, konsoliduje się i staje się trójwymiarowa. Bo może teraz wreszcie uda się coś załatwić – przecież latka lecą… A głód skręca kiszki; a piwo tylko gasi pragnienie – głodu nie. W ten oto sposób można wytłumaczyć pewien taki przyrost szeregów takich na przykład konfederastów w okresie przedelekcyjnym…

Ale Marcin Kącki – reporter przenikliwy, cierpliwy i mimetyczny wedle potrzeb – postanowił spenetrować badawczo sam trzon konfederastycznej wspólnoty. Choć w tym przypadku słowo „wspólnota” nie oddaje zbyt wiernie istoty owego związku, nie definiuje chaotycznego splątania emocji, interesów, przyjaźni, antypatii, poglądów, sojuszy i wróżd (takie starosłowiańskie słowo, oznaczające jakoby nienawiść, zemstę rodową, dintojrę, vendettę…). Jakkolwiek by to definiować, zawsze jednak wyjdzie na to, że konfederaści (co poniekąd przesądza sama nazwa) to zbieranina rozmaitych środowisk (słowo środowisko, poniekąd neutralne emocjonalnie, chyba najlepiej oddaje zawartość owych grup), połączonych w jedno pragnieniem odkucia się za wszelką cenę oraz… pochodzeniem ideowym w miarę konserwatywnym, katolickim i mocno autorytarnym. Kącki zidentyfikował, nazwał i jakoś pooddzielał owe środowiska – czego (i tu proszę o wybaczenie) nie przytoczę, albowiem samo wymienianie tych nazw, niejednokroć bardzo kunsztownych i dumnie brzmiących, przyprawia mnie o paroksyzmy kiszek, skutkujące długotrwałym i obfitym seansem sejsmiczno-womitalnym.

Wszelako godzi się zauważyć, że w centrum całego tego wiru konfederastycznego pojawia się miano Korwin – stary i zacny herb szlachecki (początki w XIII wieku!), występujący też w wersji Ślepowron. Czcigodny to jest klejnot, aczkolwiek jego nosiciele należeli raczej do grona szlachty średniej i niskiej proweniencji – nie wyróżniali się ani majątkami, ani w polityce, ani w kościele, ani na polu wojskowości (wyjąwszy może hetmana Gosiewskiego), ani w sztuce (wyjąwszy może panią Orzeszkową). Ot, skromni, patriotyczni szlachcice; żadnej niegodziwości na masową skalę przypisać im nie można.

O co zatem chodzi? No cóż – herbowe to miano dopisał sobie do nazwiska niejaki Janusz Mikke, potomek ubogiej mieszczańskiej, luterańskiej familii Mücke z niemieckiego Anhaltu, która na ziemie polskie przywlokła się na początku XVIII wieku (zapewne w ogonie dynastii saksońskich Wettynów) w poszukiwaniu lepszego chleba i jaśniejszych perspektyw (co się im spełniło – nawiasem mówiąc…). Onże Mikke (rocznik 1942) to sympatyczny i utalentowany brydżysta z jednej strony – z drugiej za to wielce niesympatyczny, wojujący mizogin (choć prywatnie bardzo aktywny erotoman), konserwatysta, zwolennik kary śmierci i chłosty, eurosceptyk, skrajny libertarianin-wolnorynkowiec, twardy, konsekwentny antysocjalista i antydemokrata, erudyta, głosiciel wielu rozmaitych poglądów w różnych dziedzinach i na różne kwestie; wspólną poniekąd cechą tego zbioru opinii jest ich ekstremalne napięcie (werbalnie na granicy chorobliwej egzaltacji…) tudzież agresywny wektor intelektualny, ukierunkowany na konfrontację i rozróbę, co widać doskonale w polityczno-społecznej publicystyce wielce czcigodnego pana Janusza – posła i zarazem antenata współczesnej polskiej konserwy mentalnej… Stefan Kisielewski uważał (na szczęście krótko i bez ważnych konsekwencji) Mikkego za swego ideowego spadkobiercę (!?).

Onże samozwańczy Korwin (Nekanda-Trepka, autor „Liber chamorum”, miałby używanie…) od lat 60. ubiegłego wieku tkwi (z perturbacjami) w centrum tej konserwatywnej ruchawki ideowej, która oscylowała na peryferiach antysocjalistycznego polskiego oporu. Zaczął od kolportowania tzw. Listu 34 przeciw cenzurze, a ostatnio doszedł do godności lidera-seniora trzech (a może jest ich więcej?) ugrupowań antysystemowo-konserwatywnych, skądinąd posługujących się m.in. mianem KORWiN. Toteż Marcin Kącki ustawił Janusza Korwina-Mikke w centrum swej dysertacji śledczo-badawczej o chłopcach, którzy idą po Polskę. Czytanie o życiowych przypadkach pana Janusza wielce jest pouczające – jeszcze bardziej pouczające jest zgłębianie perypetii jego o pokolenie (albo i ze dwa) młodszych kompanionów partyjnych. Wszyscy oni biorą się z antysystemowej zgryzoty, z tym że jeden jest tancerzem niespełnionym, drugi zaraża kiłą dziewczęta z partyjnej młodzieżówki, trzeci ma obsesję antysemicką nie wiadomo z czego, czwarty lubi bić się z policją, piąty jest groźnym dla porządku społecznego mitomanem, bo para się doradztwem podatkowym, choć dowiedziono, że się na tym zupełnie nie zna (zresztą podobnie jak na robieniu piwa), szósty jest narcystycznym, cynicznym bandytą… I tak dalej.

Nie ulega wątpliwości, że podstawowym lepiszczem, które trzyma tych wszystkich socjopatów w kupie, jest przeświadczenie, że wkrótce zajmą w życiu publicznym miejsca, które się im od dawna należą. Ale do tego potrzebują głosów w urnach. Najlepiej zaś byłoby, gdyby głosy oddali im ludzie o zaburzonej umiejętności dodania dwóch do dwóch, nie rozumiejący prostych skojarzeń, nie pojmujący logiki i nie dostrzegający żadnych sprzeczności. I do tego pozostający w tzw. mylnym błędzie co do istoty otaczającej ich rzeczywistości. Jak ich skłonić do dokonania donacji elektoralnej? Poniekąd proste: szybciej obiecać więcej i celniej niż inni. Więc z tymi Żydami byśmy na razie się wstrzymali (Amerykanom nie w smak…), z homosiami też ostrożniej (jak wyżej), zaś Unia to jednak jest jakaś kasa. Ale z aborcją luz – walimy sprzeciw, feministkom na pohybel. No i w końcu podatki… Jakie podatki? Żadnych podatków! Żadnych danin i opłat! Żadnych ZUS-ów (że w ślad za tym hasłem idzie – żadnych emerytur! – to już nikt nie skojarzy…), KRUS-ów, SRUSÓW. Bo przecież chodzi o to, żeby nie było nic.

Żebyście tylko jeden z drugim zdążyli kupić sobie cekaemy i amunicję do obrony tych waszych obiecanych, wygłosowanych zdobyczy… Pokrętne bowiem algorytmy i kalkulacje wyborcze zdają się obwieszczać, że bez udziału konfederastów nikomu na współczesnej scenie politycznej nie uda się rządzenie z jaką taką, mniej więcej trwałą perspektywą. Jeśli „chłopcy” zgromadzą dużo głosów, języczkiem staną się u wagi, atrakcyjną narzeczoną i w ogóle „brakującym ogniwem”. Nasi sąsiedzi (unsere Nachbarn) za Odrą (Oder) na określenie tej przedwyborczej gry mają nader celne (genau) określenie: Lausbubenspiele – co da się przetłumaczyć dosadnie: zabawy gówniarzy. Ale teraz, na prowizoryczny użytek skonstruujmy inne niemieckie słówko: Lausbubenmarsch – znaczy marsz gówniarzy. Tak mi się wydaje, iż Kącki zrelacjonował właśnie to zjawisko. Nadając mu taką nazwę, definiuję swój doń stosunek. Co nie znaczy, że je lekceważę. Przeciwnie: żądam najwyższej dla niego uwagi. Żebyśmy nie obudzili się z ręką w nocniku… Trzeba przeciwdziałać. Jak? Nogę podkładać. Demaskować, ośmieszać, objaśniać, rozbierać na atomy. Trudne – ale możliwe.

Tomasz Sas
(04 08 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *