Cormac McCarthy
Pasażer
Przełożył Robert Sudół
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Wielka składanka
Przeczytaliście już „Stellę Maris”? Niedawno? Czyli jesteście nie tylko gotowi na lekturę „Pasażera” – jesteście przygotowani do lektury „Pasażera”. Różnica między „gotowy” a „przygotowany” jest chyba jasna… Ale dla pewności napomknę, że gotowy to tyle, co ostrzeżony emocjonalnie, a przygotowany – wyposażony w narzędzia intelektualne, umożliwiające czytanie ze zrozumieniem. Więc rozumiecie, że to nie to samo… Gdy dobiegliście do końca „Stelli Maris”, poczuliście coś w rodzaju rozczarowania, nieprawdaż? Bo to się satysfakcjonująco nie kończy. Znaczy – w ogóle się nie kończy. Znaczy – kończy, ale jakoś tak byle jak. Nie do przyjęcia. Alicia Western – pacjentka, matematyczka, skrzypaczka, schizofreniczka, anorektyczka – znika. Na własnych warunkach – do końca tej narracji, cały czas jest pytaniem i zarazem odpowiedzią. Oraz zapowiedzią. Czego? Bo na pewno nie akcji – jeśli to w ogóle można nazwać akcją w klasycznym rozumieniu. Narracja (w sensie umiarkowanym, bez entuzjazmu) Alicii Western w „Stelli…” jest teraz (gdy zaczynacie lekturę „Pasażera”) raczej zapowiedzią innej historii, opisanej w innej książce. I ten fakt nadaje dodatkowych znaczeń słowu „komplementarność”. Zamysł McCarthy’ego wydaje się dość przewrotny, nieoczywisty i nawet zgoła łobuzerski – napisać (bez napomknienia, że są częściami jednej całości) dwie książki, które bez siebie nawzajem istnieją wprawdzie w sensie fizycznym, ale intelektualnym – na pewno nie… Mimo tej osobliwej symbiozy zdecydowanie są inne – formalnie i metafizycznie, ale historia przez nie opowiedziana jest jedna.
Bob i Alicia, Alicia i Bob… Z jednego ojca, z jednej matki. Brat i siostra. O siostrze wiecie już prawie wszystko – o bracie prawie nic, poza tym, że był kierowcą wyścigowym w Europie, studiował fizykę. I bardzo się z siostrą kochali. I nie była to miłość symboliczna, platoniczna – jak między rodzeństwem się zdarza. To był kawał emocjonalnego związku, kazirodczego jak się patrzy. Związku, który trwał i trwał na przekór. Gdy droga Alicii dobiegała końca (w zakładzie Stella Maris zresztą…), dziewczyna nie wiedziała nawet, czy ukochany-brat jeszcze żyje; leżał bowiem w śpiączce we Włoszech po wypadku samochodowym. Obudził się po kilku latach i nadal ją kochał. Nie wrócił do wyścigów ani do fizyki – został natomiast zawodowym nurkiem i zaczepił się w firmie oferującej najwyższej jakości roboty podwodne. Takim go zastajemy w incipicie „Pasażera”: z kumplem Nafciarzem nurkują do wraku niewielkiego odrzutowca, który w nieznanych okolicznościach spoczął na dnie morskim gdzieś w pobliżu Nowego Orleanu i Delty – dość płytko i bez widocznych uszkodzeń (poza brakiem torby pilota, panelu nawigacyjnego w kokpicie i być może jednego człowieka na pokładzie…); zwłoki pilotów i pasażerów wciąż tkwiły w kadłubie, przepisowo przypięte pasami…
To jest niezły początek. Można z niego rozwinąć kawał przyzwoitego thrillera sensacyjnego: szpiegowskiego, kryminalno-mafijnego, technologicznego, a nawet science fiction typu wizyta Obcych. Jak u Clancy’ego, Cusslera, Pattersona czy Grishama, a nawet Harrisa bądź Kinga. Ale to jest Cormac McCarthy… Jemu taki thrillerowaty początek rozwija się w klasyczną powieść drogi, będącą w istocie powieścią ucieczki. Ucieczki przed czym? A, to już jak sobie chcecie – przed odpowiedzialnością, przed opresją, przed życiem, przed miłością, przed wspomnieniami, przed cieniami, przed pracą mózgu… Bobby Western musi zniknąć z celownika. Czy to ważne, kto do niego celuje? Bobby wie – cały świat do niego celuje. Poczynając od federalnych, którzy mieli do niego parę pytań w związku z eksploracją kadłuba samolotu na dnie zatoki w Luizjanie. Poczynając od agentów skarbówki, która zablokowała konta Bobby’ego i skonfiskowała jego maserati borę z rocznika 73. Ale to były drobne niedogodności – idzie o to, jak zniknąć z celownika, którego pierścienie regulował on sam? On – starszy brat, który miał uważać, ale się nie wywiązał. Nadal uważa, że śmierć siostry go obciąża. I zamierza z tym żyć tak długo, jak się da – żadnych skrótów, nich się miara wypełni. W pustkowiach Idaho, w barach Nowego Orleanu, na śródziemnomorskiej wysepce Formentera. Wystarczy czekać i tęsknić…
Wykreowany przez McCarthy’ego bohater ma właściwości nieco nadnaturalne. Przede wszystkim po ojcu jest fizykiem – kompetentnym (choć nie na tyle, by zostać zawodowcem w załodze jakiegoś wielkiego laboratorium typu CERN lub czołowego uniwersytetu) i pojętnym. Dzięki zdeponowanym przez dziadków w „banku ziemskim” (czyli zakopanym w piwnicy) złotym dwudziestodolarówkom w stanie menniczym i w ilościach przewyższających niejeden skarb piratów Bobby realizuje zamysł zostania kierowcą wyścigowym, potem wykonuje fach nurka głębinowego – pozostając niezmiennie wolnym dżentelmenem o nieustalonych, aczkolwiek wystarczających źródłach dochodów tudzież o znacznych zasobach intelektualnych z rozmaitych dziedzin, zasobach wystarczających do samodzielnego rozumienia świata w każdym momencie, gdy potrzeba tego rozumienia staje się koniecznością. Innymi słowy: McCarthy kreuje postać dobrze uzbrojoną wobec wyzwań, jakie obmyślił sobie, by je przed swym bohaterem postawić. I zobaczymy, co z tego wyjdzie w toku narracji…
Bobby Western jest figurą przystosowaną przez autora-animatora do radzenia sobie z rzeczywistością. Potrafi survivalowo przeżyć zimę gdzieś w interiorze Idaho, umie prowadzić długie dialogi o dylematach współczesnej fizyki i równie efektywnie dogadywać się o zagadkach życia i filozofii z pacjentami psychiatryka. Ma kumpli i kobiety, które go kochają. A jednocześnie jest więźniem straceńczej miłości do zmarłej przed laty siostry – najpiękniejszej i najmądrzejszej kobiety na Ziemi. Sytuacja w której się znalazł, jest tylko nieznaczną osobliwością, zmarszczką, zakłóceniem gładkiej, rozciągliwej struktury czasoprzestrzeni. A jednak – gdyby jakiś Strażnik Galaktyki musiał Matce Naturze zaraportować stan Westerna – użyłby czegoś zwięzłego, czegoś w rodzaju hasła SNAFU (situation normal, all fucked up…), opisującego chaos jako coś zwyczajnego, oswojonego. W zamyśle McCarthy’ego nadmiarowość, niezwykłość Westerna po prostu marnuje się, zdominowana przez wyznaczoną mu rolę wiecznego, platonicznego kochanka, zmierzającego ku zatraceniu. Symbolicznym, egzystencjalnym „powidokiem” tej autodestrukcji jest menelska wegetacja Bobby’ego na wyspie Formentera. Ta mniejsza sąsiadka Ibizy, składająca się z plaż i owczo-kozich pastwisk, poza tym pusta i pozbawiona klasycznej śródziemnomorskiej infrastruktury turystycznej, to idealne schronisko dla osobliwych uciekinierów i dewiantów. Mało komu chce się tam pytać kogokolwiek o cokolwiek, winko w bodegach to cienkusz (ale akceptowalny), klimat ciepły i morski (zimą sztormy i deszcze), mało miejsca, by bezpiecznie żyć pod dachem. Bobby na przykład zakotwiczył w na poły zrujnowanym wiatraku – poz tym wyspa oferuje jeszcze jakieś zapadające się stodółki i puste stajnie po mułach i osłach; spać i tak trzeba pod brezentową płachtą, by uniknąć kontaktu z kroplami deszczu i „bombardowaniem” srającego ptactwa. W sam raz dla fizyka, nurka, kierowcy wyścigowego i nieszczęśliwego kochanka, szukającego adekwatnych, komplementarnych dekoracji dla swego wyimaginowanego końca…
Zadajmy sobie zatem na finał pytanie – co to ma wspólnego z WPA (Wielką Powieścią Amerykańską), tak niecierpliwie od lat wyglądaną? Na pierwszy rzut oka niby nic. Ale jeśli tamta czytająca publiczność tak potrzebuje WPA, to zróbmy maleńką sugestię taką… Weźcie sobie obie powieści Cormaca McCarthy’ego – „Stellę Maris” i „Pasażera” – złóżcie do kupy i przyjrzyjcie się tej składance, jakby to ona mogła stać się WPA. Nie ma jednej, weźcie dwie! I dobrej życzymy zabawy – lektura bowiem „Pasażera” zapowiada się obiecująco i kończy obietnicą roztropnie przepowiedzianego finału…
Tomasz Sas
(19 07 2023)
P.S. W zasadzie jestem pełen podziwu dla maestrii translatorskiej pana Roberta Sudoła (cz może Sudóła) i pracy redaktorskiej całego zespołu. Jeden tylko mały zgrzycik wpadł mi w oko, gdy na stronie 32 Bobby Western brnie przez nowoorleański port, by zakotwiczyć w barze Napoleon House. Po drodze poruszył go widok „zardzewiałych liberyjskich frachtowców zacumowanych w dokach” – „widok z innej epoki”… No cóż, zapewne. Obrazek zardzewiałych statków tkwiących gromadnie gdzieś w portowych zakątkach na złomowiskach zawsze jest nostalgiczny i poniekąd wzruszający… Ale dlaczego byłyby to jednostki „liberyjskie”? Owszem, zachodnioafrykańska republika Liberii był w swoim czasie pionierem praktykowania tzw. taniej bandery, czyli sztuczki ubezpieczeniowo-klasyfikacyjnej, polegającej na rejestrowaniu całych flot pod flagami krajów, które dość liberalnie traktowały międzynarodowe, traktatowe przepisy o bezpieczeństwie żeglugi, rejestrach, prawie pracy i innych upierdliwych tudzież kosztownych wynalazkach cywilizacji białego człowieka. Ale dlaczego port w Nowym Orleanie miałby się stać przytuliskiem (bardziej skądinąd przypominającym masowy grób) statków towarowych pływających pod tanią liberyjską banderą? To efekt błędu w tłumaczeniu (ściślej: zrozumieniu tekstu i kontekstu…) – jak mniemam. Zapewne chodziło o parowe frachtowce typu Liberty, masowo i tanio produkowane w stoczniach amerykańskich i kanadyjskich w latach II wojny światowej dla efektywnego uzupełnienia strat flot w konwojach atlantyckich; zwodowano ich kilka (około trzech) – tysięcy (plus ponad pół tysiąca innego typu frachtowców – klasy Victory). Po zakończeniu wojny ocalałe „liberciaki” rozproszyły się po morzach i oceanach świata, pełniąc służbę pod rozmaitymi banderami; kilkanaście z nich pływało też pod polską banderą, u armatora PŻM. Kilkaset z nich administracja USA (a konkretnie Departament Handlu) pozostawiła „na sznurku” w epoce zimnej wojny w paru portach o znaczeniu strategicznym – od Seattle po Portland w stanie Maine – jako rezerwę na wszelki wypadek. To właśnie taką flotyllę mógł podziwiać Bobby w Nowym Orleanie. Więc raczej nie liberyjski ale liberty… TS.
Brak komentarzy