Unicestwianie

2 lipca 2023

Michel Houellebecq 


Unicestwianie
Przełożyła Beata Geppert
Grupa Wydawnicza Foksal – wydawnictwo wab,
Warszawa 2022

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 2/5

Gnieciuch metaforyczny…

Próba postawienia sobie pytania – o co właściwie w tym „Unicestwianiu” chodzi? – kończy się źle. Odpowiedź bowiem, jeśli trzymać się postulatu szczerości i prawdomówności, może być tylko jedna: o nic. Nie chodzi o nic. Skonstatowawszy ten fakt bolesny, czytelnik może się poczuć przez Houellebecqa nabrany (nie pierwszy raz zresztą, aczkolwiek tym razem nabrany wyjątkowo szpetnie, brutalnie i bezczelnie…). Nie ulega bowiem wątpliwości, że wokół „Unicestwiania”, zanim jeszcze czytelnicy tekstu francuskiego i zaraz potem licznych przekładów na ważne języki mogli zapoznać się z tekstem i jego jestestwem (w sensie: przekazem…), tworzono i nadmuchiwano (nie bez udziału samego autora) aurę arcydzielności i mniemanego profetyzmu (na osi czasu mamy bowiem nieodległą, ale jednak przyszłość; jest rok 2027, a we Francji wybory prezydenckie – z republikaninem oraz populistą-nacjonalistą o telewizyjnej proweniencji w głównej, liczącej się parze konkurentów).

Co do zasady – osią fabularną tej powieści jest kryzys. Kryzys egzystencjalny francuskiej klasy średniej, kładący się niewyzbywalnym ciężarem na życiu i dokonaniach wszystkich wokół – razem i osobno… Ale oprócz wielotwarzowego kryzysu jest coś jeszcze: Houellebecq, jak to ma w zwyczaju, puszcza w świat utopijne strachy. Tylko tym razem nie jest to islamski dżin wypełzający ze swego szklanego zamknięcia – tym razem to satanistyczny cyberterroryzm, wstępujący na scenę publiczną pospołu z wizją wyborczego zwycięstwa prawicowych izolacjonistów. I to by było na tyle, gdy chodzi o ogólny klimat i dekoracje wymanipulowanej przez Houllebecqa interakcji kilkorga niemal równorzędnie głównych bohaterów.

Najgłówniejszy z nich – dobiegający pięćdziesiątki Paul, enarcha (czyli absolwent ENA – École Nationale d’Administration, najbardziej pożądanej uczelni w świecie aplikantów francuskiej polityki), samodzielny urzędnik wysokiego szczebla w ministerstwie finansów i gospodarki– staje twarzą w twarz z kryzysową, egzystencjalną entropią. Jego karma dopełnia się z końcem powieści, a może trwa o dwa mrugnięcia dłużej… Nic w tym zamierzonego. Ot, przypadek, igraszka losu, równie racjonalnie umotywowana i przewidywalna jak upadek meteorytu prosto w łeb. Czyli całkiem nieprzewidywalna i nieracjonalna, ma się rozumieć.

Sytuacja na wstępie wygląda na normalną, a intryga zapowiada się dobrze – w każdej z możliwości rozwoju, które sugeruje. Cyberterrorystyczny thriller? Proszę bardzo. Dysfunkcyjna kilkupokoleniowa familiada? Oczywiście. Romans pozamałżeński (czy rzeczywiście?) z wielką polityką w tle? Naturalnie. Nawet publicystyczna szarża na niewydolną służbę zdrowia mogłaby z tego udatnie wyjść… Ale nie wychodzi – żadna z tych ewentualności nie wychodzi. Ale coś wychodzi. Co?

Zacznijmy od pierwszej możliwości, czyli thrillera cyberterrorystycznego. Paul, jako wysoki urzędnik ważnego ministerstwa, jest oczywiście poinformowany, w czym rzecz. Może nawet lepiej niż poinformowany: po pierwsze – jego szef, minister Bruno, był jednym z celów terrorystów, po drugie: ojciec Paula, zanim przeszedł na emeryturę i zamieszkał na wsi w regionie Beaujolais, był… funkcjonariuszem w ścisłym kierownictwie służby policyjno-politycznej, znanej jako DGSI, czyli Direction Générale de la Sécurité Intérieure – Dyrekcja Generalna Bezpieczeństwa Wewnętrznego – znaczy w potocznym rozumieniu kontrwywiad… Tatuś, jak się jego kolegom wydaje, prywatnie i całkiem nieoficjalnie, poza służbą, nudząc się na emeryturze, usiłował rozgryźć zagadkę cyberterrorystów; poczynił nawet jakoby pewne postępy i sporo danych miał w notatkach, ale tak się pechowo złożyło, że tuż na początku tak obiecująco zawiązującej się intrygi ściął go wylew i obecnie w postaci niekomunikatywnego warzywka tatuś trafił do szpitala w Lyonie. W tej sytuacji Paul stał się – przynajmniej dla DGSI – głównym pośrednikiem w zrozumieniu ojcowskich notatek i ich interpretatorem. Wątek ten ma wiele kuszących aspektów, ale… No, nie będziemy niczego sugerować ani spojlerować.

Druga możliwość, czyli wątek dysfunkcyjnej, a nawet patologicznej familiady, też wygląda wielce obiecująco. No bo tak – ojciec-warzywko bez szans na zmianę statusu, co daje jakieś widoki na spadek, choćby tę wiejską posiadłość; ale do tego jest partnerka-opiekunka ojca. A w stodole „spadek” po mamie, która kilka lat temu wyzionęła ducha, spadając z wieży jednej z licznych francuskich katedr, gdy bez asekuracji rekonstruowała figury aniołków – była bowiem konserwatorką zabytków; ów „spadek” to kilkadziesiąt rzeźb, z których każda zdaniem ekspertów, mogła być warta od dwudziestu do czterdziestu tysięcy euro, gdyby „rzucić” je na rynek sztuki. No i do tego troje dzieci taty z DGSI: główny bohater Paul, liryczny podmiot opowieści Houellebecqa, urzędnik ministerialny, bezdzietny, z żoną Prudence (też urzędniczką w resorcie finansów); oboje na krawędzi, blisko decyzji o rozwodzie… Siostra Paula – Cécile, ortodoksyjna katoliczka i kompetentna gospodyni domowa; jej mąż Hervé to bezrobotny (?) notariusz. Najmłodszy brat Aurélien, po matce też konserwator zabytków (tyle że w branży tapiseryjnej, czyli arrasy, gobeliny, dywany itepe) żonaty z niejaką Indy – porąbaną socjopatką, której wydaje się, że jest wziętą dziennikarką. Taka rodzinka bez specjalnej zachęty, sama z siebie gotowa była wyemitować tyle problemów i kłopotów, że starczyłoby na poważną i obszerną powieść-sagę familijną – pełną wrzasku, chaosu, dramatów i smutku. Widać zresztą, że Houellebecq – mnóstwo szczegółów rozwijając – miałby ochotę iść tą drogą, ale roztropność powstrzymuje go przed porzuceniem celu głównego, zamiaru zaplanowanego dla tej narracji – czyli ulepienia wielkiej opowieści, w której o nic wielkiego nie chodzi…

Mogłoby chodzić jeszcze o kilka zgrabnych pomysłów fabularnych, zasygnalizowanych przez Houellebecqa. Najbardziej interesujący, zgoła „zalotny” wydawałby się wątek wyborczy – pokazujący, wręcz obnażający mechanizmy robienia kampanii in crudo (czyli mówiąc wprost: na surowo). Wiedza (lub intuicja plus wyobraźnia) Houellebecqa „w tym temacie” wydaje się godna podziwu i zaufania. Pogłębienie mogłoby dać fenomenalne rezultaty fabularne. Elekcja, a osobliwie prezydencka we Francji, zrelacjonowana od środka, to prawdziwa plątanina emocji, na krawędzi dobrego smaku i przyzwoitości – ba, na krawędzi prawdopodobieństwa i rozumu zgoła… Między Kartezjuszem, Michałem z Montaigne – a Trumpem… Trudno sobie wyobrazić takie panoptikum, a co dopiero zrealizować prozą. Ale nie wątpię – Houellebecq zapewne potrafiłby się z tak postawionym zadaniem uporać…

Ale wszystkie te warianty narracji „Unicestwiania” zwijają się jak skrzydełka ćmy w płomieniu świecy, gdy na stronie 199 podczas kolacji sylwestrowej w gronie rodzinnym Paul poczuł właśnie ćmiący, mocny ból zęba podczas próby ugryzienia kawałka parmezanu… Nikt nie przeczuwał, zwłaszcza sam Paul, do jakiego stopnia wszystko się od tego momentu zmieni i zarazem nic się nie zmieni. Ale to już kwestia fabularnego mistrzostwa samego pisarza. Tylko ostrzegam: nie zaczynajcie lektury od strony 199, bo pozbawicie się paru istotnych przyjemności. Tak to już bowiem jest z lekturą tego akurat „houellebecqa” – nie dość, że przyjemności w niej niewiele, to i tak nie warto żadnej z nich sobie odmawiać. Bądźmy zatem zdyscyplinowani i czytajmy linearnie, dopóki nam się dzieło w rękach nie rozsypie – metaforycznie i dosłownie!

Tomasz Sas
(2 07 2023)

PS. Dawno nie miałem w ręku tak niechlujnie wydrukowanej książki. Papier kiepski, farba nie trzyma norm lepkości i leje się z kałamarzy (albo partiami nie leje), a robota introligatorska woła o pomstę do nieba. Arkusze pofalowane, jakby poddane nadmiarowemu ciśnieniu w maszynie podczas klejenia – sygnał, że wkrótce się rozsypią dzięki siłom natury podczas zwykłego kartkowania. Wbrew dobrym obyczajom, kultywowanym od czasów Gutenberga, w kolofonie nie umieszczono nazwy własnej i adresu drukarni – jest tylko enigmatyczna informacja „wydrukowano w Polsce”. No to i tak nie ma się czym chwalić, a odium spada na wszystkich towarzyszy sztuki druku. Mam nadzieję, że to eksces jednorazowy, przeto spotka się z potępieniem i stosownym odporem niezdemoralizowanej partii edytorskiego środowiska… TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *