Jarosław Kurski
Dziady i dybuki
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2022
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Zbiorowe opętanie i jak z nim walczyć…
Zrządzeniem losu najlepsza książka bieżącego polskiego sezonu wydawniczego ukazała się właśnie teraz, późną jesienią, w okresie tradycyjnie i symbolicznie sprzyjającym wszelakim rozmyślaniom, podsumowaniom, rekapitulacjom i wartościowaniom. A także sentymentalnym wspominkom, wyidealizowanym wycieczkom w przeszłość, zapasom z pamięcią. W czasie mocno sprzyjającym obcowaniu z duchami. Kto żyw pisze i publikuje swoje byłoje i dumy (wedle niedoścignionego wzorca Hercena) – ale bardziej ufryzowane, wygrzecznione, pozbawione temperatury konfliktu, jedynie słuszne i kapitulanckie – nie tylko wobec historii ale i własnego sumienia. W poczuciu misji oświecenia i narcystycznej poniekąd potrzeby podwyższenia statusu intelektualnego, z chęci zamaskowania wstydu lub tylko złego wrażenia po tym i owym, co się kiedyś przytrafiło. Tak jest wiara w rozgrzeszającą moc słowa drukowanego…
Ale nie z Kurskim takie numery. On wszystko zrobił w poprzek, a nawet wbrew. Powodów, dla których zdecydował się wypuścić w świat familijną sagę bez makijażu, pojawiło się aż nadto, ale jeden wydaje się przesądzający – nikt, poza mną samym nie będzie ograniczał, moderował czy cenzurował tego wszystkiego, co o losie mej rodziny chcę powiedzieć. Zwłaszcza niech nie próbuje tego robić historia, ani jej bękart z krzywą mordą – dla niepoznaki każący się nazywać mądrością etapu… Takie numery to już nie z nami, polskimi odmieńcami, konwertytami, przechrztami czy zgoła innowiercami lub tylko przybyszami i obcoplemieńcami (bez religijnego kontekstu) obstającymi otwarcie przy swoim. Ani się nie boimy, ani nie wstydzimy (wstydzić to się można złych uczynków, ale nie pochodzenia), ani nie czekamy pokornie na wyrok sądu dziejów, ani nie zacieramy śladów. Już nie i nigdy nie!
Oczywiście jest pewien problem z polską literaturą autobiograficzno-familijną, z rodzinną sagą i jej formułą narracyjną. Problem ten i wszystkie inne powiązane z nim nieszczęścia wywodzą się od w gruncie rzeczy niewinnego zdania, otwierającego pewną arcysławną arcypowieść patriotyczną, ku pokrzepieniu serc wyskrobaną. Zdanie to idzie tak: „Był na Żmudzi ród możny Billewiczów, od Mendoga się wywodzący, wielce skoligacony i w całem Rosieńskiem nad wszystkie inne szanowany.” To oczywiście „Potop” Henryka Sienkiewicza, a „incipit” ów nabrał znaczenia daleko wykraczającego poza literaturę polską i jej urodę. Nie ma w nim tego dynamizmu i wartkości, co na przykład w ogarach, które poszły w las, ale solenna informacja, która w tym zdaniu tkwi, nadaje mu znaczenie kanoniczne – jakby prawdą objawioną było.
Tkwiąca w tym incipicie filozofia opowiadania (skądinąd atrakcyjna i uwielbiana przez publiczność) zainspirowała (a właściwie przesądziła) styl i formułę wcale niemałego terytorium piśmiennictwa wspominkowego i nawet autobiograficznego (czyli mającego pretensje do naukowego obiektywizmu). Musiało być heroicznie i zarazem sentymentalnie (sielankowo zgoła – nie tylko w pejzażu i obyczaju, ale nade wszystko w stosunkach społecznych), paternalistycznie, bogobojnie, prawomyślnie i moralnie. Tak, tak – zwłaszcza moralnie. Piśmiennictwo (bo nie wszystkie jest literaturą…) historyczno-familijne, a osobliwie jego dominująca (gatunkowo, liczbowo i roszczeniowo) ekspozytura kresowa, jest niemal całe z ducha filozofijki wywodzącej się z przywołanego tu sienkiewiczowskiego incipitu. Nawet wtedy, gdy epatuje okrucieństwem (przecież skądinąd nieskłamanym, aczkolwiek napiętnowanym subiektywnym wzglądem autora). Umiarkowani, zrównoważeni historycy na ogół nie kwestionują wartości źródłowej tego piśmiennictwa (osobliwie względem faktów i dat), ale powątpiewają w czystość intencji w sferze emocji, dopatrując się dwójmyślenia i dwójwidzenia, nadmiaru tzw. poprawności (czytanej na odwrót), na granicy schizofrenii nieledwie…
Kurski (Jarosław, ten dużo lepszy z braci K.) wywrócił na nice całą tę filozofijkę sentymentalnego kresowiactwa, tę fałszywą sielankową, zakłóconą przez wraże elementy z zewnątrz legendę: żyli/byli gdzieś między Dźwiną a Dniestrem – w Dyneburgu, Druskiennikach, Stołpcach, Zdołbunowie i Zaleszczykach, we Lwowie i Wilnie; mieli się dobrze, krzewili cywilizację, kulturę i oświatę oraz prawdziwą wiarę, lud prosty ich kochał, z równie wielką wzajemnością oni kochali lud prosty, bogactwo i pomyślność rosły aż do poziomu niesłychanego (wychodki nawet stawiali bielone wapnem miast srać prosto za stodołą…). Kurski musiał to zrobić, bo jego historia, aczkolwiek o cywilizacyjną misję stronami zatrącała, wzięła się ze strachu, prawdziwego strachu, przeżytego czasem po kilkakroć w życiu i za każdym razem dojmująco. Każdy, kto zetknął się z książką Grzegorza Gaudena „Lwów. Kres iluzji”, wie, że strach nie jest to irracjonalny, że źródła i przyczyny ma prawdziwe.
Kurski, młody gdański endekoid spod skrzydeł opiekuńczych Aleksandra Halla (skądinąd wielkiego fałszerza polskiej myśli i doktryny konserwatywno-nacjonalistycznej; co czynił swoje w dobrej wierze, ale przesadził z tym brązownictwem) i bliski współpracownik Lecha Wałęsy w epoce tużpoczerwcowej (1989-90), w czasie tzw. wojny na górze – nie miał (i długo nie miałby) pojęcia, co szykuje mu los, gdyby nie afektowana, ekstremalna interwencja jego matki w rękopis książki o tymże Wałęsie. Interwencja, która dała młodemu do zrozumienia, że w jego drzewie genealogicznym zielenią się i obficie owocują żydowskie gałęzie. Pojął, czemu kresową legendę (dzieciństwo mamy i cioci Klary we dworze w podolskich Koszyłowcach w pobliżu wspomnianych Zaleszczyk i Jazłowca z „ułańskim” sanktuarium) w gdańskim domu Kurskich kultywowano powściągliwie, nader oszczędnie, zdawkowo – by nie rzec: wcale… Ciekawe to było samo z siebie, ale dopiero po śmierci mamy (zgodnie z wymuszonym przyrzeczeniem) nasz autor zabrał się na dobre do rodzinnej historii, familijnej sagi z – jak się w trakcie roboty okazało – licznymi dygresjami natury osobistej i ogólnodziejowej…
W trakcie kwerend i śledztw wyszło mu niezbicie, że w prostej linii jest cząstką dynastii założonej przez Gaona z Wilna – Eliasza ben Salomona Zalmana (1720 – 1797), wielkiego uczonego judaizmu, znawcę tudzież interpretatora Talmudu, rabina i kabalistę (gaon to po hebrajsku geniusz…). Rozpoznał parantele rozgałęzionych rodów Bernsteinów i Sommersteinów. Modzelewskich i Niemirowskich, Parnasów, Ehrlichów, Syrkusów… Ustalił ponad wszelką wątpliwość, jakimi ścieżkami przemierzały ojczystą ziemię te setki ludzi – Żydów, Polaków, Niemców i innych – nim sprzęgły się w wielką wspólnotę familijną, pod wieloma nazwiskami, w wielu krajach i na paru kontynentach. Nim teraz rozprzęgły się i więzi potraciły… Wydaje się też, że w toku zgłębiania rodzinnej sagi Jarosław Kurski zrozumiał strach swej matki, egzystencjalny strach przed zdemaskowaniem, publicznym ujawnieniem żydowskiego pochodzenia. Polski antysemityzm nie był tylko jednym z wielu nurtów dysputy politycznej czy społecznej. Polski antysemityzm czynny – tropiący, węszący i bijący (wedle domyślnego lecz powszechnie znanego regulaminu, skodyfikowanego później w ustawach norymberskich) – miał mordę tłustego, bezmyślnego parobasa, studenciaka-żyletkarza w korporacyjnym deklu, szczurowatego urzędasa w zarękawkach, zaróżowionego od żarcia i wódy katabasa, stróżki-donosicielki, szlagona z pustym łbem i „wyrafinowanym” dowcipem, szmalcownika o zimnych ślepiach. Do dziś zmieniło się niewiele, a pani sędzia Kurska dobrze zapamiętała, czego powinna się bać… Jej syn fizycznego strachu zapewne teraz nie odczuwa, a metafizycznego też nie powinien żadną miarą… Ale antysemityzm tu i teraz nie jest ani zjawiskiem zaprzeszłym, ani marginalnym, ani powszechnie potępianym. On istnieje, tkwi w czujnej gotowości, na pewno nie w anabiozie. Liczne bowiem są dowody jego mendowatego żywota…
W trakcie czynności historycznej „anamnezy”, podczas kwerend archiwalnych pojawiała się Kurskiemu (początkowo nierozpoznana) prawdziwa „wisienka na torcie” familijnej sagi, która rozrosła się Kurskiemu w dygresję do połowy i tak skądinąd okazałego bucha (dobre 470 stron). Na początku było nazwisko – brytyjskiego historyka, polityka, w swoim czasie urzędnika Foreign Office, absolwenta Oksfordu (college Balliol), publicysty i… działacza ruchu syjonistycznego, orędownika powrotu Żydów do Palestyny – sir Lewisa Namiera (skądinąd rzeczywistego autora koncepcji tzw. Linii Curzona, którą lord George Curzon, minister spraw zagranicznych Imperium, tylko firmował swą szlachecką personą). Rzeczony Lewis Namier urodził się w 1888 roku w Woli Okrzejskiej (tak, tej sienkiewiczowskiej) jako Ludwik Bernstein – syn Józefa Bernsteina, warszawskiego adwokata, i Anny z Sommersteinów. Państwo Bernsteinowie mieli już córkę Teodorę, starszą o rok od Ludwika, i naonczas byli właścicielami dóbr okrzejskich. Teodora Bernstein (później Niemirowska) za mężem Modzelewska, była też właścicielką dóbr Koszyłowce na Podolu. Miała córki Annę i Klarę, z których Anna to właśnie matka Jarosława i Jacka Kurskich. Czyli Namier to najbliższy z możliwych (zważywszy na odstęp czasu) krewny Kurskiego – cioteczny dziadek: wybitny uczony, wpływowy urzędnik brytyjskiej administracji, zdaniem Romana Dmowskiego – najzagorzalszy przeciwnik, w zasadzie zdrajca tzw. sprawy polskiej po I wojnie światowej. (Tu Dmowski nieco przesadził, zapewne z niskich pobudek osobistych.) Jak do tego doszło? Nie wyjawię teraz – dość powiedzieć, że to najbardziej sensacyjny i ciekawy element familijnej układanki Bernsteinów-Niemirowskich-Modzelewskich-Kurskich…
Czy Kurskiemu udało się rozbroić pole minowe żydowsko-polskiego sąsiedztwa, wspólnoty terytorialnej, dziedzictwa współobcowania na wszelakich płaszczyznach, osmozy kultur, krwi i pamięci? Nie. Nikomu się nie udało – najostrożniejszym saperom wybuchały w rękach miny tkwiące na polskich polach od ośmiu wieków. Kto je pozakładał? Wybuchały z rzadka. Ale czemu jedna z nich eksplodowała akurat jesienią 1906 roku w pociągu linii Jassy-Czerniowce-Kołomyja-Lwów? (Dlaczego akurat tam, dowiecie się z lektury Kurskiego…) Opowiedziana przez niego familijna saga dotyczy Żydów, którzy się asymilowali do polskości – z różnych względów (z których przeświadczenie o potrzebie zapewnienia sobie i rodzinom poczucia bezpieczeństwa mogło stać na pierwszym planie, w czym niczego nagannego nie ma) – dążyli. Wielu ten proces przeprowadziło skutecznie, ale równie wielu ze zdumieniem i bezbrzeżnym zaskoczeniem, podczas kolejnej fali endeckiego wzmożenia antysemickiego, dowiadywało się skąd i od kogo pochodzą. Tych tropicieli też poznałem – jeden z nich, Słowianin jak się patrzy (choć imię miał teutońskie), tygodniami wędrował po największym żydowskim cmentarzu w Europie, pracowicie spisując z nagrobków znajomo brzmiące nazwiska, zapamiętane z lektury ankiet personalnych. Takiej-ci nabrał eksperiencji, że gdy i na niego przyszła kryska (znaczy wywalili go z posady), zatrudnił się jako… przewodnik zagranicznych wycieczek po tymże cmentarzu. Habent sua fata infamisi et sannioni…
Lektura „Dziadów i dybuków” Kurskiego jest doświadczeniem przykrym, ale niezbędnym. Zaś księga jest fenomenalna sama w sobie, nawet bez aktualnego kontekstu. Przy okazji zaś, panie Jarosławie, uwaga krytyczna natury spirytualistycznej. Dybuk w tradycji kabalistycznej to nie jest konkretny duch spersonalizowany, reprezentujący konkretną zmarłą osobę; innymi słowy – nie jest to byt metafizyczno-transcendentalno-osobowy. Duch to duch… Samo słowo dybuk zaś oznacza literalnie przylgnięcie po hebrajsku, czyli w sensie gramatycznym i epistemologicznym nie osobę ale zjawisko, zjawisko opętania żyjącego przez duszę zmarłego w celu wymuszenia korzystnych dla dalszego bytowania duszy (na ogół chodzi o pomoc w zbawieniu) zachowań opętanego… Późny wnuk Gaona z Wilna powinien to wiedzieć – a jak nie wiedzieć, to sprawdzić. To tyle.
Tomasz Sas
(19 12 2022)
Brak komentarzy