Lata

24 stycznia 2022

Annie Ernaux  


Lata
Przełożyli Magdalena Budzińska i Krzysztof Jarosz
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Konspekt babci, czyli jak być perfekcyjnym dziadersem…

Non, rien de rien
Non, je ne regrette rien (…)

początek piosenki Dumonta/Vaucaire’a,
zapamiętanej dzięki nieśmiertelnemu
wykonaniu Edith Piaf

Staranność… Pierwsze słowo, jakie przychodzi mi na myśl po lekturze „Lat”. A drugie słowo to „kontekst” – definiowane jako potrzeba rozumienia czasu, wyczucie lokalizacyjnych koordynatów geograficznych i emocjonalnych oraz znajomość lokalnych (w gruncie rzeczy etnograficznych) osobliwości plemion, klimatów, pejzaży i dekoracji – sztucznych, ale „jak prawdziwe”. Trzecie słowo po tej lekturze to „powściągliwość” – przechodząca w oszczędność, graniczącą ze skąpstwem, a nawet ascezą. I to jest powściągliwość nie intelektualna, ani emocjonalna – lecz w dziedzinie słów i związków frazeologicznych. Tam, gdzie Standardowy Pisarz Polski roztoczyłby pawi ogon swego bogatego skądinąd wokabularza i obfitości metafor (ma się ten styl, co nie?), Annie Ernaux zachowuje podziwu godną skromność i wstrzemięźliwość wzorowej przeoryszy klauzurowego zgromadzenia mniszek, kultywujących cnotę (i śluby) milczenia. No i czwarte słowo – „surówka”… Tak – mam na myśli półprodukt procesu hutniczego, w postaci byle jak odlanych „gąsek” czy sztabek wytopionego żelaza do dalszego przerobu. Bez dbałości o formę na razie, bo na wszystko jeszcze przyjdzie czas…

Tę pierwszą cechę pisarstwa Ernaux – staranność – objaśnić stosunkowo łatwo. W końcu autorka od ukończenia studiów aż po późną emeryturę była nauczycielką języka francuskiego w szkołach różnych szczebli. Zatem nawykła do porządku, pewnej (i to niemałej!) dyscypliny intelektualnej, klarownego wywodu i drobiazgowo zaplanowanej jednoznaczności. Ktoś, kto czterdzieści lat nauczał gramatyki francuskiej, jest przygotowany na najgorsze. A już na pewno praktykowanie kartezjańskiej logiki wywodu jest „drugą naturą” jego intelektu. Ernaux jest bezwzględnie racjonalna, nie daje przystępu klimatom transcendentalnym, nijakiej metafizyce ani myśleniu magicznemu. Jej świat jest uporządkowany i porządny, a szaleństwa – w granicach normy; zresztą przemijające po wytyczonych ścieżkach. Ważnym elementem tej staranności jest szczerość, czasem jadąca po bandzie ekshibicjonizmu, ale zawsze uzasadniona potrzebami narracji. Bo narracja Ernaux to prosta układanka, postępująca bez mała liniowo, bez zagadek. Bez zawirowań i zakłóceń perfuzyjnych, bez dygresji. Bo to konspekt – słowo znane każdemu nauczycielowi – a przez wielu z nich na koniec przeklęte. Bo konspektowy, metodologiczny szkielet to więzienie improwizacji, oboczności, pułapka na błądzące myśli, Drogowskaz (a w zasadzie itinerarium lub może nawet periplus dla zaawansowanych nawigatorów), dedykowany czytelnikom-naśladowcom tudzież badaczom. A może i późnym wnukom, których autorka nie chce skazywać na niegodne zaufania pośrednictwo obcych słów – skoro ciągle jeszcze może i potrafi słowami własnymi opowiedzieć babcię i jej żywoty.

Ten tekst bowiem – pod jakże bezpretensjonalnym lecz zobowiązującym tytułem „Lata” – jest w istocie swej autobiografią. A właściwie – co już zaczęliśmy udowadniać – konspektem biografii, tabelką-drabinką, z hasłami i obrazkami do ułożenia w porządku chronologicznym, bądź jakimkolwiek innym, który wam przyjdzie na myśl. Z zewnątrz, na pierwszy rzut oka, wygląda jak zbiór notatek porządkujących tok myślenia. Pożyteczny dla kogoś, kto ma do opowiedzenia własną historię własnymi słowami, ale oczywiście płynniej i ładniej, niż to sobie zapisał w konspekcie. Do lektury takich lakonicznych („reszta w rozumie, reszta w talencie żywej narracji…”) notatek trzeba specyficznego podejścia – cierpliwości, umiejętności deszyfrażu, pewnego quantum wiedzy ogólnej no i najlepiej – sporo własnej pamięci, rówieśniczej. Wskazane jest też posiadać niekłamaną dobrą wolę tudzież gotowość do aprobowania z lekka turpistycznej szczerości autorki. Sranie, pierdzenie, masturbacje, menstruacje, skrobanki – naprzemiennie z ekstazą, skłonnością do rewolucji, mieszczańską akuratnością, libertyńską rozwiązłością, obywatelską, iście republikańską odpowiedzialnością i całą resztą katalogu cnót oraz przywar francuskiej klasy średniej. Trzeba mieć stosowne doświadczenie, by to spokojnie znieść. I polubić…

Zasadniczo bowiem pisarstwo Ernaux – tylko na pozór wyzbyte emocji, tylko na pozór sprawiające wrażenie, jakby temperatura narracji w tych notatkach stała była i niska – gdzieś głębiej ma zaszytą formułę swoistego kamienia filozoficznego, dającego moc przyciągania… Nie można się oderwać! Nie wiem, co to jest – bo przecież nie poczucie pokoleniowej wspólnoty (ledwie osiem lat różnicy wieku – to prawie tyle, co nic…). Tym bardziej, że owa mniemana „pokoleniowość” jest i tak poważnie osłabiona przez istotną, nie dającą się tak łatwo przezwyciężyć różnicę ustrojową. Jednak los statystycznie typowego francuskiego intelektualisty-burżuja (nawet awansującego z proletariatu do klasy średniej w klimacie i warunkach rozwiniętego kapitalizmu) dość znacznie się różni od losu przeciętnego inteligenta z demoludów, zza żelaznej kurtyny – choć zdarzało się nam słuchać tej samej muzyki, celebrować te same lektury, filmy i żuć niemal identyczną telewizyjną papkę z posypką. Pewna zatem taka jedność kulturowa to jednak za mało, by przemóc fundamentalne, „korzenne” wręcz różnice, czyniące niemożliwą jakąkolwiek uwspólnioną tożsamość. A jednak coś ciągnie do prozy pani Ernaux – sądzę wszakże, iż to jej własna autonomiczna i surowa siła (talent znaczy…), bardziej niż pokoleniowe okoliczności towarzyszące.

Bo te ostatnie jakoś się rozjechały… Owszem – i oni tam we Francji, i my tutaj mieliśmy (każdy swój!) rok sześćdziesiąty ósmy (i po dwadzieścia lat w papierach…). Ale z innym podłożem. Oni tam się zbuntowali (czyżby z nudów?), bo ich ukochani filozofowie nawoływali do marszu na lewo, bo rzucali takimi ładnie, obiecująco dźwięczącymi słowami jak „socjalizm” czy – fi donc! – „komunizm”. A oni nie mieli pojęcia (jak my je mieliśmy), co to znaczy praktycznie. Owszem, być może im udałoby się lepiej, ale w zasadzie cieszę się, że nie dane im było spróbować. Nam tutaj, w naszym sześćdziesiątym ósmym, najpierw chodziło o wolność – w tym najprostszym wydaniu, czyli czego się chce – myślenia, uczenia się, czytania, mówienia, słuchania, oglądania, zrzeszania się, wybierania. Ale zanim zdążyliśmy się przekonać, że zomowskie pały mają w sobie więcej „wolności” i dłuższe są niż nasze pragnienia, już musieliśmy się zmierzyć z obudzoną ze snu (płytkiego, jak się do dziś okazuje) antysemicką mordą części polactwa… Więc gdzie nam porównywać Marzec z Majem? A poza tym kompletny odjazd… Świat pani Ernaux zawsze na innej leżał planecie. Jej konspekt czyta się jak zapiski Malinowskiego z Wysp Trobrianda. Co w niczym zamiarowi lektury nie uchybia, a samej lektury nie umniejsza. Bo przecież nie musimy tylko o sobie i o sobie. Życie codzienne ludów zamieszkujących ten skrawek kontynentu między Pas-de-Calais a Pirenejami też ma coś w sobie ciekawego. Przekonajmy się.

Jeden tylko aspekt intelektualnej zawartości „Lat” budzi mą niekłamaną akceptację, płynącą z poczucia wspólnoty (a jednak!) na polu, którego się nie spodziewałem. Mam na myśli obywatelską świadomość i polityczną odpowiedzialność. Pani Ernaux doskonale wie, że stan spraw publicznych w republice ma wpływ na jej życie, afiliacje, wybory i poglądy, toteż skrupulatnie odnotowuje w swym biograficznym konspekcie wszystko, co pamięta – od Dien Bien Phu, populisty Poujade’a, Algierii i de Gaulle’a – a potem przez każde wybory prezydenckie, zmiany rządów, batalie o ważne ustawy i afery… To cezury istotne także w jej życiu (bo nie zwykła oddzielać zbyt ostro publicznego od prywatnego), w ewolucjach jej tożsamości. Rozumiem. Mam tak samo, choć nie pamiętałem, o co chodziło z tymi opadającymi skarpetkami Pierre’a Beregovoy’a.

Jestem w pewnym (no, może nie tylko pewnym, lecz ścisłym) sensie człowiekiem pióra. Toteż interesują mnie niektóre formalne, techniczne aspekty prozy pani Ernaux. Na przykład stosowanie w zapisie surowych bezpodmiotowych, bezorzeczeniowych równoważników zdań; bez kropek i innych znaków przestankowych, notowanie haseł i słów wyraźnie „ku pamięci”. Albo pisanie o sobie w trzeciej osobie, albo czasem też o sobie, lecz w liczbie mnogiej (i to w żadnym razie nie w formie pluralis maiestatis) – a to być może dla podkreślenia związków i wspólnot pokoleniowych, familijnych, towarzyskich, geograficznych, klasowych, politycznych… Przeanalizowałem tekst dokładnie. Ta niezborność techniczna nie jest niedoróbką czy objawem niedoskonałości pisarskiej. Przeciwnie: dokładnie czemuś służy; odgadywanie tych znaczeń to pyszna zabawa dla wtajemniczonych w technologię pisania i redagowania.

No to na koniec, posiłkując się tekstem i wskazówkami metodologicznymi pani Ernaux, odpowiedzmy sobie na pytanie – jak być perfekcyjnym dziadersem? Ale przedtem poczyńmy ważne zastrzeżenie – dziadersami jesteśmy na mocy praw przyrody i upływu czasu, więc nie ma znaczenia okoliczność, czy tego chcemy, czy nie. Lepiej zaakceptujmy i wyciągnijmy z tego statusu korzyści (jeżeli jakoweś są…). Odmładzanie się, konfabulacje, maskarady, perukarstwo, łażenie w kamuflażu… Zapomnijcie. I tak was zdemaskują. Lepiej być dobrym, godnym zaufania, profesjonalnym dziadersem…

Na początek więc – nie nudzić. Przyjrzyjcie się prozie Ernaux – jest oszczędna, niemal ascetyczna, jakby na głodowej diecie. Pozostawia uczucie niedosytu, celowo wywołuje brak słów i obrazów. To całkiem niegłupi zabieg; pobudza ciekawość z korzyścią dla obu stron, co w przypadku różnicy wieku nie jest bez znaczenia.

Po wtóre – nie kłamać, nie ściemniać, nie przemilczać, nie pomniejszać, nie wyolbrzymiać. Mówić prawdę w zasadzie. Prawdomówność zwiększa wasze szanse zakotwiczenia w zbiorowości. Po co komu bowiem fałszywy dziaders?

Po trzecie – nie kozaczyć, nie chojraczyć, nie heroizować… Wiecie dlaczego? Bo wszyscy tak próbują. Więc skoro tylu było gierojów i ani jednego dupka, czemu świat nadal jest taki gówniany? Szarżować to sobie możecie w gronie rówieśniczym – tych starych alzheimerów i innych dementów, tetryków tudzież kombatantów. A dla wnucząt – raczej rewizja niż wizja…

Po czwarte – bez przymilania, amikoszonerii, równiactwa… Jesteście inni – to bądźcie. Bądźcie sobą, ale zarazem kimś. I to się może udać. Ale gdyby nie – zawsze macie w odwodzie filiżankę dobrej herbaty albo szklaneczkę whisky single malt – taliskera osobiście polecam (oczywiście bez lodu – no, błagam…).

Tomasz Sas
(24 01 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *