Joga

19 stycznia 2022

Emmanuel Carrère  


Joga
Przełożyła Magdalena Kamińska-Maurugeon
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Wdech/wydech, wdech/wydech…

Joga – w sensie holistycznie pojmowanego intelektualno-fizykalnego stylu życia – nie jest dla każdego. Praktykowanie jogi jako pewnego specyficznego sposobu pojmowania świata, w połączeniu z nieustannym ćwiczeniem wszystkich anatomicznych elementów, z których składa się człowiek (łącznie z lingamem i yoni…), dyscyplinowaniem i umartwianiem – w celu osiągnięcia równowagi ciała i umysłu (po co?) – jest zajęciem odpowiednim wyłącznie dla zdeklarowanych narcyzów, egoistów i socjopatów, z całym spektrum nerwicy natręctw, tudzież nieuleczalnych perfekcjonistów. Czego francuski pisarz Emmanuel Carrère niniejszym niezbicie dowiódł. Niezbicie, chociaż zapewne niechcący…

Opowiadają ze zgrozą – ale zapewne zaprawioną nutką może podziwu, może dekadenckiego ambiwalentnego cynizmu – o grupce Europejczyków (podobno w większości niemieckojęzycznych Szwajcarów, co już samo z siebie sporo tłumaczy…) praktykujących joginistyczną medytację na wyższym poziomie sublimacji (ergo: odpowiednio wycenioną w walucie wymienialnej) w pewnej szkole ajurwedy na Cejlonie. Akurat w czasie bożonarodzeniowych urlopów. Akurat w 2004 roku. Akurat gdy 26 grudnia zatrzęsło się pod dnem oceanu, w okolicy Sumatry. Te parę tysięcy kilometrów do Sri Lanki woda pokonała bez przeszkód; fala wdarła się na dwa kilometry od brzegu. Ale tak się złożyło, że hotelik ajurwedyków ocalał; woda podpłynęła tylko do jego stóp, ledwo mocząc bambosze pensjonariuszy… A dookoła masakra – trzydzieści tysięcy zabitych, drugie tyle zaginionych, prawie milion bez dachu nad głową. Wszyscy rzucili się pomagać. Tylko szwajcarscy niemieckojęzyczni adepci jogi snuli się – z entuzjazmem i empatią mrożonych kartofli – w swych białych szlafrokach i czepkach, niemo demonstrując dewocyjne oburzenie, że jakaś fala przeszkadza im w uświęconych praktykach, że ktoś coś od nich chce, że zakłóca, gdy powinien nie zakłócać (przecież za to zapłacili, dążąc do absolutu).

Ta anegdota, opowiedziana też przez Carrère’a, skłoniła mnie ostatecznie do przyznania przed samym sobą, że ewentualne spotkanie moje z praktykującym joginem-guru skończyłoby się raczej soczystym wyklęciem takowego wiąchą wyrazów powszechnie uznanych za. Raczej tak – niż łagodnym dialogiem z poszanowaniem wzajemnych racji przy herbatce ceylon orange pekoe, koniecznie ze zbioru już po sezonie, tuż po pierwszych letnich monsunowych deszczach w końcu maja. Na szczęście nie spotkałem nigdy odpowiedniego guru-jogina… I zapewne nie spotkam. Ale ludzi w różnym stopniu skoncentrowanych na sobie spotykam ciągle; kto wie zresztą, czy sam do nich nie należę… Zastanawiam się, czy to nie dlatego łatwiej ich rozpoznaję. Ale Carrère – aczkolwiek sam chyba narcyz jak się patrzy – do kategorii wyłącznie i wybitnie skoncentrowanych na sobie nie należy. Z prostego powodu – jako pisarz dostał i podjął zadanie zwerbalizowania swych doświadczeń z jogą. Sam proces odszukania i użycia odpowiednich słów w odpowiednich zdaniach narzuca pewien dystans poznawczy i w zasadzie uniemożliwia egoistyczną postawę epistemologiczną. O ile bowiem sam proces medytacji może obejść się bez słów (idzie wszak o opanowanie gonitwy myśli), o tyle próba opowiedzenia go – już nie. Słowa w pewnym sensie obiektywizują każdą myśl, nadają jej formę, czynią zrozumiałą dla innych. Myśl niewypowiedziana jest tylko moja; gdy zetknie się ze słowem – już taka nie jest. Prawo autorskie to nie to samo co niezbywalna (w sensie kwantowym) własność myśli.

W rezultacie to coś, co pod tytułem „Joga” napisał Carrère, to historia niejednorodna, szalenie zróżnicowana i pełna zaskakujących intelektualnych wirów. Będziecie zadowoleni, aczkolwiek czasem lektura przypominać będzie trzepanie długo (i szczęśliwie) używanego siennika: sam kurz i sfatygowane resztki źdźbeł siana – niegdyś długich i pachnących świeżością… Zaczyna się po bożemu – jako sążnisty, szczegółowy i dociekliwie szczery reportaż z dziesięciodniowego kursu medytacji – vipassany – wedle metody niejakiego Goenki, gdzieś w głuszy burgundzkich pagórków Morvan. Chodziło w zasadzie o to, by w wielkim hangarze siedzieć prosto na twardej poduszce i skupić się na oddychaniu – przez nos: wdech/wydech, wdech/wydech. Tak długo i jednostajnie, aż wejrzysz w swój nos, aż się nosem staniesz. Gdy się skoncentrujesz na nosie, na byciu nosem, gdy zsublimujesz się do fazy oddychania (lepiej wtedy nie złapać kataru), przychodzi czas na uspokojenie, opanowanie myśli, by przestały się kłębić bez ładu i składu jak stado małp na wysokim drzewie. Myśli mają się upłynnić, ujednostajnić się, ujednorodnić…

Emmanuelowi dobrze szło. I wtedy w jego vipassanę wtargnęła HISTORIA – z tych historii przez duże H i całą resztę liter. Gdzieś w odległym Paryżu terroryści-islamiści rozstrzelali niemal całą redakcję satyrycznego magazynu „Charlie Hebdo” – znajomych, kumpli po fachu, bliskich przyjaciół. Carrère’a nie mogło potem tam zabraknąć – musiał: zabrać głos, skomentować, dać świadectwo, pożegnać, uczestniczyć… I zanim się rozpatrzył w nowej sytuacji, bliskie zetknięcie z owocami islamskiego terroryzmu wpędziło go w depresję, pogłębiającą się depresję. Zawirowania intelektualno-emocjonalne były tak silne, że wprędce rozwinęły się w dojrzałą, pełnoobjawową chorobę afektywną dwubiegunową o tak ostrym przebiegu, że niezbędna okazała się hospitalizacja w lecznicy psychiatrycznej… W trybie ścisłym, z pełną ochroną antyautodestrukcyjną – ma się rozumieć. Na szczęście dobrze się złożyło, że w czasie jednej z faz intelektualnego pobudzenia – zanim wpadł w kolejny depresyjny dół – Carrère przypomniał sobie z całą wyrazistością i odpowiedzialnością, kim właściwie jest. I postanowił robić notatki – przynajmniej tyle; tak, jak postąpiłby każdy pisarz – z powołania i z zawodowej odpowiedzialności. W ten sposób wnikliwy reportaż o jodze ocalał – chociaż pękł na dwoje… Jego druga część zamieniła się w równie wnikliwą, aczkolwiek z natury rzeczy solidnie, fundamentalnie ekshibicjonistyczną relację ze zmagań z „dwubiegunówką”.

Światowa literatura autotematyczna w tym obszarze nie ma nadmiaru odpowiedników o podobnej gęstości i temperaturze. I do takiego stopnia wyzbytych minoderii. Carrère zrobił coś rzadko spotykanego: uczynił literacki oręż ze swej szczerości pierwszej świeżości, poddanej nieznacznej (zapewne – taką żywię nadzieję…) intelektualnej obróbce. Nawet w obrębie literatury francuskiej, zawsze cieszącej się (jeśli jest się z czego cieszyć…) zestawem pierwszorzędnych nazwisk twórców z upodobaniem oddających się pisaniu o sobie samym, to, czego w „Jodze” dokonał Carrère, lśni pierwszorzędnym blaskiem. A nie są to nazwiska tuzinkowe, byle jakie – ot, w pierwszej chwili, bez dłuższego szperania w „aktach” przychodzi mi na myśl mistrz autokreacji i autopromocji Michel Houellebecq, a zaraz po nim – Patrick Deville i Sylvain Tesson – obaj niezrównani, gdy chodzi o egocentryczne gawędy, nastroszone w piórka i pozory. A wszyscy trzej dają się lubić – bo mają coś ważnego do powiedzenia, bo oprócz siebie dostrzegają świat i potrafią zajmująco o swych fascynacjach opowiadać. Houellebecq w mniejszym stopniu, ale Deville i Tesson? Mnie ich egocentryzm nie przeszkadza, bo to nie cel ich pisarstwa, tylko środek wyrazu – ryzykowny, przyznaję… Ale rezultaty – więcej niż zadowalające.

Carrère dość brawurowo wszedł w ten ekscentryczny i skądinąd bardzo „francuski” tryb narracji. Po kartezjańsku zdyscyplinowany – a zarazem po montaigne’owsku swobodny, rozbiegany, jak na prawdziwy essay przystało. Zrozumiecie, o co chodzi, gdy przeczytacie relację z jednego z etapów emocjonalnej rehabilitacji pisarza – pobytu na greckiej wyspie Leros, gdzie w obozie dla bliskowschodnich i afgańskich uchodźców prowadził… kurs kreatywnego pisania. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej abstrakcyjnego, zgoła absurdalnego – a jednocześnie prawdziwego, surowego i poniekąd racjonalnego. Krytycy podnosili, że walorem prozy Carrère’a jest umiejętne, niedostrzegalne zacieranie granicy między rzeczywistością a fikcją. I to akurat gówno prawda jest. Nikt bowiem tak umiejętnie tej granicy nie wytycza, nie sprawia, by była widoczna i rozdzielała światy. Z korzyścią dla prawdy materialnej, z uszczerbkiem dla fikcji. Bo na cholerę komu fikcja, gdy nadrzędny aksjomat to respirować, respirować przez nos: wdech/wydech, wdech/wydech…

Tomasz Sas
(19 01 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *