Demiurg. Biografia Adama Michnika

2 kwietnia 2021

Roman Graczyk 


Demiurg. Biografia Adama Michnika
Wydawnictwo Zona Zero (Fronda), Warszawa 2021

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5

Postępowiec w okowach

Na początek skarga – zanim do refleksji i rekomendacji po lekturze „Demiurga” się zabiorę… Skarga na nieludzkie warunki tejże lektury, wręcz ludobójcze. Nie dość, że buch to ciężki (zdrowo ponad kilogram), gruby i okazały, w pancerną tekturę oprawny (680 stron! – z introligatorskiego punktu widzenia nie w kij dmuchał…), łamiący nadgarstki przy próbach utrzymania w dłoniach, to jeszcze wydrukowany na papierze o gramaturze daleko przewyższającej pocukrowe torby. Nie upieram się, żeby zaraz lekuchny biblijny welin – ale dlaczego brystol? Ale to nie koniec problemu… „Demiurga” można czytać krótkimi partiami – dłuższe przyssanie się do lektury spowoduje niechybnie ból głowy, oczopląs lub inne, gorsze nieco komplikacje neurofizjologiczne (z nawracającym, spontanicznym odruchem wymiotnym włącznie…). Czemu? Bo graficznie to koszmar. Czcionka (dziś w epoce komputerów uczenie zwana fontem) podstawowego składu tekstu jakaś dziwna – niby klasyczna książkowa, szeryfowa konstrukcja, ale jakaś taka optycznie zdeformowana, wywołująca lekki niepokój – nie tyle rozszerzona o parę procent horyzontalnie (extended), co spłaszczona w pionie, jakby przydeptana. Dobra może do eleganckich akcydensów, ale na pewno nie do standardowej wielusetkolumnowej roboty typograficznej… No i chyba trochę za duża – nie przykładałem miarki, ale na oko pewnie cycero albo więcej. Za to interlinia za mała – skład optycznie nader gęsty, wiersz na wierszu prawie leży, co przykre jest dla oka. W rezultacie oczopląs i ból, deprecha, myśli samobójcze, bulimia na zmianę z anoreksją, agresja wobec dzieci i zwierząt, piromania i pirotechnika…

Ale ponieważ temat ważny, połknąłem profilaktycznie trochę panadolu i do roboty. Adam Michnik – od chwili, gdy się pojawił na orbitach polskiego życia publicznego w okolicach roku 1968 (lokalnie, na Uniwersytecie Warszawskim, znany był wcześniej…) – jest ważnym elementem tego życia, osobnikiem konstytutywnie istotnym, anchormenem współczesnych dziejów politycznych, bez którego nic; opisanie i skomentowanie tych dziejów bez uwzględnienia Michnika nie jest możliwe. Chociaż… Znam, i wy też znacie, pewnego kłamczuszka, megalomana i mitomana (a imię jego swawolny Mateuszek) który pewną ręką wygumkowałby Michnika i w jego miejsce siebie wstawił. Ale z nim mniejsza – nie czas tu i miejsce na opisywanie patologicznych dewiacji umysłowych pomienionego Mateuszka M. i jego podejrzanych promotorów.

To Adam Michnik – jako się rzekło – jest zwornikiem naszych dziejów współczesnych, ważnym facetem. Bez niego świat może nie wyglądałby inaczej (bez przesady…), ale na pewno wyglądałby mniej ciekawie. Fenomen Michnika zapewne wart jest zbadania – szczegółowego i głęboko analitycznego. Czemu? To proste – w dziejach Polski współczesnej nie było, nadal nie ma i zapewne nie będzie (a jeśli – to raczej nieprędko…) pojedynczego człowieka o takim znaczeniu. Nawet mniejszym – zresztą nie chodzi o rząd wielkości, chodzi raczej o kaliber umysłowy, o format intelektualny, walor ideowy, pryncypia moralne i wynalazczość polityczną. A to wszystko w jednym…

Nam, współczesnym, taki ktoś się trafił. Rocznik 1946, syn Heleny i Ozjasza – poszukiwacz sprzeczności, z wykształcenia historyk, z temperamentu lider, kontestator, twórczy intelektualista, erudyta, sekretarz poety Antoniego Słonimskiego, parukrotny i długoletni więzień polityczny reżimu PRL (z kryminologicznego punku widzenia: uporczywy recydywista, niepoddający się resocjalizacji w systemie penitencjarnym), koncesjonowany (miał papiery!) opozycjonista i element antysocjalistyczny, wróg ludu zgoła… W końcówce rzeczonego PRL – antypaństwowy demon; jako połowa poręcznej zbitki pojęciowej „Kuroń-i-Michnik” – straszak dyscyplinujący, szczepionka uodparniająca, motywująca i odstraszająca tych towarzyszy, którzy wykazywali chwiejną postawę, zgłaszali wątpliwości, czy choćby chcieli wiedzieć, jak jest naprawdę. Kuroń-i-Michnik to był symbol wrogości nieprzejednanej, niegodnej dialogu; nawet przy Okrągłym Stole nie powinno go być. Każdy wróg socjalistycznego systemu, nawet najbardziej wściekły i egzotyczny ekstremista, mógł przy tym meblu znaleźć krzesełko, tylko nie Kuroń-i-Michnik. Generał Jaruzelski i Mieczysław Rakowski na dźwięk tych nazwisk dostawali szczękościsku i czegoś w rodzaju wstrząsu anafilaktycznego; odporny na demona Kuronia-i-Michnika był chyba tylko generał Kiszczak – on miał w ewidencji nie takie egzemplarze… No i wyczuwał, że trzeba się napić, tak po polsku. Gdy już Wysokie Umawiające Się Strony wstały od stołu, Adam Michnik został redaktorem naczelnym nowej niezmiernie wpływowej gazety codziennej, posłem (na szczęście na krótko…), publicystą, pomysłodawcą, manipulatorem, biznesmenem (niezbyt fortunnie), ambitnym nauczycielem. No i łagodnym jak prosecco, aczkolwiek nieprzejednanym Europejczykiem… A w końcu: autorytetem, przewodnikiem, punktem orientacyjnym, rewizorem umysłów, kontrolerem przystawiającym pieczątki na certyfikatach prawomyślności i zgodności z ideą. Jaką ideą? Nazwijmy ją roboczo postępowym tolerancyjnym katoliberalizmem pryncypialnie demokratycznym – Matka Natura w swej mądrości i szczodrości tudzież niezmierzonej tolerancji ogarnia i takie twory. Jakby z Mrożka, ale realne nad wyraz.

Obstawanie przy pewnej konkretnej wizji świata sprawiło, że Michnik zaczął polaryzować wszystkich wokół, dorabiając się co najmniej tyluż samo wrogów co przyjaciół. I z dużym talentem ten proceder kontynuuje. Z tym, że wrogów przybywa, a przyjaciół ubywa – z powodów już to biologiczno-astronomicznych (kalendarz!), już to ideowego przesunięcia mas ludzkich ku prawicy. Jego kapitał intelektualny wprawdzie nie maleje, ale wpływ na umysły już tak. Znaczenia politycznego (w sensie sprawczości, pomysłowości, projektowania, pociągania za sznurki) nie ma już od dawna. A i funkcja nawigatora azymutów moralnych – po aferze Rywina niespodziewanie zdruzgotana – nigdy do dawnej świetności nie wróciła. No i co z tego? Niewielu tak wielo- i wielkoformatowych ludzi pojawiło się i realnie funkcjonowało w polskim życiu publicznym kilku minionych dekad, a na palcach jednej dłoni można policzyć tych, którzy – jak Michnik – na stan i bieg spraw dla Rzeczypospolitej najważniejszych w swoim czasie wpłynęli w sposób twórczy i fundamentalny…

W tej sytuacji nie było kwestii, czy pisać o Michniku, a ściśle: pisać biografię Michnika – bo jasne, że można i trzeba. Pytanie tylko – kiedy? Może na na 75. urodziny bohatera? Może być – termin dobry jak każdy inny. Epokowe wyzwanie pulsujące w polskiej przestrzeni publicznej ochotnie podjął Roman Graczyk – dziennikarz, politolog i historyk z Krakowa, niegdyś filar „Tygodnika Powszechnego” i „Gazety Wyborczej” (aktualnie podpora intelektualna IPN) tudzież biograf i badacz teczek archiwalnych. „Demiurg” jest owocem tej ochoty. Tytuł sam w sobie jest doskonały. Michnik istotnie był demiurgiem długoletnim polskiej sceny politycznej, a w oczach i umysłach wielu uczestników gry – nawet demonem o nadprzyrodzonej mocy. Demiurgiczność, a nawet demoniczność Michnika to wprawdzie jego zaprzeszłe przymioty, ale niepodważalne. Uważa wielu bowiem, że sukcesów Michnika nie da się wytłumaczyć inaczej, jak jego demiurgiczną, a nawet demoniczną mocą transcendentalną. Jakowąś siłą trudną do zdefiniowania. Bo normalnie w zasadzie to zwykły facet był i jest, w niczym nie lepszy od nas, którzyśmy walczyli i cierpieli może nawet więcej i ofiarniej niż on.

Tak, demiurg to właściwe słowo… Z przykrością (bo się chłop spracował…) jednak mniemam, że tekst Graczyka nie dorównuje tytułowi. Jest obszerny, dokładny, wnikliwy, badawczy – ale co tu ukrywać – nudny jak flaki z olejem. Nie ma napięcia, nie ma szczytów emocjonalnych – od Marca ’68 do awantury z Rywinem i dalej kosiarka jedzie prosto i jednostajnie, rozrzucając setki nazwisk, faktów, cytatów i opinii. W sposób co prawda metodologicznie zdyscyplinowany, ale beznamiętny. Jakby równy dystans (autora do materii) był wszystkim, nakazem konstrukcyjnym niepodważalnie istotnym. Jakby odrobina emocji, jakby podwyższenie temperatury narracji były grzechami niewybaczalnymi… Graczyk wyzbył się temperamentu publicysty (a niegdyś takowego przebłyski miewał) na rzecz zdystansowanego obiektywizmu, symetrycznie ważącego racje i utrzymującego obustronnie jednakowy dystans do bohatera, spraw, ludzi, idei… Nie odważył się dać upustu emocjom – może dlatego, że nie był ich pewien; w końcu nigdy nie był zbyt blisko (nawet w okresie pracy w „GW”) – na tyle, by w ogóle te wokółmichnikowe emocje rejestrować i czuć „sejsmicznie”… Ani za, ani przeciw. Graczyk miał do dyspozycji archiwa i okazję tę wykorzystał skrupulatnie, wygrzebując każdy świstek, każdą ubecką notatkę, każdy donos, każdy najgłupszy nawet antyopozycyjny „kompromat”. To chwalebne – aż taka drobiazgowość. Z drugiej wszelako strony nie miał Graczyk wyboru – bardzo wielu ludzi z „pierwszego szeregu znajomych i przyjaciół Michnika” odmówiło mu rozmów i konsultacji. Ścisły krąg – tym bardziej. Się nie dziwię – Graczyk jako ortodoksyjny lustracyjny tropiciel nie budził zaufania. Na jego korzyść na przyszłość przemawia jednak fakt, że w „Demiurgu” nie dopuścił się żadnych nagannych ekscesów biograficznych… Sam bohater też się oczywiście w kwerendach Graczyka nie pojawił, nie zmieścił. Ale może to i lepiej – uwodzicielska siła Michnika, choć z wiekiem i upływem czasu zapewne zmalała, jeszcze mogłaby Graczyka wywrócić na nice… Ku hagiografii bez mała.

Reasumując – może Michnik napisze o sobie sam? Może jakiś samobójca zaryzykuje wywiad-rzekę? Może. W każdym razie Graczyk nie wykorzystał szansy do końca. Jego biografia Michnika jest szczegółowa, rzetelna i solenna co się zowie. Trudno też przyczepiać się do ocen, opinii i hipotez (wyjąwszy te tyczące się życia prywatnego). Ale czegoś w niej brakuje… Jaj i wigoru? Może – niech i tak będzie.

W każdym razie wybory, pomysły oraz idee Michnika bronią się same i może entuzjazm Graczyka byłby tu nie na miejscu. Ale ocena mogłaby być sprawiedliwa. Tymczasem rozmaite błędy, upierdliwy dogmatyzm i nieumotywowane racjonalnie idiosynkrazje, wyliczane z taką precyzją przez Graczyka trochę tej sprawiedliwości ujmują. Innymi słowy: Michnikowa „degrengolada” lat ostatnich dominuje w ocenach. Tymczasem prawdziwe znaczenie Michnika w polskim życiu publicznym lat zaprzeszłych i obecnej doby na czym innym polega. Otóż zdobył on sam (najwyżej samotrzeć: z Kuroniem i Modzelewskim) i zdołał długo utrzymać terytorium przyczółkowe, z którego liberalne siły postępu poprowadziły ekspedycję przyłączeniową do Europy. Zanim prawica się połapała, w czym rzecz, sprawy zaszły za daleko i stały się praktycznie nieodwracalne. Zresztą okrojone fragmenty tego terytorium siły Michnika utrzymują do dzisiaj (nie bez sukcesów, aczkolwiek na skalę taktyczną…), co być może dobrze wróży przyszłej liberalnej, demokratycznej rekonkwiście. Więc choć lektura Graczyka trudna w każdym aspekcie jest i niekonieczna, gdy już ją podejmiecie, doprowadźcie do końca – bez satysfakcji, bez intelektualnego pożytku, ale z obowiązku. Zakładam bowiem, że długo nikt nic bardziej sensownego (no, powiedzmy…) i bardziej szczegółowego o Adamie Michniku nie napisze…

Tomasz Sas
(2 04 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *