Cyrk polski

25 marca 2021
Dawid Krawczyk 


Cyrk polski
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Rekomendacja: 6/7
Ocena okładki: 4/5

Cena strachu

Tytuł tego starego francuskiego thrillera (w stylu noir i bez happy endu – ma się rozumieć) z Yvesem Montandem natrętnie mi się przypominał raz po raz w trakcie lektury reportażu Krawczyka. Tak, transportowanie ładunku nitrogliceryny zdezelowaną ciężarówką po południowoamerykańskich bezdrożach narzuca się samo jako metafora skracająca, kondensująca, lapidarnie podsumowująca wysiłek reportera usiłującego nadążyć za trzema niedawnymi kampaniami wyborczymi, które w ciągu roku przeorały nasz kraj niezgorzej. Prawie jak pandemia… No i przyznać muszę, że zawodowym czytelnikiem będąc, nigdy dotąd podczas czytania najgorszych nawet horrorów uczucia strachu nie doznałem. A podczas lektury „Cyrku polskiego” – tak… I to był strach egzystencjalny – z powodami, pobudkami i przesłankami całkowicie realnymi, spoza obszaru emocji czy imaginacji. Niemal fizycznie czułem, jak coś wzbiera za moimi plecami, coś, co czochra resztki owłosienia, rzuca cień i nie znika, gdy się gwałtownie odwrócisz. Przeciwnie; tkwi tam nadal, mordę szczerzy i bezczelnie się śmieje, żre kiełbachę z grilla, popija ciepłym napojem piwo- lub sokopodobnym, szcza pod murem i wrzeszczy Polskę na różne sposoby oraz przez wszystkie przypadki… Ludzie – po lekturze Krawczyka skonstatowałem, że ja nie boję się o Polskę i Polaków, ale boję się Polski i Polaków!

Reporter powziął swój zamiar obserwacji uczestniczącej w życiu publicznym Rzeczypospolitej po niezbyt udanej, ale za to owocnej w refleksje twórcze próbie wmieszania się w hordę publiki cyklicznego programu TVP Info – „Studio Polska”. Reporter przeżył to zdarzenie-zderzenie, zapamiętał i wyodrębnił dylematy epistemologicze do bliższego zbadania. Potem postanowił wykorzystać poznawczo okazję, jaką były stłoczone w czasie roku trzy poważne kampanie wyborcze. Wtedy najłatwiej poznać Polaka-wyborcę, manifestującego swe poglądy przy okazji rozmaitych elekcyjnych eventów. Nie potrzeba wnikliwych rozmów, wyrafinowanych narzędzi socjologicznych, ankiet i wywiadów. Wszystko, co potrzebne reporterowi do zapisania profilu psychologicznego Polaka-wybieraka, on sam zademonstruje jak na dłoni – od Świnoujścia po Ustrzyki Dolne, z niesłabnącą ekspresją i determinacją. Reporter nie musi się starać. Wystarczy być. Ale przedtem pomysł trzeba mieć…

Nasz reporter pomysł miał prosty: będzie objeżdżał wyborcze mityngi, specjalnie się nie kryjąc ze swą proweniencją. Jak ma coś zobaczyć, zrozumieć i opisać – to par excellence jako reporter, nie kamuflujący swej tożsamości (ryzykując, że czasem dostanie w łeb od krewkiego elektoratu); niech sprawa będzie jasna: nie jestem ani po waszej stronie, ani przeciw wam, kimkolwiek jesteście – pisem, platformą, peeselem, wiosną, Dudą, Trzaskowskim, Hołownią, konfederacją czy Biedroniem. Kimkolwiek… Cokolwiek powiecie lub zrobicie, może być użyte. Takie podejście, warsztatowo uczciwe, ogranicza jednak możliwości poznawcze bardziej niż kamuflaże, mimetyczne maski i przebieranki. Ale reporter miał w zanadrzu jeszcze jeden chwyt poznawczy – zmęczeniówkę… Po prostu tak upierdliwie długo i cierpliwie towarzyszył, żarł te kiełbaski z rusztów z musztardą (ciekawe, jak żołądek reportera to wszystko wytrzymał?), podsłuchiwał, wdawał się w palawery, skracał dystans – że aż mu ilość przeszła w jakość… Ot, dialektyka!

Jestem pełen podziwu dla reportera. Trza mieć tęgi łeb, tęgi bańdzioch (w sensie sprawności trawienno-metabolicznej) i zapasowe dżinsy o rozmiar większe… (Swoją drogą – ciekawe ile też przytył po tych kampaniach?). Ale reporter młodym jest człowiekiem i dla dobrego tematu może poświęcić nieco osobistych i zawodowych imponderabiliów – za czas jakiś odrosną… Albo opadną. Wystarczy higieniczny tryb życia i staranna segregacja wrażeń – żadnej agitacji, żadnych straży pożarnych ochotniczych, ani jednego koła gospodyń wiejskich; nie ma mowy o koncertach disco polo, dożynkowych korowodach i odpustowych festynach. A zwłaszcza mowy być nie może o partyjnych konwencjach elekcyjnych. Zalecane odosobnienie (w reżimie sanatoryjnym), Bach (ostatecznie Mahler), sojowe latte, lektury dzieł zebranych Majmurka, Sierakowskiego, Žižka, Dunin i Althussera. Łagodny seks – dopuszczalny, dieta wege, filmy tylko Marvela… Może uda się go odratować. Aha – byłbym zapomniał: dobrze robi rąbanie drewna na opał i mała whisky (albo dwie lub trzy) wieczorem. Pomocny bywa też gromki śpiew rosyjskojęzyczny (pieśni ludowe i rewolucyjne, wojenne, dumki, Wertyński, Wysocki, Biczewska itp.). Tak zrewitalizowany reporter Krawczyk może zniesie szum medialny i każdy inny wokół „Cyrku polskiego” – książki, której wróżę wielkie powodzenie, być może nawet nominację do nagrody Nike… Że zrobi się zanadto symetrycznie? Nie szkodzi. Polska i tak przecięta jest na dwie połowy, a symetria jest religią idiotów…

Największą zasługą reportera Krawczyka są liczne i przenikliwe prolegomena do nowego zbiorowego portretu Polków-katolików, który – tuszę – niebawem zostanie ukończony i namalowany z pietyzmem, jaki towarzyszył twórcom paru patriotycznych tzw. panoram, czyli obrazów (a właściwie całych instalacji) dookolnych. Wprawdzie jedyny twórca, który udźwignąłby bezmiar artystycznego wyzwania w postaci panoramizacji Polaka-katolika (i dołożyłby sporo ironii od siebie…), już odszedł. Ale są nadal czynne liczne zastępy twórców kiczowatych dioram smoleńskich – niech się wykażą twórczo.

Mniejsza z tym wszelako – z nasyconych poznawczym entuzjazmem zapisków reportera wyłania się plemię malownicze, buńczuczne, cokolwiek hedonistyczne, wojownicze, obdarzone werwą werbalną i fizyczną, tudzież podziwu godną skłonnością do improwizacji taktycznej (osobliwie w kwestii użycia w boju podręcznych środków, jak nie przymierając drzewca od biało-czerwonych, butelki pełne i puste, a nawet słoiki z przetworami…). Plemię tych Polaków-katolików – nieskore do wysłuchiwania innych, dialogu, kompromisu, tolerancji – nieskore w ogóle do czegokolwiek, co trąci klasyczną, cywilizowaną europejską normalnością – manifestuje swą srogość na każde polityczne wezwanie, podsycone garścią poręcznych sloganów i bogoojczyźnianych haseł. I to działa – plemię jest mobilne, sugestywne. I ma sukcesy… Dopóty, dopóki zza horyzontu nie dobiegnie swąd skwierczących kiełbas na rusztach, grillowanych oscypków, odgrzewanych bigosów, rybek podejrzanej konduity i pierogów wszelkiej maści i omasty. A już na pewno wszelką działalność polityczną sparaliżuje zapach zawartości kotła kuchni polowej KP-340 (pożyczonej z obsługą z pobliskiej JW…), zwłaszcza gdy jest to grochówka z ponadregulaminowym dodatkiem boczku. Wtedy karne tyraliery Polaków-katolików porzucają uprawianie polityki i ustawiają się w bufetowych kolejkach po tradycyjny mityngowo-festynowy poczęstunek.

Tak, tak – jesteśmy narodem wielce żrącym – osobliwie darmochę z funduszy wyborczych. To podstawowa cecha zbiorowości polskiej wewnątrz granic i na obczyźnie; zorganizowanie czegoś do zżarcia i popitki jest pierwotną umiejętnością survivalową naszego rodaka. A obserwowanie, jak się wokół aprowizacji odpustowo-piknikowej krząta Polak-katolik, częściowo (ale naprawdę tylko nieznacznie…) zdejmuje to odium strachu. Naród, który tak żre i tyle czułej uwagi procesowi wypasu poświęca, w zasadzie nie może być aż tak groźny… Nasz reporter stara się tego dowieść. O ile zatem zbiorowo Polacy-katolicy to nacja groźna i nieobliczalna, o tyle pojedynczy Polo-katolo, zwłaszcza uchwycony i odpytany przy paśniku – no to do rany przyłóż! Koncyliacyjny, empatyczny, kochający bliźniego, wyrozumiały, bezinteresownie pomocny. Nawet do LGBT nic niemający… Do tego szczery patriota, bez tego dęcia w trąby. Po prostu prosty acz niegłupi… Więc czego tu się bać? Ano tego, że pojedynczo Polo-katolo raczej rzadko daje znać o sobie. Na ogół Polacy-katolicy pojawiają się zbiorowo. A wtedy to już inni ludzie się z nich robią. Dlaczego? To dobre pytanie… Oni wzięli się z lęku i teraz sami ten lęk wzniecają. A politycy? A politycy cieszą się, gdy ich elektorat wyraziście się wyszumi, wykrzyczy, nagada i naje. To zwiększa prawdopodobieństwo, że w dniu próby pójdą do urny i wrzucą do niej właściwą kartkę. Tylko kiełbasa nie może być byle jaka. Byle jaką to mają na co dzień przez następne cztery albo i więcej lat kadencji…

Tomasz Sas
(25 03 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *