Burzliwe czasy

20 grudnia 2020
Mario Vargas Llosa 


Burzliwe czasy
Przełożyła Marzena Chrobak
Wydawnictwo Znak, Kraków 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Banany lepiej rosną, gdy jest cicho…

– Ćwiarteczkę gwatemali drobno zmielonej proszę… Takim hasłem z użyciem słowa „gwatemala” posługuję się najczęściej, gdyż to nasz domowy ulubiony gatunek kawy – niby pospolita i niespecjalnie droga arabica, ale z charakterem (bo uprawy głównie w górach…); ma naturalny aromat i moc niepospolitą, zwłaszcza świeżo po zmieleniu, a nieodzowny kwaskowy posmak – wielce dyskretny. No i ta płynąca nie wiem skąd łagodność na podniebieniu (czyli palatalna – jak mawiają kiperzy…). Najlepsza do nabycia w sklepach firmy Tchibo – z obrazkiem okazałego tukana na paczce; a ćwiarteczka, czyli 250 gramów, bo większy zapas szybko zwietrzeje, nawet schowany w lodówce… I tyle mam Gwatemali w życiu codziennym.

Oczywiście pamiętam nazwisko Jacobo Arbenz, wiem, co to było United Fruit Company oraz co w tym wszystkim robiła Centralna Agencja Wywiadowcza – czyli znam ten najważniejszy we współczesnych dziejach Gwatemali epizod – choćby w zarysie. A to dzięki fundamentalnej, monumentalnej i nieocenionej „Ciekawej historii ONZ” Edmunda Jana Osmańczyka, wydanej przez „Iskry” w 1965 roku. Jasne, powiecie od razu, że to propagandowa agitka komunistyczna, służąca wykazaniu wyższości rzeczonego ustroju nad wrednym imperializmem. Oczywiście, że tak. Ale co z tego? Osmańczyk nie był tępym dupkiem i przynajmniej w kwestii faktów był niekwestionowanym fachowcem, poza wszelkimi podejrzeniami. No i pisać umiał. Nie wykluczałbym, że w smutnej epoce gomułkowskiej izolacji to jemu i jego „Ciekawej historii ONZ” zawdzięcza bujny rozwój organizacja Studenckiego Stowarzyszenia Przyjaciół ONZ (afiliowana dyskretnie przy ZSP), której koła i kluby szczególnie aktywne były na wydziałach prawa oraz ekonomii tudzież socjologii.

Ale w kwestii Gwatemali sytuacja nadal nie była jasna – aż w 1970 roku Czytelnik wydał książeczkę reporterską autorstwa korespondenta Ryszarda Kapuścińskiego „Dlaczego zginął Karl von Spreti?” – z przytoczeniem całego kontekstu gwatemalskiej rzeczywistości na gorąco – na kanwie porwania 31 marca (tudzież zabójstwa – 5 kwietnia 1970 roku) ambasadora RFN – przywołanego w tytule Karla von Spreti – bawarskiego arystokraty (hrabiego konkretnie), polityka i wytrawnego urzędnika Auswärtiges Amt Bundesrepubliki (co nie było dziwne, zważywszy na niemieckie interesy tamże i liczną, wpływową kolonię niemieckiej diaspory). Pięć lat później Kapuściński wydał „Chrystusa z karabinem na ramieniu”. Jest tam w spisie treści „Śmierć ambasadora” – reporterski esej o dziejach Gwatemali – od „założycielskiej rewolty” grabarzy podczas epidemii cholery w 1837 roku po lata 70. ubiegłego wieku. No i tyle…

Toteż zapowiedź nowej powieści Maria Vargasa Llosy – „Burzliwe czasy” – ponoć w całości poświęconej gwatemalskiemu puczowi w 1954 roku i innym okolicznościom towarzyszącym tej akcji przedtem i potem – wzbudziła moje zainteresowanie. Zaiste bowiem burzliwe to były czasy, o których wiąż niewiele było wiadomo. No a sam Llosa to skądinąd mistrz powieści politycznej – między innymi. Dość wspomnieć genialną „Rozmowę w »Katedrze«” i niemniej doskonałe „Święto Kozła”. Reputacja Maria Vargasa Llosy (Nobel 2010!) kazała oczekiwać dzieła porównywalnej miary, do czego zresztą sam autor wydawał się przyczyniać, prezentując w Prologu do „Burzliwych czasów” zarys intrygi, będącej w istocie szkieletem gwatemalskiej awantury.

Oto w 1948 roku w jednym z biurowców na Manhattanie podczas biznesowego spotkania pewien skromny milioner, niejaki Sam Zemurray, zatrudnił aspirującego do polityczno-akademickiej chwały Edwarda L. Bernaysa – teoretyka i praktyka pewnej wąskospecjalistycznej i mało wtedy popularnej dziedziny nauk społecznych. Nic w tym niezwykłego – takich kontraktów zawierano wiele każdego dnia roboczego (i nie tylko: w weekendy do takich nieformalnych zdarzeń dochodziło nawet jakby częściej…). W tym jednak przypadku gest Zemurraya (może dlatego, że sytuację miał nieciekawą…) zdecydował o trwałości przedsięwzięcia – pozwolił on, by Bernays sam nazwał swą funkcję dyrektorską w firmie i sam określił (bez ograniczeń) wysokość swego honorarium. Układ w ten sposób zawarty zmienił oblicze „tej ziemi” – a przynajmniej jej kawałka na wąskim i uroczym przesmyku łączącym obie Ameryki. Milionowy interes Zemurraya nazywał się bowiem United Fruit Company, a Bernays był specem public relations, autorem liczącej się na rynku idei książki „Propaganda” i obrotnym publicystą… Zemurray bardzo potrzebował fachowca od społecznego wizerunku firmy i kształtowania opinii publicznej. Wprawdzie Amerykanie znali go jako poczciwego sprzedawcę bananów, ale sytuacja w głównych rejonach jego działalności produkcyjnej była dość napięta i groziła wybuchem. Rewolucji… Krwawej – ni mniej, ni więcej. A administracja amerykańska, niezależnie od barwy politycznej, nie przepada za swymi obywatelami robiącymi hałas za granicą, chociaż oczywiście pomaga im w kłopotach. Ale lubi dyskrecję i działania zakulisowe; desant marines to ostateczność… Mało kto wiedział, że przy Samuelu Zemurray’u, skromnym żydowskim emigrancie spod Odessy, cała czołówka amerykańskiego globalnego biznesu – Henry Ford, George Pullman, Andrew Carnegie, familie Mellonów, Rockefellerów czy John Pierpont Morgan – wyglądała jak niedzielny chórek zacnych, głoszących słowo pańskie ojców rodzin z parafii bogobojnych amiszów z Pensylwanii… Zemurray był chciwym, bezwzględnym eksploatatorem, bezlitosnym wyzyskiwaczem, nieugiętym zwolennikiem niepłacenia podatków i krwawym pacyfikatorem wszelkiego buntu w swoim imperium i jego okolicach.

Bernays zaproponował kilka oczywistych zabiegów wizerunkowych – United Fruit, zwane skrótowo i niezbyt pieszczotliwie Frutera, zbudowało trochę szpitali, szkół, kościołów, fundowało stypendia… Pomogło, choć równie obiecujące rezultaty dawał strukturalny mechanizm korumpowania władz wszystkich szczebli. Ale interesom Frutery w jednym z kraików na południe od Meksyku, kraików zwanych coraz powszechniej i nie bez kozery „republikami bananowymi” od polowy lat 40. zaczął zagrażać… Komunizm? Nie, skądże! Po postu w jednym z tych kraików, jakiejś – excused le mot – Gwatemali, kolejka do zamachu stanu wypadła na grupę młodych oficerów. Odprawili swój rytuał maczos muczaczos z karabinami, pogonili poprzedników i zamiast normalnie kraść, mordować, gwałcić, brać łapówki – zabrali się za jakieś reformy. Okazali się bowiem być lewicowymi liberałami, zdecydowanymi zaprowadzić u siebie ustrój mniej więcej taki, jak w… Stanach Zjednoczonych (demokracja, związki zawodowe, obfite płace, swobody obywatelskie, kodeksy i sądy sprawiedliwe; skąd im to przyszło do głów – filmów za dużo się naoglądali?). Młodzi oficerowie, kierowani przez kapitana Jacoba Arbenza Guzmana, zorganizowali nawet wybory i cywilnym prezydentem został profesor, pedagog Juan Jose Arevalo Bermejo. Arevalo zaczął budować szkoły, wprowadził kodeks pracy (w tym wysoką płacę minimalną jak na tamtejsze stosunki, bo 80 centów dziennie, zamiast dawnych pięciu – no i prawo do zrzeszania się…). Gdy Arbenz (już w stopniu pułkownika) przejął po nim prezydenturę, postanowił nieśmiało opodatkować zagraniczny kapitał i przeprowadzić ograniczoną reformę rolną – przejąć (za odszkodowaniem) nieużytki i podzielić między Indian. (Wielkie koncerny kawowe i bananowa Frutera większości swych posiadłości nie uprawiały – ziemia leżała odłogiem).

Tego już było za wiele. I pan Bernays wymyślił scenariusz dobrej zmiany. Chodziło o to, by uniknąć prostackiej interwencji zbrojnej, która zawsze zostawia złe wrażenie. Zastosowano wyrafinowaną technologię kreowania wroga, by go potem zwalczyć chwalebnie. Oto w liberalnych mediach (wcale nie prawicowych) zaczęły rosnącym strumieniem pojawiać się aluzje o penetracji komunistycznej w Gwatemali. Reporterom na miejscu rezydenci Frutery chętni dostarczali odpowiednie dowody. Histeria rosła, aż pewien brytyjski korespondent doniósł, że Związek Radziecki buduje w Gwatemali ni mniej, ni więcej, tylko bazę okrętów podwodnych. W kraju ani przedtem, ani potem nie było ani jednego obywatela ZSRR, a miejscowych komunistów – może ze trzech… No, ale w szczycie epoki zimnej wojny i szalejącego w USA mccartyzmu, taka pogłoska to był casus belli…

No i teraz można już było coś zrobić… Poszło tym łatwiej, bo dwaj wybitni prawnicy z nowojorskiej kancelarii adwokackiej Sullivan & Cromwell – bracia John Foster i Allen Dullesowie, wieloletni pełnomocnicy prawni United Fruit oraz posiadacze stosownej cząstki kapitału akcyjnego koncernu – w tzw. międzyczasie zostali wielkimi szychami w administracji prezydenta Eisenhowera. Pierwszy – sekretarzem stanu, czyli drugim po Bogu w USA i na pewno ważniejszym niż wiceprezydent, niejaki Nixon, Richard Milhous… Drugi był szefem wywiadu. W tej sytuacji bostoński, wielce szacowny zarząd Frutery pozwolił Bernaysowi czerpać bez ograniczeń ze skarbca koncernu, a ten wzmógł antykomunistyczną kampanię medialną i wynajął niejakiego Carlosa Castillo Armasa – byłego pułkownika gwatemalskiego, zbiegłego po nieudanym zamachu. Armas po prostu wykupił z więzień środkowoamerykańskich reżimów kilkuset zbirów z obiecująco pękatymi kartotekami, CIA (za forsę Frutery…) dorzuciła karabiny z amunicją i kilka samolotów z fachowymi pilotami. W tej sytuacji los Arbenza wydawał się przypieczętowany, zwłaszcza że jego armia uległa dolarowym mirażom Frutery…

Ale nie myślcie sobie, że o tym pisze Llosa. O tym zdumiewającym scenariuszu Bernaysa nie ma ani słowa – choć to dziś, nawet po upływie siedemdziesięciu lat i rozwikłaniu wielu tajemnic, byłaby lektura sensacyjna i wielce pouczająca. Gdyby Llosa spróbował wedrzeć się do świata wyrafinowanych intryg politycznych, zechciał opisać, jak się robi zamach stanu w oparciu o fikcyjne, zmyślone przesłanki, byłby pionierem… Nie, nie byłby. Od czasów Gwatemali technologię tworzenia fałszywej, całkiem skłamanej rzeczywistości, by wywołać realny konflikt, wykorzystano już wiele razy (zaś ludzie, występujący w postaci zbiorowej jako agregat znany w socjologii i politologii pod nazwą opinii publicznej, wciąż się dają na to nabierać…). Wiele razy też kanoniczną intrygę przetworzono artystycznie – pamiętacie film Barry’ego Levinsona „Wag the Dog” (1997), u nas znany pod tytułem „Fakty i akty” – o fikcyjnej wojnie z Albanią? No i największy sukces intrygi public relations w rzeczywistym świecie, czyli obie wojny irackie… W pierwszej wojnie w Zatoce jako zapalnik wykorzystano całkowicie zmyśloną i zainscenizowaną relację 15-letniej dziewczyny o irackich zbrodniach. W drugiej zmyślone raporty wywiadowcze o rzekomej broni masowego rażenia w posiadaniu Saddama.

Może więc teraz Llosa uznał, że wszystko jasne? Ale chyba nie do końca… Próba opisania mechanizmu takich fake newsów, a zwłaszcza metod, którymi przekonano sceptycznych zawodowców – dziennikarzy światowej klasy, weteranów wojen i propagandy – ba, wciśnięto im kit, śmierdzący z daleka prowokacją – to jednak byłoby coś dużego. Coś, co mogło znów zbliżyć to pisanie Vargasa Llosy do fenomenu fantastycznego „Święta Kozła”. Ale tego nie zrobił… W zamian „Burzliwe czasy” są krwawym romansem, mrocznym zapisem funkcjonowania standardowych latynoamerykańskich dyktatur, kroniką niezapowiedzianych, choć fatalistycznie pewnych śmierci, kroniką zbrodni oraz przemocy. Typowa rekonstrukcja historyczna…

Llosa nie byłby sobą, gdyby w narrację nie wplótł pewnej femme fatale – Martita Borrero Parra, urodzona w zacnej familii gwatemalskiej socjety kochanka dyktatorów i paru innych silnych postaci ze świata władzy, oprócz zaiste niepospolitej urody (nie bez powodu zwano ją Miss Gwatemala, choć oczywiście formalnie nie była nią nigdy…) dysponowała bronią powalającą wiecznie niezaspokojonych twardzieli w mundurach (i bez…) – mianowicie seksowną mieszanką znakomicie wyreżyserowanej uległości i pewnej takiej perwersyjnej zmysłowości, wiele obiecującej. I choć dzieło Llosy to nie jest to, czego można było się spodziewać, i tak się czyta znakomicie – właśnie dzięki postaci Miss Gwatemali i pewnemu uogólnionemu przesłaniu politycznemu o znaczeniu uniwersalnym i ponadczasowym – nie dajcie się nabierać! Na gadkę piarowców zwłaszcza… No i jeszcze jedno – wprawdzie United Fruit zbankrutowało z własnej winy dobre pół wieku temu, a jedynym chyba śladem po koncernie jest marka bananów Chiquita, ale przekonanie, że banany lepiej rosną w ciszy, nadal tam obowiązuje. To znaczy niezupełnie – strzały karabinowe, a nawet całe salwy z broni maszynowej – proszę bardzo. Byle nie towarzyszyła im żadna gadanina. Gadulstwo bowiem to prosta droga do rewolucji. I po co ona komu?

Tomasz Sas
(20 12 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *