Pokora

30 września 2020

Szczepan Twardoch 

Pokora
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Walka klas

Nareszcie Twardoch znów w swoim naturalnym biotopie! Nie żebym chciał go zamknąć w jakimś Oberschlesien Ghetto, wśród upiornych hałd, wyrobisk w rozprutej ziemi, porośniętych zagajnikami-samosiejkami, wśród rzędów familoków, między tyralierami ciągnących się po horyzont zardzewiałych węglarek na zardzewiałych torowiskach – wśród ludzi mówiących tym samym językiem i wyznających tożsame wartości… Ależ nie, Boże broń! Polski pisarz ma niezbywalne prawo pisać, gdzie chce, o czym chce i dla kogo chce. Nic nikomu do tego. Chce się zainstalować na Archipelagu Trobrianda – proszę bardzo! Chce pisać w Hammerfeście – ależ oczywiście. Interesuje go życie codzienne kibucu w Kiriat Szimona – naturalnie może… Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, co napisze… Czy pisarz polski ma obowiązki polskie? Czy pisarz śląski ma obowiązki śląskie? Gówno prawda! (Chyba że sam zechce je mieć…). Pisarz ma obowiązki pisarskie – ma się wywiązać, gdy prosi o chwilę naszej uwagi i parę złotych za egzemplarz… W sensie jakości, a nie polskości czy śląskości, żydowskości ani innej, dowolnej „ości”

Powtarzam zatem – literatura nie ma żadnych obowiązków natury moralnej ani społecznej – ma tylko bawić, wzruszać, do refleksji nakłaniać, do emocji przymuszać. Jakimi środkami? Takimi, jakimi potrafi. Językiem, jakim umie się posługiwać. Narracją, frazą – jakie ma opanowane, w małym palcu. Ale ma też prawo do eksperymentu, do prób na nieznanych wodach. Tylko nie może się później tłumaczyć – jak to, przecież chcieliście mieć wielką powieść mezopotamską? Bo chcieliśmy mieć dobrą powieść – coś, na czym ty się rzekomo znasz, pisarzu.

A Twardoch najlepiej się zna na tym, co ma w zasięgu ręki, oka, głosu od urodzenia – swoje Pilchowice pod Gliwicami: a tam – język, smaki, historie, ludzi, pejzaże. Zresztą przypomnijcie sobie „Dracha” – jak do tej pory, moim zdaniem, najlepszy wyrób Twardocha, obok oczywiście niezrównanej „Morfiny”. A co o tym przesądza? Oprócz oczywiście ogólnego mistrzostwa autora… Klimat, mgiełkowata aura zielono-czarnej historii i teraźniejszej tożsamości Górnego Śląska, ludzie tameczni i tamtejsze imponderabilia tudzież didaskalia. Ot, familijna saga, opowiedziana na sposób nielinearny – tak jakby bajtel nasłuchał się podobnych rodzinnych opowieści w zimowe wieczory, przycupnięty na ryczce w kąciku pod wiecznie ciepłym (przeca wyngiel deputatowy…) kaflokiem. Tamte historie snuły się czasem od środka, czasem od końca, z wyrwami znaczonymi niepamięcią i autocenzurą, z wielomównymi pauzami i niedomówieniami, gdy narracja zatrącała o jakieś imię lub nazwisko – ale słuchacze umieli się połapać i rozeznać, bo znali, na wylot znali kody rodzinne i szyfry lokalne. I ten właśnie klimat Twardoch umie. Nie tylko odtworzyć, ale i wykoncypować na nowo. I to tak, by nie wydawał się na pierwszy rzut oka fikcją literacką. Choć może nią być…

Dlatego wolę Twardocha w jego naturalnym biotopie. Co nie znaczy, że chcę go w nim zamknąć. Nie mam żadnego prawa ani dostatecznej siły. A nawet gdybym miał, to nigdy bym ich nie użył. Czytam Twardocha z dobrodziejstwem inwentarza i mam przeczucie (dyskretne i trudne do zwerbalizowania), co on lepiej umie. Podczas lektury „Króla” i „Królestwa” – choć obie to powieści arcydzielne są – nie mogłem się jednak wyzbyć pojawiającego się gdzieś z tyłu głowy wrażenia, że czytam wypracowanie, sporządzone jakby jako załącznik do rozliczenia delegacji, a może nawet grantu lub stypendium fundowanego. Bo oto pisarz, który swej uniwersalności dowieść chce, wyruszył rekonstruować świat, którego nigdy nie dotknął, nie doświadczył, z którym nie miał duchowej łączności. Ba, o którym nie miał pojęcia. Czy to się mogło udać? Ależ mogło! I udało się… To tylko kwestia talentu i włożonego w dokumentację poszukiwawczą wysiłku. Ale rezultat to śliczny Golem, na kształt i podobieństwo stuprocentowy. Lecz nie słychać bicia jego serca… Co innego w domowych pieleszach. Tam do stworzenia sagi wystarczy kupka starych fotografii, skrytych w tajnej szufladce babcinego nachtkastlika – albo garść familijnych ajzernkrojców obu klas z obu wojen (albo trzech, licząc awanturę francuską…), zakopana w rogu obórki w blaszanym pudełku po cygarach Dannemanna. Taki research zaczyna się właśnie od bicia serca, a kończy na ogół niezłą literaturą…

Powieść „Pokora” się w tym familijnym nurcie mieści, choć nie wygląda na pisaną sercem; raczej jest wykoncypowana precyzyjnie i płynnie opowiedziana. To już zasługa talentu Twardocha, niepośledniego przecież i niekwestionowanego. „Pokora” w tym literackim przypadku nie oznacza psychicznego stosunku do rzeczywistości, sui generis cnoty, polegającej na umiarkowanym samoponiżeniu się, na niewywyższaniu nad innych i eliminacji chwalenia się z kolekcji dopuszczalnych społecznie zachowań własnych… Ale może nie całkiem. Może trochę i o to chodzi…

Pokora to nazwisko po prostu. Nazwisko bohatera – narratora w pierwszej osobie. Aloisa – hajerskiego synka z Nieborowitz, wsi niedaleko Gleiwitz. No, może nie hajerskiego, bo istnieją dowody graniczące z pewnością, że stary Anton Pokora dał Lojzikowi tylko nazwisko, zaś na wyposażenie genetyczne takowego złożyła się mutti Pauline pospołu z miejscowym farorzem Scholtisem. Nie było ono najgorsze: mądrość matki i jej śląska akuratność sprzęgły się bezkonfliktowo z nadmiarową nieco inteligencją proboszcza, dzięki czemu Alois zrobił maturę w katolickim gimnazjum w Gliwicach i zaczął studia filozoficzne na uniwersytecie w Breslau, potem wstąpił na ochotnika do wojska (akurat rok był 1914…), został oficerem, dowodził plutonem w batalionie saperów; gdy tuż przed końcem wojny odłamek angielskiego szrapnela piżgnął go w łeb, hełm wytrzymał, ale Aloisa odtransportowano do szpitala w Berlinie, gdzie w śpiączce przeleżał dekorację Krzyżem Żelaznym II klasy, zawieszenie broni, abdykację i ucieczkę kajzera oraz początek rewolty robotniczo-żołnierskich rad. Życie Pokory nabrało krótkiego przyspieszenia – po epizodzie w rewolucyjnych oddziałach Spartakusa (obstawiał nawet wiece z udziałem Róży Luksemburg i Karola Liebknechta…) wrócił na Śląsk, próbował jakoś ogarnąć swoje nieudane życie. Ale w gorączce plebiscytowo-powstaniowej, która przemieniła rodzinną krainę Pokory, on sam nie dał rady. Gdy wszyscy wokół polaryzowali swe życie, dokonywali przesądzających wyborów, Alois Pokora nie chciał już wybierać… To znaczy wybrał śląskość, tutejszość domu rodzinnego w Nieborowitz. I właśnie drogą z Gleiwitz do Nieborowitz jechał w nocy rowerem do chałupy i natknął się na patrol – chyba powstańców. Rozpoznali w nim szpiega, a karabin do ramienia przyłożył zapamiętany ze szkolnego dzieciństwa obrzydliwy gimnazjalny oprawca, Nemezis Aloisa – niejaki Chłopaczysko. Więc koniec mniej więcej oczywisty, choć dosłowności tego akurat Twardoch nam oszczędza.

Zatem o co w tej prozie chodzi? Uśmiejecie się – chodzi o stary marksowski dylemat walki klas. Nasz bohater Alois Pokora – bękart, niezgrabny gamoń, wysferzony (dzięki edukacji za środki biologicznego ojca-księdza) ze swej niszy społecznej – dodajmy, że z niszy w niskich rejestrach, bo z proletariatu kopalnianego, ciągle jeszcze w chłopskich zakotwiczonego dekoracjach, ale wewnętrznie bardzo schierarchizowanego i pilnie tej hierarchii przestrzegającego, świadomego swej odrębnej wartości. A to dzięki bismarckowskim ubezpieczeniom społecznym – taki paradoks kapitalizmu… No, ale nasz Pokora nie trzymał się swoich korzeni, nie poszedł na grubę, tylko do gimnazjum, potem na uniwerek, potem w oficyjery… Co mu gówno pomogło. Raz wysferzony, prędzej sczeźnie, niż znajdzie nową sferę. A jak nawet znajdzie, to się nie wespnie – tamci go zepchną, swoi ściągną za gacie. Pokora próbował; na jego konto zapisać trzeba, że próbował.

Cała ta powieść jest o tej bezowocnej wspinaczce z klasy do klasy. Ale to nie są klasy gimnazjalne – trzeba mieć jeszcze glik, szczęście znaczy, jak to w życiu. Pokorze najwyraźniej gliku zabrakło. Ale coby było dalej, gdyby tak mauser wrednego Chłopaczyska w nocy na drodze do Nieborowitz się zaciął? Usiłowałem sobie wyobrazić możliwe ciągi dalsze… Może Alois, nie widząc lepszego wyjścia z wpadki na drodze do Nieborowitz, przystałby do korfanciorzy, powstańców, nabrałby tożsamości polskiej i w rezultacie w 1939 roku padł definitywnie od salwy policyjnego plutonu specjalnego gestapo? Może pyrgnąłby w krzaki zostawiając rower, a jakby się wszystko uspokoiło, poszedłby na grubę robić (nie jako hajer – jako buchalter na przykład), a w stosownym czasie zaczął karierę polityczną jako getreu genosse Pokora, weteran i wojenny Kamerad, w koszuli SA koloru kawy z mlekiem? A może pieprznąłby cały ten Heimat i wyemigrował do Argentyny (koniecznie z siostrą Aną)? A może… Długo takie warianty można obmyślać. Sądzę więc, że Twardoch zrozumiał niebezpieczeństwa tudzież implikacje kontynuacji i ten mauser gewehr98 kal. 7,92 na drodze do Nieborowitz jednak wystrzelił… Została zatem powieść o walce klas. Pokora kontra świat – walka przegrana, zanim jeszcze się zaczęła. Ale zaprawdę powiadam wam, że przeczytać warto. A wybór motywu na okładkę, czyli obrazu George’a Grosza – to doprawdy mistrzostwo świata.

Tomasz Sas
(30 09 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *