Wenecja. Miasto, któremu się powodzi

19 lipca 2020

Manuela Gretkowska 


Wenecja. Miasto, któremu
się powodzi
Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2020

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

Na go, na go, na gondoli…

Rzeszowszczyznę powodzie pewnie znowu zaleją.
Ej, powodzi się ludziom w Ustrzykach.

(fragment piosenki Jana Kaczmarka i Kabaretu Elita
„Nie odlecimy do ciepłych krajów”…)

Niewątpliwie. Jest Wenecja wśród piątki miast włoskich, którym chętnie oddałbym duszę i ciało, to znaczy zamieszkał do końca życia (pozostałe to Florencja, mój ukochany Mediolan, Rzym i Werona – kolejność nieprzypadkowa…). Ale już na to za późno – czas minął. Jest bowiem wysoce nieprawdopodobne, iżby dwa stany decydujące o mojej doczesnej egzystencji – stan zdrowia i stan majątku – jednocześnie i w sposób skoordynowany pozwoliły na choćby krótkotrwałą podróż do Italii. A gdyby nawet, to i tak pierwszeństwo miałby Mediolan. Więc pozostaje literatura, zwłaszcza nieoceniona Amerykanka Donna Leon i jej weneckie kryminały z komisarzem Guido Brunettim. Mam jeszcze stary, sfatygowany, przedarty na zgięciach plan miasta, no i dostęp do archiwum map i zdjęć Google’a. Plus własna pamięć… Więc w sumie mało.

Toteż gdy zobaczyłem w księgarni „Wenecję” Manueli Gretkowskiej, ucieszyłem się niezmiernie, albowiem w jej rozlicznych talentach od zawsze sporo pokładam nadziei tudzież zaufania. No i faktycznie – luzacka i osobliwie niezdyscyplinowana to książczyna, w zasadzie opowiastka autobiograficzna, ale chyba bez pretensji do stuprocentowej zgodności z rzeczywistością czy naturą rzeczy samej. Czyta się jak powieść, bo w istocie powieścią jest – a jej autorka nie szczędzi emocji, subtelnych subiektywnych napomknień tudzież fantazyjnych fioritur narracyjnych, dygresji (a niektóre z nich to urocze arabeski, splątane jak myśli autorki…) oraz osobistych wtrętów (niekiedy zgoła intymnych…). Wydawca reklamuje „Wenecję” jako podróż nieoczywistą. Zgoda – ale dodałbym też: nierzeczywistą. To nie oznacza, że odradzam pakowanie książki do plecaka, by wraz z solidnym planem miasta służyła jako wenecki „poradnik zwiedzacza”. Nie odradzam – miejsca opisane i opowiedziane przez Gretkowską rzeczywiście istnieją, a ich lokalizacja jest bezsporna; nawet wyglądają tak, jak je Gretkowska widzi.

A ich mistyczno-magiczne właściwości i niezwyczajne dzieje to kwestia czysto „wenecka” – czyli uzgodnienia pewnej konwencji o proporcjach między faktem a mitem. Wenecja bowiem to tylko w połowie murowane miasto nadziane na tysiące, może miliony dębowych pali, wbitych w dno laguny. Druga połowa to genius loci – legenda trwale współistniejąca z historią, dziś już w zasadzie niemożliwa do rozseparowania. Zresztą byłby to zabieg całkowicie zbędny, nieracjonalny. Wenecja jest niepodzielną całością – place, kościoły, uliczki, kanały, Wenecjanie, miejskie legendy nieprzerwanie, niezależnie od pory roku i pory dnia (czas w Wenecji biegnie nieco inaczej, co zresztą Gretkowska tłumaczy na swój sposób i wielce oryginalnie…) obecne w atmosferze. Najlepiej zobaczyć to i poczuć… we mgle o poranku. Słonawa mgiełka o rozmaitej gęstości to w Wenecji nic nadzwyczajnego. Oczywiście – gdy nie widać czubków palców wyciągniętej ręki, to lepiej w domu czy hotelu czy gdziekolwiek nas to przyłapie, siedzieć na tyłku i porzucić myśl o wędrówce. Chyba że ma się nawigację opanowaną w tzw. pamięci mięśniowej, zaś gruntowne różnice między calle, ramo i salizzadą, a zwłaszcza między fondamenta lub rivą a… kanałami ma się we krwi. Ale poranna, rozświetlona zapowiedzią słońca i opalizująca lekka mgła, maskująca tylko niedoskonałości i liszaje miejskiej struktury… O tak, ta mgła sprzyja dwójwidzeniu Wenecji jako miasta nieodłącznego od swych historii, legend i pokoleń mieszkańców – żyjących własnym życiem we własnym świecie: nie całkiem realnym, w matowych odcieniach bieli, różu, ochry i blaknącego (ku szarości) lazuru. Wenecja – gigantyczna ostryga wyciągnięta z muszli (nie do końca), z lekko osolonej wody, zatknięta na milionach wykałaczek – nie jest tylko miastem, urbanistycznym kaprysem, zbudowanym z potrzeby egzystencjalnej (ukrycia się w szuwarach przed okiem uzbrojonych zawistników) obrotnego plemienia kupców, rzemieślników, awanturników, kurtyzan i żeglarzy. Wenecja jest symbolem, markerem niezmierzonych możliwości adaptacyjnych cywilizacji śródziemnomorskiej. Naszej cywilizacji.

Wszystko, co Gretkowska wypisuje o Wenecji, jest prawdą. Niezależnie od tego, jak się faktycznie rzeczy mają. Dylemat zatem sprowadza się do tego, czy chodząc po weneckich tropach Gretkowskiej, zaglądając w te same uliczki, do tych samych kościołów, knajpek, pałaców, szukając tych samych rzeźb czy obrazów nie nadziejemy się na kontrę, wyprowadzoną przez oszukaną i trochę wkurwioną Prawdę… Otóż nie – nie nadziejemy się. Subiektywna do bólu Wenecja Gretkowskiej nie wychodzi z ram Wenecji Obiektywnej, istniejącej naprawdę. Obie są tylko co nieco „sparalaksowane” (że użyjemy pojęcia z dziedziny fizyki obrazu), ale to „przesunięcie” nie zakłóca w sposób wymierny ani intelektualnego, ani emocjonalnego odbioru Wenecji. Trzeba się tylko skupić i wypracować swój własny zestaw weneckich powidoków – nie pocztówek, nie fotografii 1:1, nie wedut odrysowanych spod linijki techniką camera obscura. To nie tylko stare nieruchome dekoracje: to ludzie w spoczynku i w pędzie, to ruch światła i cienia, dźwięki, woń laguny, zapach kawy (macie pojęcie, jak smakuje espresso doppio senza zucchero un poco di acqua piu ze starej maszyny z wajchą firmy Pavoni?), to woal nieuchwytnej mgiełki, to dyskretny chlupot-szept wszechobecnej wody, jakaś muzyka (pewnie Vivaldi – tu Gretkowska się nie myli…), wreszcie łopot gołębich skrzydeł…

Każdy, kto w Wenecji-Serenissimie był, bywał częściej lub zgoła pomieszkiwał – ma w pamięci, pod powiekami własne stamtąd pejzaże, uczenie zwane powidokami. Mam i ja… Pewnego słonecznego wrześniowego popołudnia przebijałem się pieszo, przez tłum szturmujących gapiów, od mostu Rialto ku Piazzy i przystani świętego Zachariasza na Riva degli Schiavoni, by vaporettem zbiec do Dorsoduro. Gdzieś tak w połowie Salizzada di San Lio poczułem daremność zmagań z falą Japończyków i bezwiednie skręciłem w lewo (to chyba było calle Mondo Nuovo, czyli Nowy Świat…), a ciśnienie tłumu wypchnęło mnie na niemal pusty (cóż za ulga!) środek placyku przed kościołem; z wrażenia przysiadłem na pierwszym z brzegu wystającym ponad poziom gruntu kamieniu i dobry kwadransik (albo dwa) gapiłem się jak zamurowany na fasadę świątyni Santa Maria Formosa. To było to… Szok poznawczy, estetyczny cios między oczy, odbierający oddech i paraliżujący wolę uruchomienia kończyn dolnych – zresztą spróbujcie kiedyś sami…

W sumie zatem powędrować tropami wskazywanymi przez Gretkowską w celach poznawczych można, a nawet warto. Po co bowiem zakrywać i odkrywać na nowo to, co już dawno zostało odkryte? I wprowadzone do obiegu kulturowego jako znak? Gretkowska wprawdzie nieustannie (choć lekko i nieszkodliwie…) mistyfikuje Wenecję – ale nie na tyle, by stała się fantasmagoryjnym Zagubinowem – miastem dusz, transcendentalnym kotwicowiskiem dla kosmicznych wędrowców… Wenecja to w końcu kawałek prawdziwego miejsca na Ziemi – nie tylko ezoteryczny majak. Zresztą wystarczy przeczytać awanturniczy „podwodny” epizod Gretkowskiej – z nocną żeglugą barokowym łożem po rozłożystych akwenach apartamentów hotelowych, by się przekonać, co znaczy taka na przykład acqua alta. To nie wędrówka dusz, nie seans spirytystyczny – tylko przygoda pełna śmiertelnych zgoła implikacji.

Na początek spróbujcie rozgryźć, jak się Gretkowska odnalazła w Wenecji. Nie chce mi się wątpić w pociąg emigrancki z Krakowa, który smutną jesienią 1988 roku skończył bieg na dworcu Santa Lucia nad Canal Grande, wyrzucając na schody parę młodych filozofów z Jagiellonki. Z drugiej wszelako strony w wydanej rok temu rozmowie-rzece „Trudno z miłości się podnieść” taż sama Gretkowska opowiada, jak to wyjechała z mężem do Austrii na uchodźczych papierach, ale w Wiedniu od razu skręcili do Paryża, omijając nawet obowiązkowy popas w koczowisku w Traiskirchen. Więc jak to było naprawdę?

Daję słowo, że podczas lektury „Wenecji” nie oddawałem się tropieniu wpadek autorskich i edytorskich. Ale coś niecoś zatrzymało się przed oczami, począwszy od kwestii podtytułu, zasygnalizowanej na wstępie. Otóż grę słowną opartą o podobieństwo między „powodzią” (w sensie gwałtownego zjawiska hydrologicznego), a „powodzeniem” (w sensie sukcesu materialnego, duchowego, emocjonalnego i wszelkiego innego…), wymyślili przed laty chłopcy z „Elity”, więc może wypadało napomknąć, skąd ten greps pochodzi i za inspirację podziękować… Potem ubawił mnie nieco epizodzik z senatorem Baffo – osiemnastowiecznym poetą bachiczno-priapicznym, mąciwodą i gorszycielem niezgorszym. Wenecjanie go kochali i nadal kochają. Gretkowska odnalazła tablicę pamiątkową poświęconą Baffo na placu św. Maurycego, gdzie się urodził, żył (i to jak…) i umarł; tekst na tablicy to bardzo serdeczna i chwalebna recenzja dzieła Baffa, sporządzona przez wielkiego poetę Guillaume’a Apollinaire’a w 1910 roku, z czego pani Manuela wysnuła opowiastkę, jakoby sam Apollinaire tablicę ową ufundował. Gdyby pani Manuela wiedziała cokolwiek więcej o życiu Wilhelma Apolinarego Kostrowickiego, odgadłaby bez trudu, że ten niezwykle skromnie sytuowany geniusz nie zawsze był w stanie ufundować sobie samemu kawę z croissantem w bistro na rogu, a przyjaciele uważali go za człowieka nad wyraz oszczędnego. Fundacja takiej tablicy to wydatek rzędu kilkuset ówczesnych franków. A gdyby pani Manuela wczytała się wnikliwiej w tekst tej tabliczki, dostrzegłaby ostatni wiersz tekstu (małymi literkami): Gli amici del Baffo 1987 – co oznacza „wszyscy miłośnicy Baffa” – jakieś mniej lub bardziej nieformalne (ale współczesne) stowarzyszenie adoratorów poety. I to ono zapewne tę tablicę sfinansowało (plus kilka lat użerało się z wenecką administracją…).

No i jeszcze dwa drobiazgi, ale to już raczej do ogródka trójosobowego zespołu redakcyjno-korektorskiego Wielkiej Litery. Pierwszy drobiazg to gwałt językowy ze strony 91. Na języku polskim… „W XIV wieku pewien doża, widząc swego syna skradającego całusa zamężnej kobiecie, skazał go na śmierć.” Litości (nie dla skazanego) – dla języka! Skradającego? Naprawdę? Język polski w tym przypadku dopuszcza jako jedyną poprawną formę – „kradnącego”. Drugi drobiazg to już strona 286, gdzie „(…) świetnie pisał Leszek Stomma w książce o słowiańszczyźnie i Łucji.” Ki diabeł? Z kontekstu wynika, że może chodzić o zmarłego niedawno antropologa, profesora Sorbony, erudytę, fenomenalnego felietonistę… Nazwisko się zgadza – ale na imię miał-ci on Ludwik. Ludwik Stomma.

A poza tym Gretkowska w porządku. Lecz czytajcie ją obok Wenecji – nie zamiast.

Tomasz Sas
(19 06 2020)

PS. Dochodzą słuchy, że Manuela Gretkowska (chyba wespół z mężem Pietuchą) sprzedaje domek pod Warszawą i wynosi się z Polski. Podobno do Szwecji. Niedobrze. Ale rozumiem i nie dziwię się. Popieram. Europa jest nasza wspólna, a Polska nie jest (jeszcze) więzieniem. Cholera jednak wie, ile to jeszcze potrwa… TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *