Stramer

9 maja 2020
Mikołaj Łoziński


Stramer
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Kadisz dla cieni…

Tarnów przed wojną żadną miarą nie był klasycznym żydowskim sztetlem z orientalnym klimatem handlowego rejwachu kontrapunktowanym szabasowym odrętwieniem. To było galicyjskie miasto średniej wielkości – diecezjalnym ozdobione biretem, przemysłowe (państwowe zakłady chemiczne w branży azotowej), kupieckie, rzemieślnicze i garnizonowe. Miało nieco ponad 50 tysięcy mieszkańców (według ostatniego przed wojną spisu powszechnego w 1938 roku: 55 642…), z czego 45 procent stanowili Żydzi. Ale Tarnów nie był konserwatywno-klerykalną, zatęchłą mieściną. Przeciwnie: aktywni byli i znaczne wpływy mieli postępowi socjaliści z PPS i Bundu, a próby wywoływania w latach 30. pogromów antyżydowskich spotykały się ze zdecydowanym odporem. W sumie miasto przekształcało się w nowoczesne, zamożne i przyjazne dla swych obywateli środowisko do życia… Jak to się skończyło, dlaczego się przerwało – to w zasadzie temat na osobne opowiadanie (aczkolwiek nie całkiem…). Ostatecznie „Stramer” Łozińskiego też jest opowieścią o wymuszonym końcu pewnej cywilizacji, która ze stanu absolutnie, obiecująco żywego przeszła nagle w stan kopalny…

Z faktu, że tarnowska kamieniczka, w której Rywka i Nathan Stramerowie z sześciorgiem przychówku – Rudkiem, Reną, Salkiem, Hesiem, Welą i Nuskiem oraz psem Suchardem (taka czekolada kiedyś była…) zajmowali pokój z kuchnią na parterze, stała na samiuśkim końcu ulicy Goldhammera – na granicy miasta, nie wynikał status społeczny familii Stramerów. Nie był to plebs przedmiejski, ani żydowski lumpenproletariat, ani chałaciarska biedota – Boże uchowaj… Nie, nie – Stramerowie aspirowali. Nie byli specjalnie religijni – ot, tyle, by się nie wyróżniać. Ani ortodoksja w chasydzkim klimacie, ani gniewny ateizm. Nie myśleli o asymilacji, ale z drugiej strony nie byli syjonistami, kandydatami do kibuców w Palestynie. Młodzi trochę komunizowali (nawet kiblowali za przynależność do KPP, jeden z nich walczył w brygadach w Hiszpanii), ale i w tym się osobliwie nie wyróżniali. Byli jak inni przeciętni Żydzi z Tarnowa. Aspirowali. Do lepszego życia po prostu. Marzyły im się okazałe kamienice w śródmieściu, zaskakująco dochodowe interesy, kariery jurydyczne, medyczne lub artystyczne oraz obfity stół w szabas. I żeby nie chodzić chyłkiem, tylko walić środkiem ulicy w pełnym słońcu, oddając powściągliwie ukłony…

Aspiracje Stramerów – aczkolwiek słuszne i usprawiedliwione – napotykały jednak na trudną do pokonania przeszkodę. Otóż głowa ich utalentowanej rodziny, tatełe Nathan Stramer był rzadkim (na skalę całej Galicji) przypadkiem Żyda niepraktycznego – jedynym znanym gawiedzi osobnikiem z plemienia mojżeszowego, który wyemigrował do Ameryki i nieoczekiwanie dla wszystkich… wrócił (choć jego brat Ben w Nowym Jorku jakoś prosperował). Jak już Nathan wrócił, potrzebował zatrzeć ślady swego niefartu – ożenił się, rozpoczął seryjne płodzenie potomstwa, gdy zaś Najjaśniejszy Pan wywołał wojnę, dał się zaasenterować i cztery lata gnił w okopach. Podobno ramię w ramię z Ludwikiem Wittgensteinem, Oskarem Kokoschką i Ferencem Molnarem – tak czasem fantazjował w rzadkich chwilach wspominkowego gadulstwa, a dzieci nie umiały odróżnić mitomańskich fantasmagorii od prostego kłamstwa…

Nathan Stramer – Żyd niepraktyczny, jako się rzekło – nie miał ani głowy, ani fartu do interesów; stosunkowo najlepiej szło mu na różnych posadach – a to kasjera w rzeźni, a to agenta w towarzystwie ubezpieczeniowym. Ale jego jedynym stałym dochodem i fundamentem, na którym budował swe mrzonki, były dolary – skąpo ale regularnie nadsyłane przez brata Bena z Ameryki. Gdy uzbierała się większa kupka, Nathan rzucał się w wir kalkulacji. Nie trzeba mówić, że wszystkie projekty rozwiewały się jak dym (oczywiście razem z dolarami – ma się rozumieć…). Osobliwie uroczo i spektakularnie splajtowała kawiarnia – te asymetrycznie poskracane nogi od krzeseł, by klient siedział niewygodnie, ergo: za długo nie blokował stolika… Czysty Hrabal!

Młodzi Stramerowie nauczyli się liczyć, licząc na siebie. I tak im szło, aż pokończyli szkoły, studia nawet – i w ogóle dorośli. Nawet własne dzieci mieli… Na Goldhammera zrobiło się luźniej, a oni wciąż aspirowali. Było bowiem do czego. Kapitalizm – osobliwie w koślawym wydaniu II Rzeczypospolitej, odętej ekonomicznym bojkotem Żydów, tymi antysemickimi wezwaniami, by prawi chrześcijanie z mojżeszowymi nie utrzymywali stosunków gospodarczych – wciąż mógł cośkolwiek zaoferować nawet ogłuszonej rozwiązaniem partii żydokomunie. Stramerowie nadal aspirowali, zmagając się – każde na własną rękę – z odziedziczonym z nasienia ojcowskiego genem niepraktyczności. Jednym się udało (w miarę), innym – nie. Ale wszyscy byli bardzo zajęci. Być może dlatego niewłaściwie oszacowali siłę i fatalistyczną nieodwracalność nadciągających zmian i zlekceważyli zagrożenie. Może nawet mieli swój plan. Ale był to plan od siedmiu boleści i ósmego smutku. Poza tym – jak zwykle u Stramerów – spóźniony…

Wszyscy wiemy aż nadto dokładnie, co nadciągało. Zagłada – i więcej nie trzeba nic mówić… Znamy zakończenie. Zostawmy w tym miejscu Stramerów – tak jak zostawia ich Łoziński, wypisując się ze zgromadzenia artystycznych eksploratorów Holokaustu. I dobrze – bo niemal wszystko ważne, czego ludzkości trzeba, by nie zapomnieć, zostało już napisane, powiedziane, zagrane, nakręcone, namalowane. Współczesna hewra holokaustowych artystów wszystkich branż to grafomani, koniunkturalni chałturnicy, cyniczni hochsztaplerzy, naciągacze i kłamliwi idioci – a przedstawianie ich twórczości światu z pełną powagą przez wydawców, producentów i innych menedżerów – to kryminalny współudział w oszukańczym procederze…

Łoziński rozmazał ostre zakończenie historii Stramerów, tylko troszkę prawdy odsłaniając w końcowych epizodach, pozostawiając przeczuciom, domniemaniom, instynktownym, emocjonalnym przypuszczeniom resztę tej rodzinnej sagi. Przecież wszyscy wiemy, że nie kończy się ona dobrze. Łoziński zapragnął tylko ocalić (a w zasadzie zrekonstruować) kawałek familijnej opowieści. No bo w końcu ci Stramerowie to jego prawdziwa rodzina. Jak inne – żyła, marzyła, kombinowała, kochała się, cierpiała, bawiła – między nadzieją i żałobą. Trzeba było ich poznać…

Formę wybrał Łoziński wykwintną. Jego opowieść składa się z króciutkich epizodzików, nazwanych imionami wszystkich ośmiorga Stramerów – mamy, taty i dzieci. Teksty są niesymetryczne, nie po kolei – rytm (a właściwie nieregularną synkopę) nadaje im logika wydarzeń, porządek rodzinnej historii. Dlatego jednych więcej, drugich mniej. Jedni częściej, drudzy rzadziej. To temperatura rodzinnej historii stymuluje narrację, ustawia jej szyk i napięcie. Dzięki temu zabiegowi rodzinna kronika nie tkwi na poziomie beznamiętnych zapisków na marginesach kalendarzy. Nabiera barw, a czytelnicy współuczestniczą w szyfrowaniu i rozszyfrowywaniu krótkich przypowieści, składających się na stramerowskie puzzle. Nieregularne, więc cholernie trudne do dopasowania. Ale wystarczy uważna lektura, by ustabilizować osnowę narracji, a wszystkie wątki posplatać we właściwy wzór. Czytanie „Stramera” to po prostu zaangażowane współtowarzyszenie. Ale to tylko zabieg magiczny, jak wywoływanie duchów. Literackie ćwiczenie mnemotechniczne, wspomagające proces podtrzymywania pamięci. Doskonale się czyta, bo Łoziński nie jest ani moralnym, ani intelektualnym, ani systemowym szantażystą. Lekturze nie towarzyszy niepokój, że oto każą ci się opowiedzieć, zadeklarować. To już nie wróci – okrucieństwo historii o to zadbało. Swoje dołożyli ludzie. I nie ma niewinnych…

Jeśli zatem mogę o coś prosić – wypowiedzcie czasem w intencji Stramerów i ich współbraci słowa wielkiej, kluczowej w obrządku mojżeszowym modlitwy – kadisz (nie tylko, jak się mylnie uważa, żałobnej, ofiarowanej zmarłym). To istotny tekst, niosący moc w każdym języku – nie tylko hebrajskim lub aramejskim, w każdym plemieniu – nie tylko plemieniu Izraela. Zachowujący ważność także po polsku. Co wam zatem szkodzi? Jeśli przyjdzie Mesjasz, będzie jak znalazł…

Jitgadal wejitkadasz szme raba, b’alma di w’rach kir’uteh…”

Niech będzie wywyższone i uświęcone Jego wielkie Imię na świecie, który On stworzył według Swego postanowienia…”

Tomasz Sas
(09 05 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *