Oficer i szpieg

16 grudnia 2019
Robert Harris


Oficer i szpieg
Przełożył Andrzej Niewiadomski
Wydawnictwo Albatros
Sp. z o.o., Warszawa 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Cień Dreyfusa nad Europą

2 września 1870 roku pod Sedanem – niewielkim miasteczkiem we Francji nad Mozą w Ardenach – definitywnie i nieodwołalnie dobiegły końca dwie legendy. Jedna z nich to legenda Wielkiej Francji – dziedzictwa Napoleona Bonapartego, legenda podtrzymywana nieudolnie i dość niefortunnie przez bratanka cesarza – Karola Ludwika Bonaparte, który w 1852 roku obwołał się Napoleonem Trzecim, cesarzem Francuzów – wzorem swego wielkiego wujaszka. Ale to temat na inne opowiadanie; godzi się tylko zauważyć, że sami Francuzi długo nie doceniali swego Drugiego Cesarstwa i jego władcy (przyznajmy: umiarkowanie mądrego i nieco – hm, operetkowego megalomana…). W końcu wojnę przerżnęli koncertowo: armia utraciła zdolność działania, Niemcy zajęli dwie bogate prowincje – Alzację i Lotaryngię, a na Francję nałożyli gigantyczną kontrybucję – pięć miliardów franków w złocie. Cesarz – głównodowodzący trafił do niewoli… Ale ostatnio historycy, niektórzy politycy i publicyści próbują trochę rehabilitować tamto cesarstwo i samego cesarza. Nie idzie im łatwo – za mało pozytywnych przesłanek. Ale to ich zmartwienie…

Druga skończona pod Sedanem legenda to mit Wielkiej Armii – wyrosłej z ducha rewolucji, praktycznie niezwyciężonej… Owszem: ponoszącej klęski w polu (bywało, że spektakularne…), rozbijanej i poniewieranej, ale zawsze umiejącej walczyć, bez tłumaczeń, odezw i wezwań wiedzącej co to honor, umiejącej się odrodzić, umiejącej nawet pokonać głupotę i niekompetencję dowódców. Ale pod Sedanem, wraz ze sztandarami nieśmiertelnych pułków zwinął się élan – duch walki, pęd, rozmach – to coś, co sprawiało, że armia żyła i była gotowa cierpieć, by zwyciężać. Pod ciosami armii pruskiej feldmarszałka Helmutha von Moltkego (starszego) élan opuścił francuskie szeregi. Od tamtego czasu co najmniej dwie (jeśli nie trzy) generacje generalicji francuskiej – dowódców polowych i teoretyków wojskowości – usiłowały tego ducha sprowadzić na powrót do koszar, szkół wojskowych, sztabów. Z różnym skutkiem, ale nawet wpisanie élan do regulaminu walki sił zbrojnych pomogło tak sobie – podobnie jak wykreślenie pojęcia defensywy z teorii taktyki, myśli operacyjnej i strategicznej…

Gdy zaczyna się ta historia, powoli dobiegała końca trzecia dekada po tamtym niesławnym laniu pod Sedanem (a zarazem ostatnia dekada dziewiętnastego stulecia…). Europa żyła we względnym pokoju – jeżeli gdzieś strzelano, to na krańcach świata, w Afryce, Azji, a najbliżej – na tych szalonych, niepojętych Bałkanach. W sercu Europy po broń sięgali tylko anarchiści, ale przeciw nim wystarczała dobra policja. Do Wielkiego Starcia zostało jeszcze piętnaście lat… Wprawdzie pojedynczy badacze rzeczywistości przeczuwali możliwość wojny, ale ogół specjalistów, publicystów, polityków bardziej przejmował się przesłankami konfliktu społecznego, klasowego, na tle ekonomicznym, czyli mówiąc wprost: rewolucją socjalistyczną. Potencjał wielkiej wojny narodów, rozumianej jako ogólne, wzajemne naprawianie krzywd rzeczywistych i urojonych, wydawał się mniejszy i mniej realny, choć zarysowywały się dwa bloki trwalszych sojuszy i wspólnot interesów globalnych… Francja, głęboko zraniona w swej gallijskiej dumie, okaleczona gospodarczo i militarnie, czuła się wypchnięta z pierwszego szeregu globalnych mocarstw. Dla odmiany monarchiści pielęgnują z konieczności cnoty republikańskie, ale sojuszników szukają w samodzierżawnej Rosji carskiej… Armia, dowodzona przez oficerów, którzy pod Sedanem byli dziarskimi porucznikami lub co najwyżej obiecującymi podpułkownikami, stan rozmemłania i klęski na kontynencie wetowała sobie sukcesami kolonialnymi – a to w Algierii, Maroku, Tunisie, a to w Indochinach bądź w Kamerunie… Ale poza tym sztabowców obowiązywała nieoficjalna, lecz mocno zakotwiczona w łbach doktryna „trzy do dwóch”: wszędzie tam, gdzie Francuzi mogli wystawić dwóch ludzi, Niemcy mogli trzech; przeciw każdym dwóm frankom, które Francuzi mogli wydać na wojsko, Niemcy dysponowali trzema frankami… Aż tak realistyczne podejście? W armii francuskiej? Armii Cambronne’a? No, ale tamte czasy skończyły się pod Sedanem. W mundury teraz obleczeni byli inni chłopcy – na ogół karierowicze, cwaniacy, kunktatorzy. Tak sobie kombinowali, pod pozorami brutalnego rachunku strategicznego ukrywając własną indolencję. Jeżeli to nie defetyzm, to co nim jest?

Doktryna wojenna ówczesnej armii francuskiej nie ma tu znaczenia (zresztą w ciągu najbliższych dziesięciu lat uległa ona zasadniczej zmianie) – istotna jest tylko ta część doktryny, która zakładała dużą i rosnącą autonomię armii w państwie, ograniczenie kontroli cywilnych polityków do symbolicznych rytuałów (choć armia nie stroniła od bliskich, nawet korupcjogennych związków z ministrami, deputowanymi i funkcjonariuszami administracji – gotowymi wspierać armię w jej dążeniu do samodzielności), obsesyjne odgradzanie od możliwej penetracji spraw armii przez wolną prasę i opinię publiczną… Dawało to rezultaty – nacjonaliści i konserwatywni rojaliści entuzjastycznie wspierali armię, generałów fetowano publicznie (choć nie było za co…) – ale społeczeństwo francuskie w istocie niewiele wiedziało, co się naprawdę w armii dzieje…

Na początku 1895 roku (konkretnie 5 stycznia) armia francuska urządziła cywilom, a osobliwie mieszkańcom Paryża, widowisko dyscyplinarne. W obecności czterech tysięcy żołnierzy reprezentujących jednostki garnizonu stołecznego i ponad dwudziestu tysięcy przygodnych widzów spektakularnie zdegradowano pewnego oficera – oderwano guziki munduru, zerwano lampasy ze spodni, epolety, galony i oznaki pułkowe, złamano szpadę. Oznajmiono, że oficer ten – kapitan Alfred Dreyfus z 14. pułku artylerii, służący czasowo w Sztabie Generalnym – przekazał obcemu państwu dokumenty ważne dla obrony kraju. Sędziowie jednomyślnie uznali go za winnego zdrady i skazali na dożywotnie zesłanie do kolonii karnej po uprzednim zdegradowaniu. Ówczesny minister wojny generał Mercier wybrał dla skazańca nieczynną od trzech lat kolonię karną na Diabelskiej Wyspie u wybrzeży Gujany Francuskiej. Tam zdrajca i szpieg miał zniknąć z oczu opinii publicznej i w miarę szybko zejść z tego świata, czego nikt w armii i kręgach jej przyjaciół zapewne by nie żałował…

Ale historia nie dała się oszukać. Widowisko na cour Morland – placu apelowo-manewrowym École Militaire – formalnie kończyło kryminalną sprawę Dreyfusa, ale, wbrew zamiarom jego organizatorów, rozpoczęło tzw. aferę Dreyfusa, która przeorała stosunki polityczne Republiki, obaliła porządek spraw publicznych, wykopała trwałe podziały w społeczeństwie francuskim, obudziła demona antysemityzmu… Ba, można nawet przyjąć, że znalazła się wśród podwalin mitu założycielskiego… państwa Izrael!

W momencie ogłoszenia wyroku i aktu degradacji Dreyfusa zaczyna się powieść Roberta Harrisa „Oficer i szpieg”. Jej bohaterem pierwszoplanowym nie jest oczywiście Dreyfus. On cierpi, odsiadując nieludzki wyrok, przekonany, że jest niewinny – on jest wyrzutem sumienia, politycznym znakiem zapytania, zagrożeniem, moralnym nakazem i znakiem pamięci. Harris na pierwszym planie ustawia Georgesa Picquarta – majora (a wkrótce podpułkownika…) Sztabu Generalnego, który na procesie pełnił funkcję sprawozdawcy dla ministra wojny (oficerowie i urzędnicy najwyższych rang nie mogli pokazywać się na procesie, by nie stawiano zarzutu, że wpływają na jego przebieg…). Picquart zrobił dobre wrażenie na sztabowcach, toteż niebawem mianowano go szefem tzw. sekcji statystycznej (nazwa oczywiście to element kamuflażu) – zajmującej się wywiadem, ale przede wszystkim ochroną kontrwywiadowczą Sztabu Generalnego; to funkcjonariusze tej sekcji „odkryli” szpiegowską zbrodnię Dreyfusa, przeprowadzili śledztwo i zebrali dowody. Picquart trafił w samo centrum wydarzeń, a minister Mercier i szef sztabu de Boisdeffre kazali mu nadal prowadzić sprawę Dreyfusa – a nuż spektrum się poszerzy… Na przykład w kierunku zdemaskowania szerszego żydowskiego spisku? Tak, bo Alfred Dreyfus nie tylko był Francuzem, urodzonym w Miluzie, w Alzacji – był też Żydem, jednym z trzystu oficerów takiego pochodzenia w armii i jedynym w całym sztabie generalnym. Dla arcykatolickiej, konserwatywnej generalicji był towarzyszem broni nie do zaakceptowania. Ale sztabowa kamaryla popełniła błąd, angażując Picquarta – oficera doskonałego, wiernego przysiędze, niezłomnego i prawego.

Realizując zalecenie szefa Picquart zaczął analizować akta, szukał nowych informacji. Szybko ustalił, że oskarżenie Dreyfusa nie trzyma się kupy – dowody są słabe, a te rzekomo niezbite wyglądają na spreparowane. Oczywisty jest tylko fakt zdrady, czyli przekazania dokumentów do ataszatu wojskowego ambasady niemieckiej. Ale kto, jeśli nie Dreyfus? I to Picquart ustalił ponad wszelką wątpliwość; dowiódł też, kto wrobił artylerzystę Dreyfusa. Przełożeni jednak źle zareagowali na propozycję rewizji procesu. Armia czasem (wróć: nie czasem – nieustannie!) popełnia błędy, ale nigdy się do nich nie przyznaje! A tu samooczyszczenie wprawdzie dałoby korzyści polityczne, ale honor, ten honor… Dla jego obrony dozwolona jest wszakże każda niegodziwość, czyż nie? Toteż Picquart pożegnał się z karierą sztabową i został zesłany do oddziałów kolonialnych w Tunisie, gdzie powinien o wszystkim zapomnieć – taką przynajmniej nadzieję wyrazili przełożeni generałowie. Na szczęście w przebłysku jakiejś niezwykłej nadświadomości pan podpułkownik zrobił coś, przed czym wzdragała się cała jego ukształtowana przez ćwierć wieku nienagannej służby osobowość żołnierza: dossier z dokumentacją swego śledztwa przekazał pochodzącemu z Alzacji lewicowemu senatorowi (i wiceprzewodniczącemu tej Izby) Augustowi Scheurer-Kestnerowi. A ten już widział doskonale, co z papierami zrobić…

Robert Harris zrobił swą powieść właśnie z tego mentalnego procesu dojrzewania żołnierskich cnót podpułkownika Picquarta. Dla jasności wywodu zapisał ją w pierwszej osobie – jakby to był oficerski raport, zdeponowany w skrytce szwajcarskiego banku. To oczywiście apokryf; w rzeczywistości Picquart takiej relacji nie napisał (w każdym razie historykom do dziś nic o tym nie wiadomo). Ale taka forma zapisu jest bardziej zobowiązująca. Monolog bowiem ma wbudowaną w sobie naturalną pokusę rozmemłanego gadulstwa, więc zwalczanie jej to podstawowy wymóg pisarskiej przyzwoitości. Dzięki dyscyplinie narracyjnej Harrisa monolog wewnętrzny Picquarta wydaje się zgrabny jak przystrzyżony żywopłot; dygresji ma tyle, o ile… A jasność wywodu zgoła regulaminowa.

Harris przyznaje, że w 2012 roku do napisania o aferze Dreyfusa namawiał go sam Polański, ale słowa „scenariusz” ani „film” nie padły – tylko „to ciekawa historia”. Harris – specjalista i mistrz literatury kryminalno-sensacyjnej (z naciskiem na ten drugi człon…) – sugestię zaakceptował i podjął wyzwanie. Ta afera to kaliber w sam raz dla niego – mistrza teorii spiskowych, łowcy sensacji politycznych, demaskatora tajnych sprzysiężeń, wizjonera „historii równoległych”, badacza ewolucji funkcjonowania służb specjalnych i wymykania się ich spod kontroli… W rzeczy samej „Oficer i szpieg” w formule historycznej (upłynęło już ponad sto lat…) magluje dylematy całkiem współczesne, z których najoczywistszy dotyczy prymatu tzw. bezpieczeństwa narodowego nad prawem jednostki. Innymi słowy: czy nadużycia prawa (lub przestępcze bezprawie zgoła) wobec obywateli przez organy państwa da się usprawiedliwić interesami bezpieczeństwa. Czy dla tegoż bezpieczeństwa można kłamać, zabijać, zniesławiać, gwałcić?

Podwładny Picquarta, podpułkownik Hubert-Joseph Henry, mówi szefowi podczas rozmowy w barze: „- Każe mi pan zastrzelić człowieka, to strzelam.” To kwintesencja wojska: hierarchia i dyscyplina; rozkazy nie podlegają dyskusji. Ten kawałek dialogu to oczywiście produkt wyobraźni Harrisa, ale boleśnie prawdopodobny. Więc wolno tak? Obywatele Trzeciej Republiki francuskiej, wyrwani znienacka ze snu o potędze, musieli sobie na to pytanie odpowiedzieć – przy okazji afery Dreyfusa. Dokładnie tak samo jak my dzisiaj. Dokąd w nasze życie sięga, dokąd może w nasze osobiste życie ingerować imperium (czytaj: władza państwa)? I czy jest bezkarne?

Harris napisał i wydał „Oficera i szpiega” w 2014 roku – z sukcesem, jak to zwykle on. Świeża lektura wznowienia tej powieści nie pozostawia wątpliwości: to dobry kawał sensacyjnej prozy, odpowiadającej na zapotrzebowanie współczesności, stawiającej dylematy aktualne, podrzucającej kwestie, domagające się odpowiedzi tu i teraz. Analizując pewne osobliwości w zapisie fabuły, zwłaszcza trudną, wymagającą strukturę tekstu w pierwszej osobie, zastanawiam się, czy Harris nie miał z tyłu głowy tej inspiracyjnej pogawędki z Polańskim – ergo: potencjalnej możliwości filmu? Jeśli miał, to mu nie utrudnił, ani też nie ułatwił; poszedł swoją drogą. A co z tego zrobił mistrz Roman – zobaczymy tuż po Świętach…

Tomasz Sas
(16 12 2019)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *