Żółte światło

25 września 2019

Jerzy Pilch
Żółte światło
Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2019

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Wielka jesienna wyprzedaż

Od pewnego czasu z kręgów bliskich pisarzowi Jerzemu Pilchowi dochodzą wieści, napomknienia i ton’kije namioki (to akurat po rosyjsku…), że pisarz ów dzieło życia przygotowuje – ba, pospiesznie obrabia i wykończa takowe ręką własną; ma to jakoby być autobiografia – stuprocentowo szczera, wywrotowa i demistyfikująca. Autobiografia, bowiem mistrz jest rzekomo skrajnie niezadowolony z podjętych dotychczas prób biograficznych (nawet z tzw. wywiadu-rzeki). Podobno uważa, że powinien brać problemat we własne ręce – w trosce o pogłębiony i kompletny byt zjawiska „Pilch” w sensie ścisłym i nie-ścisłym. Autorzy ponoć wykazali się skrajną powierzchownością i niezrozumieniem, przeto teraz on naprostuje ścieżki, wyjaśni nieporozumienia, da wykładnię autentyczną i oficjalną, zranionych uleczy, niezaspokojonych pocieszy, obojętnych natchnie wiarą… Ino jeszcze trochę poczekajta…

Nie wiem, czy to wszystko prawda. Już samo źródło przecieku budzi wątpliwości. Sformułowanie „kręgi bliskie” to zaawansowany eufemizm. Cokolwiek stamtąd słychać, słyszane być nie może, albowiem nie zostało wypowiedziane. „Kręgi bliskie” Pilchowi to terytorium bezludne; nikogo tam nie ma. Boleśnie się o tym przekonywały kolejne muzy i damy, mylnie mniemające, że związki płciowe tudzież sentymentalne upoważniają do robienia planów na przyszłość. Nie upoważniają – nawet w chorobie intymna, dyskretna pomoc się nie sprawdziła. (Chyba…). Kręgi bliskie płci męskiej (jeżeli istnieją), chyba aż tak głęboko wtajemniczone nie są. Więc tylko domysł pozostaje, wysnuty z ekstrapolacji podobnych przypadków. Podobno każdy wielki pisarz jakoś tak o tej porze, dzieło życia zamyśla sporządzić – więc dlaczego nie Pilch? Wśród możliwych wariantów twórczych jest i autobiografia – czemu zatem nie? Ale to się jeszcze zobaczy…

Więc jeśli autobiografia, to już pewnie nie „Postylla”, a tej byłbym najbardziej ciekaw. Osobisty Pilchowy komplet kazań na 52 niedziele roku – kilka lat temu autor obiecywał, że takowy sporządzi, przykład biorąc ze swych luterskich mistrzów, przewodników duchowych i autorytetów. Niemal każdy ambitny luterański pastor z zadatkami na kaznodzieję spisywał swe kazania, biblijne egzegezy i moralitety, szlifował ich formę i treść – z myślą o publikacji wieńczącej chlubnie jego pasterską posługę. Gdyby coś podobnego zamierzył Pilch, byłoby to dzieło wielkie i ze wszech miar potrzebne, choć na jego religijną, teologiczną treść niekoniecznie bym liczył… A nawet wprost przeciwnie – oczekiwałbym summy życiowej bez jej aspektu transcendentalnego.

Ale Nie-Wiadomo-Co ma Pilch teraz na warsztacie. Więc skupmy się na tym, co aktualnie ten warsztat opuszcza… „Żółte światło” to było – cienki tom opowiadań (sztuk dziewięć), połączonych w jedno wspólnym pochodzeniem: pozostałości po wietrzeniu magazynów, czyli towary, które nie zeszły, zmiotki i przeterminowane zapasy. Oraz odpady (strużyny, trociny…) po intensywnym, bezkompromisowym procesie twórczym. Nic jednak ich wartości nie umniejsza. U Pilcha to się nie zdarza. U niego wszystko ma gwarancję typu „apelacji kontrolowanej”. Nie są to bowiem dyskwalifikanty jakościowe, tylko pełnowartościowy odpad technologiczny, powstający w rezultacie zastosowania konkretnych narzędzi twórczych. Czasem pełnowartościowego towaru zostaje więcej, ale szkoda zmarnować. Więc czerpie Pilch z doświadczeń POSTI…

Nie pamiętacie, co to było? Za czasów komuny funkcjonowało w Gdyni Przedsiębiorstwo Obrotu Spożywczymi Towarami Importowanymi. Między innymi ciekawymi zajęciami sprowadzało ono statkami do kraju herbatę w wielkich worach i skrzyniach, poczem dokonywało operacji konfekcjonowania listowia yunnanu, madrasu, cejlonu do małych kartonowych pudełek. Proces przebiegał pod stałym nadzorem przemysłowych odkurzaczy. Herbaciany, odzyskany kurz rozsypywano do woreczków z bibułki, doczepiano sznureczki z etykietką EX i w ten sposób rynek wzbogacała jeszcze jedna marka herbaciana – expressowa do zamaczania we wrzątku. No, mówię wam – Europa! Nie chcę przez tę przypowiastkę powiedzieć, że Pilchowe opowiadania jakością i smakiem (zwłaszcza smakiem…) przypominają tamtą herbatkę Ex, pieszczotliwie nazywaną exitus. No nie, one wszystkie (te opowiadania oczywiście…) są jak lapsang souchong z Fujian – bardzo mocne, bardzo wytrawne, gorzkawe, dymne, „męskie”. Oczywiście pite bez cukru; cukier morduje nie tylko smak, ale i sens.

Nowe opowiadania Pilcha byłybyż zatem odpadami procesu twórczego? Wybrakowanymi nie tyle z powodu wad, co nieprzydatności do obranej linii melodycznej preparowanego dzieła? Być może. Jeśli przyjmiemy za pewnik, że podstawowym tworzywem Pilchowej prozy jest jego własna biografia – czasem z grubsza tylko obrobiona, czasem finezyjnie zakamuflowana i przeinaczona – to można uznać, że opowiadania z „Żółtego światła” są pełnowartościowymi wariacjami i wariantami, ale odstawiono je na bok. Ot, konstrukcja w procesie. Może zapowiadają nowe trendy, pomysły i tendencje, na razie zbędne – ale co szkodzi je wypróbować w druku?

Już pierwsze opowiadanie – „Dzień wisielca” – ma w sobie coś z ducha autobiograficznej wprawki: złośliwej i autoironicznej. Oto w domu pisarza na Hożej onże prowadzi obserwację wisielców na balkonach sąsiednich kamienic, uczenie rozprawiając o samobójstwach tego typu i ich implikacjach tak długo i szczegółowo, aż orientuje się, skąd ten wywołujący mdłości rozkołys i słup powietrza pod nogami – to on sam wisi. Dalej jest jeszcze lepiej, choć nieco inaczej, bez wisielczego humoru. Pilch kreuje swoje alter ego (a może nie-alter ego?) – dożywającego siedemdziesiątki pisarza Ariela Poschukala, kiepskiego jakoby literata (co najwyżej średniego…) z Wisły vel Sigły. Przygody i przypadki Poschukalowe są w linii prostej kontynuacją Pilchowego zakotwiczenia się względem swego urodzenia, edukacji, wychowania i doświadczania. W Poschukalu Pilch przetwarza na nowo i wypróbowuje zgrane motywy autobiograficzne – a nuż da się z tego zasobu skleić nośne rusztowanie? Nośne dla idei, które pod koniec życia (wyimaginowany – broń Boże nie rzeczywisty!) jęły się kłębić w Pilchowym-Poschukalowym jestestwie. Czy na przykład koniec życia płciowego jest tożsamy z końcem definitywnym, totalnym? Z zejściem mianowicie? Pilchowy bohater, nie mając już nic do zrobienia w wiadomej sferze, godzinami wystaje z okiem przylepionym do judasza w drzwiach, śledząc żółte światełko windy poruszające się za drzwiami swego szybu. Do mnie jadą? Po mnie jadą? A może piętro wyżej? Pierwszorzędna metafora…

Ale Pilch wykreował nie tylko Poschukala – poszedł dalej, sam mianował się podmiotem lirycznym, choćby w opowiadaniach „Jedyne arcydzieło starego dadaisty” . „Historia sekretnego ślubu” i „Napoleon Captivus”. Dwa pierwsze są o związku z Weroniką, młodszą o dobre cztery dekady muzoopiekunką starzejącego się mistrza prozy tudzież eseju. Trzecie to „uzupełniająca” historia skandalicznego związku byłego cyrkowca i księgarza z Sigły z lokalną pięknością – stromopierśną i szarooką Ewką Pinkasówną. Związku zakończonego zakleszczonym coitusem; pomoc medyczna ze strony tzw. osób trzecich (niezbyt dyskretnych) okazała się niezbędna…

Pilch znów tu sięgnął po instrumentarium autobiograficzne, ale znacznie odmienione. Nie pojawiają się kanoniczne dla prozy pana Jerzego figury symboliczne: babka Czyżowa, stary Kubica, biskup Wantuła. Ba, nie ma nawet Kota Głupieloka. Bez Kota Głupieloka Pilch to jakby nie-Pilch. Obaj – Kot i Pilch – są przecież zrośnięci na amen i na wieki. Myślisz: Pilch – piszesz: Głupielok. Piszesz: Głupielok – widzisz: Pilch… Więc jakże to tak? Bez Kota?

Autotematyzm prozy Pilcha jest jej znakiem towarowym, symbolem handlowym. Definiuje istotę, zamysł i efekt. Przetwarza k’sobie świat… Na szczęście ma z czego czerpać. Istotność biografii Pilcha na artystycznej przydatności się zasadza. Ale nie w tym rzecz. Ważne, że przewietrzone, posprzątane, przecenione, wyprzedane. Plac czysty, przygotowany. Czy bój to jego będzie ostatni? I co właściwie Mistrz przygotowuje? Czy istotnie obrazoburczą, demaskatorską. boleśnie szczerą autobiografię – z głębokim moralnym przesłaniem: całujcież mnie wszyscy w d…? A może to wielka powieść pikarejska, z mitami gracko i chwacko się rozprawiająca? Cierpliwości – na razie oddajcie się lekturze „Żółtego światła” – skróci wam czas i mękę oczekiwania…

Tomasz Sas
(25 09 2019)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *