Czas przeszły

25 stycznia 2019

Lee Child

Czas przeszły
Przełożył Jan Kraśko
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2019

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Nie pożywisz się tam kotku, gdzie poluje myszołów włochaty…

Emerytowany major żandarmerii wojskowej US Army Jack Reacher należy do czołówki frekwencyjnej mieszkańców krainy wyobraźni, stworzonej (i tworzonej nadal…) przez liczne grono pisarzy rozmaitego autoramentu w branży literatury rozrywkowej, sensacyjnej, kryminalnej – no, w każdym razie tzw. lżejszego autoramentu, zapewniającego czytelnikom dobrą zabawę, dreszczyk emocji, intelektualną rozrywkę (współudział w rozwiązywaniu zagadek…), albo zgoła przygodę z marzeniami…
Krainę tę, zaludnioną przez bohaterów literatury sensacyjnej, na własny użytek nazywam Terytorium Superaków… Kraj ten, z konieczności (miejmyż wzgląd na bezpieczeństwo publiczności…) ogrodzony płotem pod napięciem, ma w centrum swoje miasto występku – osobliwą mieszaninę slumsów Los Angeles, Detroit i faveli z kolumbijsko-meksykańskich central narkobiznesu… A wokół dziewicze, niedostępne lasy, mordercze pustynie i góry nieprzebyte, tudzież sporo cieków wodnych i takichże oczek. Może być też autostrada i kolej żelazna. W sumie: idealny biotop dla fantasmagorycznych kreatur literackich, obdarzonych nadnaturalnymi przymiotami ciała i ducha.
Oczywiście Terytorium Superaków nie jest tworem jednolitym – każdy autor ma swoje, każdy czytelnik też. Struktura, wyposażenie (osobliwie w efekty specjalne: owe jebnięcia, wybuchy, płomienne eksplozje, strzelaniny – od pistoletowych po artyleryjskie, kraksy, saperskie łamigłówki…) i mechanika takich terytoriów są urozmaicone – ale bez przesady. Tyle, co podpowiada aktualny stan techniki. Dlatego więcej zaufania i sympatii zgromadzi superak, precyzyjnie usuwający łyżką do butów zagrożenia ze strony siły żywej konkurencji, niż gdyby posługiwał się karabinem laserowo-magnetycznym z pociskami o rdzeniu ze zubożonego uranu… Oczywiście, pojawiają się i tacy, ale to już na innych gałęziach literatury (dla jeszcze mniejszych chłopców…) – mianowicie science fiction i fantasy. W obu tych branżach główni superbohaterowie są mocno skonwencjonalizowani,w zasadzie skodyfikowani. W literaturze sensacyjnej większa panuje dowolność. Nie ulega jednak wątpliwości, że dominuje technika kreowania zwana „alter ego+” – to znaczy autorzy tworzą awatary – takie, jakimi sami chcieliby być. Większe, lepsze, o niebo inteligentniejsze, z obu piąch bijące jak Foreman lub Tyson, kuloodporne, potrafiące obsłużyć dowolną broń – od damskiej piąteczki po haubicę M115 203 mm, a do tego niewyczerpane źródło gigantycznych orgazmów u obsługiwanych przy okazji, jakoś tak mimochodem, pań.
(Uwaga! Autorki też się w to bawią – tworzą więc mocarne superdziewczynki bez skazy, o fantastycznych parametrach seksualnych tudzież intelektualnych – nie do zabicia, z mocno przerośniętą anatomicznie i sensualnie Przestrzenią Graffenberga…)
I niech mi nikt nie mówi, że autorzy płci obojga tylko odpowiadają na pragnienia swych czytelników, że realizują ogólnoświatową potrzebę bohatera zdolnego do zwycięskiej walki ze złem… Gówno prawda. To są ich własne marzenia i projekcje – tacy chcieliby być. Toteż gdy bohater ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i 115 kilo wagi (same mięśnie, bez grama tłuszczu), wyszkolenie komandosa, liczne odznaczenia bojowe, długą surwiwalową praktykę i doświadczenie policyjne, nie dajcie sobie wmówić, że jego kreator odpowiada tylko na zapotrzebowanie społeczne. Nie – on tworzy drugiego siebie: lepszego, sprawniejszego, bez tych ograniczeń, które tak boleśnie dają o sobie znać podczas porannego wstawania z wyra… Innymi słowy: swój talent kreacyjny inwestuje w swoje marzenia autopromocyjne.
Jeśli zatem 44-letni angielski prowincjonalny prawnik James D. Grant, urodzony w 1954 roku w Coventry, wykształcony w Sheffield, pracujący jako reżyser, producent i dyrektor w telewizji Granada w Manchesterze (40 tysięcy godzin programu na osobistym rachunku!), zredukowany po osiemnastu latach harówki rzuca wszystko, wydaje (pod pseudonimem Lee Child) powieść sensacyjną „Killing Floor” („Poziom śmierci” – 1997) i wynosi się za Ocean z całą rodziną, to znaczy, że mocno wierzy w wartość swego talentu. Bo wynoszą się nie tylko państwo Grantowie (od teraz Child). Wraz z nimi wyprowadza się na Manhattan (a może tylko wraca na stare śmiecie?) niejaki Jack Reacher – alter ego + swego autora: były major żandarmerii US Army, wielokrotnie odznaczany, ale i karany dyscyplinarnie, bez stałego miejsca zamieszkania, bez stałego zajęcia, bez dokumentów, bez planu – włóczący się tu i ówdzie po kraju i unikający kłopotów – co oczywiście oznacza, że pakuje się w nie nieustannie. Do radzenia sobie z kłopotami Reacher ma odpowiednie przygotowanie – oprócz 6 stóp i pięciu cali wzrostu (195 cm) tudzież ćwierci tysiąca funtów wagi (same mięśnie bez grama tłuszczu – jakieś 115 kilo…) ma wrodzone talenty do bijatyki – w tym nadnaturalną skłonność odpowiednio wczesnego przewidywania, co może zrobić przeciwnik – i oczywiście nienaganne wyszkolenie techniczne w kwestii sztuki walki wręcz.
Jack Reacher „mieszka” z Grantami–Childami już dobre 22 lata. Poważnie przyczynił się do ich sukcesu ekonomicznego (milionowe nakłady 23 książek, tłumaczenia na 40 języków, adaptacje filmowe. Dwie na razie… 24. książka Childa z Reacherem – „Blue Moon” – zapowiadana jeszcze w tym roku). Jeśli to nie jest poważny gość – to kto nim jest?
Jim Grant-Lee Child to też nie byle kto… Jakim cudem prowincjonalny angielski manager telewizyjny wszedł nagle w świat diametralnie odmienny, obcy od swych codziennych, potocznych doświadczeń? Iskra boża – powiecie… Dotknięcie fenomenalnego talentu. Zapewne, zapewne… Ale przede wszystkim chyba nadnaturalna pracowitość, na dobitkę dobrze poinformowana, jaką właściwie wiedzę chce zdobyć… Bo spenetrowanie dość hermetycznego środowiska zawodowych żołnierzy amerykańskich i ich osobliwego etosu nie jest prostym zadaniem reserczerskim. Tu nie ma miejsca na fantazję autora; tysiące gotowych na rozróbę internetowych trolli tylko czekają na najdrobniejsze potknięcie… Jak to na wojnie.
„Czas przeszły” to książka, którą Grant-Child musi odrzucić zarzut upierdliwej krytyki i niemniej upierdliwych, choć wiernych czytelników, że się powtarza… No bez jaj! W końcu każdy wie, że repertuar skutecznych ciosów, natychmiastowo wyłączających klienta z rzeczywistości, jest ograniczony – piącha prosto w dziób, łokieć w splot słoneczny, kop w jaja… To się musi powtórzyć, bo żywot Reachera, oprócz wiecznej wędrówki przez amerykańskie pejzaże, to umiejętne rozdzielanie wyżej wzmiankowanych uderzeń, by utorować sobie drogę… Sytuacje też się powtarzają, albowiem Zło jest banalne, trywialne i wszędzie do siebie podobne… Ale tym razem Jack Reacher, mocą przypadkowego impulsu, wkracza w dzieje swej rodziny. Udzielający mu podwózki kierowca musi zawrócić, więc pechowy autostopowicz Jack wysiada akurat przy drogowskazie kierującym na Laconię w stanie New Hampshire – miasteczko, którego nazwę zapamiętał Jack z rodzinnych dokumentów, konkretnie metryki tatusia. Więc szybka decyzja – i w drogę do Laconii…
Na miejscu – po kwerendzie w lokalnych archiwach – okazuje się, że żadni Reacherowie w Laconii nie mieszkali. Pogłębione studia, wsparte rozmowami z ostatnimi żyjącymi świadkami, wskazują jednak, że mogli żyć w pobliskiej, teraz już zarośniętej lasem, osadzie robotniczej Ryantown wokół dawnej huty cyny. Dziadek Reachera był brygadzistą. Zaś jego ojciec we wczesnej młodości, zanim zaciągnął się do marines, wespół z kuzynem dokonali odkrycia ornitologicznego – potwierdzili mianowicie powrót myszołowa włochatego do lasów New Hampshire w latach 40. XX wieku… Ale sentymentalny wypad do resztek Ryantown, choć to rzut beretem, okazuje się wyprawą ekstremalnie trudną – Jack musi uruchomić pełnię swych umiejętności surwiwalowo-bojowych. I nie tylko on – pewna sympatyczna para emigrantów z Kanady (w drodze na Florydę…) też. Ale dalej naprawdę w szczegóły wgłębiać się nie będziemy – niech czytelnik ma też coś z „dziewiczej” przyjemności zgłębiania zagadek fabuły podczas lektury.
Dodajmy przy okazji, że lektury niezwykle przyjemnej. Child jest tym razem (jak na swoje standardy…) niezwykle staranny, oszczędny – by nie rzec: ascetyczny w dozowaniu napięcia. Ale w kwestii szczegółów fabularnych – rozrzutny nad wyraz… Kilkakrotnie ucieka się do fenomenalnego zabiegu technicznego – mianowicie sporządzenia szczegółowego raportu „anatomicznego” z techniki walki wręcz na pięści w warunkach plenerowych oraz w pejzażu zurbanizowanym. Zapisane jest to tak, jakbyśmy oglądali film w zwolnionym tempie, klatka po klatce, z marginesem czasu na namysł i analizę instruktażową. To bardzo udany chwyt narracyjny Childa, wymagający wszakże solidnego przygotowania i długotrwałych (może nawet bolesnych) konsultacji z kimś znającym się na rzeczy. Dostępne bowiem fotografie Granta-Childa (ani też analiza jego życiorysu) nie skłaniają do przypuszczeń, jakoby czerpał z własnych doświadczeń kombatanckich. Ktoś mu to musiał wytłumaczyć, skonsultować, zademonstrować.
Dzięki temu popołudnie z Childem (trzy, może cztery godzinki czytania z przerwą na herbatę…) to naprawdę czas miłej rozrywki. A że trochę się Child powtarza? Doprawdy, bez przesady – przecież niewiele… A my podobno lubimy to, co już znamy…
Tomasz Sas
(25 01 2019)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *